Jak przeczytałem kiedyś na forum MojaCukrzyca.pl, bardzo wiele dzieci zapada na cukrzycę w wieku około dziesięciu lat. Kiedy rok temu ta cywilizacyjna choroba dopadła Bartka, wszystkim nam w rodzinie wydawało się, że to prawdziwy dopust boży i iście hiobowa ironia cynicznego losu. Ale Bartek jest chłopcem bardzo roztropnym, inteligentnym i energicznym – umie sobie sam zmierzyć cukier i podać insulinę, szybciej od rodziców nauczył się obliczać, ile czego ma zjeść. W minione wakacje – dzięki wspomnianemu forum – poznał rówieśników z tym samym problemem i wielu życzliwych ludzi.
Czego bym się natomiast nigdy nie spodziewał, zupełnie zawiodła w przypadku Bartka szkoła. Ten dotąd dobrze uczący się chłopiec nagle spadł z ocenami do przeciętnych, a z angielskiego jest wręcz zagrożony i możliwe, że będzie powtarzał czwartą klasę. Zdziwiło mnie to bardzo, bo po obejrzeniu podstawy programowej z języka angielskiego w szkole podstawowej nie chce mi się jakoś wierzyć, by dziecko spędzające wiele godzin tygodniowo przed komputerem z grami fabularnymi w języku angielskim i przed telewizją satelitarną mogło mieć z tym przedmiotem problemy, ale włos zjeżył mi się na głowie, gdy źródłem szkolnych niepowodzeń Bartka zainteresowałem się trochę bliżej.
Okazuje się, że jego podstawówka – mimo wielokrotnych interwencji i wizyt mamy Bartka w szkole – nie przyjmuje do wiadomości, że dziecko jest cukrzykiem. Albo inaczej – przyjmuje, ale nie umie sobie z tym zupełnie poradzić. Anglistka ucząca chłopca otwarcie przyznaje, że chłopiec sprawia jej problemy wychowawcze, ponieważ notorycznie próbuje jeść na lekcji i pani musi poświęcać mu dużo uwagi, by dopilnować, żeby nie jadł. Uważa też, że Bartek mści się na niej, ponieważ patrzy się na nią dziwnym, mętnym wzrokiem, nie uważa, jest zdekoncentrowany. Podobno chwilami sprawia wrażenie, jakby był nieprzytomny. Nauczycielki Bartka zdają się nie rozumieć, że obecność w klasie dziecka z tak olbrzymimi wahaniami cukru zmusza je do naginania w jego przypadku regulaminu szkolnego i że nie tylko powinny mu pozwolić na jedzenie i picie podczas lekcji, ale także udzielić mu w tym zakresie wsparcia i stworzyć przyjazne warunki. Doszło do paradoksalnej sytuacji, w której jedyne miejscem, gdzie chłopiec nie jest w stanie na podstawie obserwacji własnego samopoczucia regulować poziomu cukru to szkoła, gdzie ponoć przebywa pod czujnym okiem kompetentnych nauczycieli.
Nie wyobrażam sobie jakoś także systemu oceniania – wewnątrzszkolnego czy przedmiotowego – w którym uzyskując 14 punktów na 16 możliwych otrzymać można ocenę dostateczną za karę i „dla przykładu”, ponieważ nie jest się dość aktywnym na lekcjach.
Nie rozumiem również zupełnie, jak mogło dojść do tego, że mamie Bartka zasugerowano, że skoro dziecko musi jeść na lekcji, powinna rozważyć odizolowanie go od innych dzieci w klasie i starać się o indywidualny tok nauczania, by mógł – zamiast chodzić do szkoły – uczyć się w domu.
Głowimy się teraz bardzo nad tym, jak nie dopuścić do tego, że nauczyciele zniechęcą Bartka do szkoły i nauki, oraz jak zapobiec krzywdom, jakie ich niezrozumienie problemu może wyrządzić w psychice dziecka. Sama choroba to już wystarczające nieszczęście dla organizmu dziecka i szkoła powinna mu w tym nieszczęściu pomóc – taki jest jej ustawowy obowiązek.