Niektórzy chodzą do naszej szkoły przez pięć, sześć lat, my ich wytrwale tego angielskiego uczymy, a oni po paru latach pamiętają nasze wysiłki tak bardzo, że mają jeszcze nasz numer telefonu i z amerykańskiej restauracji dzwonią z prośbą o pomoc w wybraniu czegoś z menu. To rozbrajające chwile, w których komizm sytuacji nie pozwala na refleksję. Jestem wówczas tak rozbawiony, że dopiero po wielu godzinach zaczynam się zastanawiać nad tym, czy byłem aż tak kiepskim nauczycielem, że muszę to odpokutować takim tłumaczeniem na odległość? Albo może powinienem być dumny, że bez cienia wstydu zwracają się do mnie o pomoc w tak nagłej i krępującej sprawie jak zaspokojenie głodu i pragnienia w lokalu z obcą kuchnią i kartą dań w obcym języku?
W ostatnich latach zdarzało mi się przeprowadzać kilka rozmów dziennie z przedstawicielami nowej polskiej emigracji na Wyspach – bo szli właśnie na rozmowę w sprawie mieszkania, pracy, bo wypełniali formularz. Na szczęście w każdym takim przypadku po paru tygodniach pobytu przestają dzwonić, a po kilku miesiącach, gdy znowu rozmawiamy, zdarza mi się usłyszeć, jak porozumiewają się po angielsku z jakimiś ludźmi, w towarzystwie których przebywają – współlokatorami, kolegami z pracy… Z dużą ulgą przyjmuję wtedy do wiadomości, że kolejna pępowina odcięta.