Mógłbym może być dumny z faktu, że trzech moich uczniów zajęło trzy pierwsze miejsca (trzeci ex aequo) w ogólnoszkolnym konkursie języka angielskiego na bardzo wyśrubowanym poziomie, a przecież uczę w zespole szkół, w którym pracuje pięcioro anglistów. Jeśli harmonogram praktyk zawodowych nam nie przeszkodzi, to każdy z nich pojedzie wkrótce na konkurs na szczeblu wojewódzkim. Tylko że musiałbym być bardzo zarozumiały, by widzieć w tym jakąkolwiek swoją zasługę. Krzysztof i Tomasz chodzą do klas, w których większość moich wysiłków koncentruje się na krzesaniu iskry z mokrego kawałka drewna, a oni coś tam robią samodzielnie i zgodnie z własnymi zainteresowaniami. Michał chodzi do klasy, w której wprawdzie ognia i iskier jest pod dostatkiem, niczym w jakiejś kuźni, ale on sam – jako że gardzi wiedzą – prawie nic nie robi i przykłada się do nauki mniej, niż wszyscy inni w jego klasie. Gdyby nawet pomnożyć wysiłki Michała dziesięciokrotnie, będzie to mniej, niż starania Konrada, Marcina czy Pawła.
Dzisiejszy sukces moich uczniów nie jest tak naprawdę moim sukcesem.
Podczas wizyty rodzinnej w Gdyni, w letnie niedzielne przedpołudnie wyszedłem na spacer po Wzgórzu Św. Maksymiliana i w pewnym momencie oniemiałem. Zrozumiałem, że ten niepozorny budyneczek, przed jakim stanąłem, a który wygląda wręcz śmiesznie w porównaniu z moją szkołą, to jedno z najsłynniejszych liceów w Polsce. III Liceum Ogólnokształcące im. Marynarki Wojennej w Gdyni nie zaimponowało mi z zewnątrz niczym. Z wyglądu trochę mi przypominało moje – również zacne – II Liceum im. Romualda Traugutta w Częstochowie.
Przypomniał mi się ten spacer dzisiaj po południu i zastanawiam się, czyja praca tak naprawdę jest cięższa i kto tak naprawdę ma większe zasługi. Ten nauczyciel, do którego szkoły przychodzą same orły? A może ten, który przepchnie przez cały etap kształcenia dwudziestu gości, którzy nie zostaliby przyjęci do żadnej szkoły w Gdyni, a potem jeszcze większość z nich zda maturę i egzamin zawodowy?