W obcym mieście, o ile tylko mam na to czas, lubię poruszać się pieszo, nawet na spore odległości. Spacerując, nawet szybkim krokiem, widzi się o wiele więcej niż jadąc samochodem, słyszy się rozmowy przechodniów i czuje się tętno miasta. Tego lata kilkakrotnie podczas takich spacerów po Warszawie zostałem zaczepiony przez zagubionych turystów pytających a to o drogę do jakiegoś znanego miejsca, a to o wybranie prawidłowego kierunku jazdy autobusem, a to o wyjście z przejścia podziemnego pod Dworcem Centralnym na właściwą stronę. Co więcej, za każdym razem byłem w stanie bez zastanowienia udzielić odpowiedzi, co mnie samego trochę zdumiało.
Z niezrozumiałych dla mnie przyczyn bardzo lubię takie sytuacje. Pamiętam, że udzielanie wskazówek turystom sprawiało mi dużą przyjemność przez kilka pierwszych lat mojego pobytu w Krakowie. To chyba taki dziwny sposób dowartościowania się w obcym miejscu – udowadniasz samemu sobie, że jesteś tubylcem, bo udało ci się skutecznie udać tubylca przed przybyszem.
Niestety, w moim rodzinnym mieście nigdy mi się to nie udawało. Ilekroć ktoś pytał mnie bowiem o drogę do klasztoru lub kościoła w mieście, w którym jest kilkadziesiąt klasztorów i nie mniej kościołów (w Panoramie Firm są 92 pozycje, a na stronie Archidiecezji Częstochowskiej doliczyłem się w mieście 56 parafii), na moje pytanie uszczegóławiające, o jaki klasztor czy o jaki kościół chodzi, obsypywał mnie wyzwiskami albo lekceważąco machał ręką. Domyślam się, że w Częstochowie jest jakiś klasztor czy też kościół, do którego jeździ bardzo dużo nerwowych, agresywnych ludzi. A mnie pozostaje trochę jeszcze opanować nazewnictwo osiedli w Nowej Hucie i uchodzić za miejscowego tam, a nie w rodzinnym mieście. O wiele lepiej mi to tam wychodzi.