Carl Sagan inspiruje w swojej nie najnowszej już książce Pale Blue Dot przede wszystkim wizjami przyszłości człowieka w kosmosie, ale także wspomnienia czasów zamierzchłych uświadamiają, jak należy postrzegać niemilknące dziś jeszcze głosy kreacjonistów, zwolenników tak zwanego „prawa naturalnego” i ekskomuniki dla urzędników państwowych realizujących swoje obowiązki. Perypetie kopernikańskiej wizji Układu Słonecznego są tu tylko jednym z licznych przykładów, ale nie wiadomo zupełnie, czy się śmiać, czy płakać na myśl o tym, że nawet po Koperniku pokolenia naukowców głęboko wierzyły w to, że wszechświat jest geocentryczny, a tylko dla potrzeby obliczeń matematycznych przyjmowały założenie, że planety krążą wokół Słońca. Czołowy teolog watykański, kardynał Robert Bellarmine, pisał na początku siedemnastego wieku, że założenie takie nie niesie w sobie żadnego niebezpieczeństwa i wystarcza dla potrzeb matematyków, ale gdyby przyjąć, że Słońce naprawdę zajmuje pozycję centralną, a Ziemia obraca się wokół niego, zagrożona by była cała religia chrześcijańska i podważony byłby autorytet Pisma Świętego.
Niesamowicie zabawne są dywagacje numerologiczno – religijno – historyczne, jakie w rozdziale ósmym przedstawia Sagan w związku z odkrywaniem kolejnych planet i księżyców. Jak wiadomo, już starożytni zauważyli, że po firmamencie błąka się siedem ciał niebieskich, które poruszają się wbrew wszelkiej logice, inaczej niż wszystkie pozostałe. Nazwano je więc planetami, a że zaliczano do nich także Słońce i Księżyc, było ich siedem. Nie było wśród nich, oczywiście, zupełnie inaczej wówczas postrzeganej Ziemi, a jedynie widoczne gołym okiem Merkury, Wenus, Mars, Jowisz i Saturn, wszystkie nazwane imionami bogów. We wszystkich językach romańskich i germańskich z łatwością dostrzegamy związek między tymi siedmioma „planetami” a dniami tygodnia, nie bez przyczyny zresztą dzień „święty” to dzień odpowiadający „planecie” najjaśniejszej. Starożytni mogli oczywiście nazwać wszystkie dni tygodnia uwzględniając stopień jasności poszczególnych ciał niebieskich, mielibyśmy wówczas kolejno: niedzielę, poniedziałek, piątek, czwartek, wtorek i sobotę. Nie mieli pojęcia o odległości planet od Słońca, bo wówczas mielibyśmy niedzielę, środę, piątek, poniedziałek, wtorek, czwartek i sobotę. Postąpili, jak postąpili, a nadane przez nich nazwy odzwierciedlają w swej hierarchii co najwyżej prymat Słońca.
Ważne jednak, że ten zbiór siedmiu bogów i siedmiu dni tygodnia znacząco wpłynął na postrzeganie świata przez społeczeństwa wielu stuleci, a liczba siedem nabrała znaczenia symbolicznego i magicznego. Stworzenie świata zajęło siedem dni, astrologiczno – astronomiczny model wszechświata zakładał istnienie siedmiu kryształowych sfer, na których umocowane były poruszające się wokół Ziemi planety i gwiazdy, zauważono istnienie siedmiu otworów w głowie, siedmiu cnót i siedmiu grzechów głównych. Grecki alfabet liczył sobie siedem samogłosek, z których każda związana była z jednym z planetarnych bogów, a w alchemii doliczono się siedmiu pierwiastków, także odpowiadających poszczególnym bogom. Siódmy syn siódmego syna miał być obdarzony mocami nadprzyrodzonymi, a samą liczbę uważano za szczęśliwą. W Apokalipsie św. Jana roi się od liczby siedem, a święty Augustyn udowadniał, iż liczba siedem ma moc mistyczną, ponieważ składa się z liczby trzy, która jest pierwszą liczbą nieparzystą (Augustyn musiał nie wiedzieć o istnieniu liczby jeden), oraz liczby cztery, która jest pierwszą liczbą parzystą (liczba dwa widocznie również była wówczas nieznana). Odkrycie przez Galileusza czterech satelitów Jowisza kwestionowano między innymi dlatego, że liczba ta kłóciła się z modelem świata, w którym siódemka ma wyjątkowe znaczenie.
W miarę przyjmowania kopernikańskiego modelu heliocentrycznego, Słońce i Księżyc zostały wykluczone z grona planet, a zaliczono doń Ziemię, przez co liczba planet zmniejszyła się do sześciu. Napisano wówczas niejedną rozprawę naukową, by udowodnić, że planet musi być faktycznie sześć. Jednym z argumentów było to, że szóstka jest pierwszą liczbą idealną, równą sumie swoich podzielników (1 + 2 + 3). Quod erat demonstrandum. Zresztą, Stwórca pracował nad swoim dziełem tak naprawdę sześć dni, a siódmego dnia odpoczął, argumentowali inni. Bardzo szybko zaakceptowano wyjątkową rolę liczby sześć w modelu dzieła stworzenia, zastępując nią liczbę siedem. Oczekiwano, że liczba planet musi być równa liczbie księżyców, skoro więc Ziemia miała jeden księżyc, a Jowisz cztery, najwyraźniej brakowało jeszcze jednego. Przekonanie, że księżyców musi być sześć, było tak silne, iż po odkryciu Tytana w 1655 roku Huygens zaprzestał dalszych poszukiwań sądząc, że odkrył wszystko, co było do odkrycia – model wszechświata wydawał się idealny.
Numerologiczne obsesje siedemnastowiecznych naukowców były posunięte tak daleko, że gdy odkryto dwa kolejne księżyce Saturna, astronom Cassim zsumował liczbę planet (sześć) i księżyców (osiem) i uznał, że otrzymana liczba czternaście jest hołdem dla Ludwika XIV, fundatora paryskiego obserwatorium. Co więcej, miała ona symbolizować, że podboje Króla Słońce sięgnęły granic Układu Słonecznego.
Nie chce się wierzyć, jak dalece koniunkturalne, a czasem po prostu idiotyczne bywały jeszcze kilkaset lat temu poważne dyskusje naukowe o rzeczach, które dzisiaj potrafimy jednoznacznie zbadać i zmierzyć. Ciekawe, jak dzisiejsze teorie naukowe będą postrzegane za lat sto czy dwieście.