Christopher Hitchens poświęca cały rozdział swojej znakomitej książki God Is Not Great przykładom na to, że religia wcale nie sprawia, iż ludzie zachowują się lepiej. Książka jest trochę szokująca, bo o ile czytając prasę wydawaną w różnych krajach można się było przyzwyczaić do oskarżania Jana Pawła II o tragiczny wymiar pandemii AIDS na kontynencie afrykańskim, o tyle dwa opisywane przypadki bardzo mnie zaskoczyły. Religijny kontekst wielu wojen i starć etnicznych nie stanowi tajemnicy w Irlandii czy na Bałkanach, ale opis rzezi plemiennej w Rwandzie w latach dziewięćdziesiątych w powiązaniu z objawieniami maryjnymi uznanymi oficjalnie przez Kościół jest lekko przerażający. Zdziwiło mnie też opisanie spotkania Jana Pawła II z Tariqiem Azizem 14 lutego 2003 jako wpisującego się w tradycję współpracy Stolicy Apostolskiej z faszystami. Ja sam jakoś o wiele większy żal mam do polskiego papieża o to, że dał się wykorzystać i wziął udział w spektaklu politycznym 4 czerwca 2004, przyjmując medal z rąk amerykańskiego prezydenta, George’a Busha.
Nie o tym jednak chciałem pisać. Hitchens przytacza ciekawy przykład ze swojego publicznego dyskursu z Dennisem Pragerem, jednym z popularniejszych amerykańskich kaznodziejów. Prager – chcąc udowodnić zbawienny wpływ religii na moralność – kazał Hitchensowi wyobrazić sobie, iż idzie wieczorem ciemną ulicą w obcym mieście i widzi zbliżającą się z przeciwka dużą grupę mężczyzn. Następnie miał się zastanowić, czy poczułby się bezpieczniej, gdyby miał świadomość, iż mężczyźni ci wracają właśnie z nabożeństwa. To pozornie retoryczne pytanie okazuje się jednak całkowitym niewypałem, gdy przeczytamy odpowiedź Hitchensa, który – wspominając swoje doświadczenia z Belfastu, Bejrutu, Bombaju, Belgradu, Betlejem i Bagdadu („by wspomnieć tylko miasta na literę B”) – dowodzi, że zdrowym odruchem na widok grupy obcych mężczyzn wracających z uroczystości o charakterze religijnym jest i powinien być strach.
W miniony piątek – jak zwykle – spora grupa młodzieży uciekła ze szkoły lub w ogóle do niej nie przyszła, ponieważ nie była zainteresowana udziałem w uroczystościach religijnych. Ci z nich, którzy uciekli po trzeciej lekcji i stali na przystanku pod szkołą czekając na autobus, dostąpili zaszczytu spotkania z kimś, kto jadąc na szkolne spotkanie opłatkowe nazwał ich popaprańcami i powiedział im, że są popieprzeni. Zastanawiam się, czy któryś z uczniów dzięki temu lepiej zrozumiał ducha świątecznego pojednania i stał się lepszym chrześcijaninem.
Nie mam też jakoś złudzeń, jakoby ci panowie, którzy śpiewali ze mną kolędy po angielsku w piątek po południu, gdy wszyscy inni dawno już pojechali do domu i szkoła opustoszała, byli lepszymi chrześcijanami od tych, którzy wcale nie przyszli tego dnia do szkoły. I w ogóle nie ma to dla mnie większego znaczenia. Bądźmy dla siebie dobrzy bez względu na to, czy Boże Narodzenie to dla nas głębokie przeżycie religijne, czy obrazoburcza kontynuacja pogańskich saturnaliów, czy okazja na wyjątkowo dobrze płatne nadgodziny na Wyspach. I bądźmy dobrzy dla siebie nie tylko od święta.