Przekładając dzisiaj karty SIM z mojego iPhone’a XS MAX do innego modelu smartfona, celowo nie będę pisał jakiego, poczułem niesamowitą ulgę. Kilka tygodni temu dałem tutaj wyraz mojemu rozczarowaniu tym modelem i mimo szczerych prób polubienia go, w których kilka osób próbowało udzielać mi wsparcia (szczególnie dziękuję Maćkowi z UAM i Przemkowi z II roku informatyki stosowanej), odkładam go dzisiaj do szuflady.
Od czasu poprzedniego wpisu iPhone XS MAX zaszedł mi wielokrotnie za skórę kilkoma rzeczami, o których wówczas nie wspomniałem. Parę razy byłem podejrzewany o to, że zrobiłem komuś zdjęcie z ukrycia, bo notyfikacja świetlna o otrzymanej wiadomości czy połączeniu przy użyciu lampy błyskowej telefonu może sprawiać takie wrażenie. Ale były też rzeczy, które mnie samemu bardzo przeszkadzały.
Przede wszystkim przeszkadza mi to, że ten smartfon uważał się za mądrzejszego ode mnie i notorycznie dawał mi do zrozumienia, że wie lepiej ode mnie, czego mi potrzeba. Dbał o moją baterię i o transmisję danych i nie pozwalał sobie w żaden sposób wytłumaczyć, że trzymam rękę na pulsie i nie potrzebuję jego pomocy. Uparcie odmawiał aktualizowania się bez użycia WiFi, uparcie domagał się korzystania z WiFi pod byle pretekstem. Codziennie wyskakiwał mi monit, bym włączył WiFi, w dodatku monit ten nie miał w ogóle opcji „Cancel / Anuluj” do wyboru, więc za każdym razem zmuszony byłem wejść w ustawienia i z nich wyjść, a potem ponownie wchodzić w aplikację, w której pracę przerwano mi tym monitem.
Udostępnianie hotspota z telefonu urządzeniom różnego rodzaju niezmiennie wiązało się z koniecznością włączenia sieci bezprzewodowej na stałe (po wyłączeniu hotspota WiFi nie wyłączało się, jak to z reguły jest w innych telefonach). Zamiast więc powrócić do stanu wyjścia poprzez samo wyłączenie hotspota, trzeba było niezmiennie za każdym razem wchodzić w ustawienia WiFi i wyłączać je.
Ale najgorsze w działaniu tego hotspota było to, że po chwili bezczynności iPhone uznawał za stosowne wyłączać udostępnianie internetu i rozłączać bezczynne urządzenie. Wielokrotnie zdezorganizowało mi to zajęcia na początku października i po jakimś czasie zacząłem nosić ze sobą drugi telefon i z niego udostępniać sobie internet, co w sytuacji korzystania z iPhone’a z dual SIM jest pewnym kuriozum.
iCloud to legendarny mit o magicznej swobodzie działania przy użyciu różnych narzędzi na zsynchronizowanych urządzeniach. Aczkolwiek idea sama w sobie jest słuszna i dla mało wymagającego użytkownika faktycznie pożyteczna, dla mnie chmura Apple nie ma zastosowania, bo mam komputer służbowy z Windows 10 i kilka innych regularnie używanych urządzeń z Linuxem i Androidem. iCloud jest na większości z nich dostępny jedynie przez infantylny i przestarzały interfejs przeglądarkowy, w związku z tym na urządzeniach Apple nie korzystam z iCloud, lecz używam usług działających na wszystkich systemach: Dropboxa, Mega, Dysku Google. Na MacOS działają świetnie i na iPhone’a są także dostępne znakomite aplikacje. Niestety, iPhone znowu wydaje się być mądrzejszy ode mnie i dba o to, bym nie zużył za dużo transferu danych, więc ogranicza synchronizację w tych chmurach, gdy wydaje mu się, że straciłem panowanie nad tym, co robię.
Przycisk Assistive Touch to bardzo praktyczny i ciekawy sposób komunikacji z nowszymi iPhone’ami, dający się skonfigurować według potrzeb użytkownika i dający szybki dostęp do różnych często używanych funkcji i zadań, do których dostęp w inny sposób mógłby być uciążliwy. Ale czy ten przycisk musi się samoczynnie przemieszczać po całym ekranie z miejsca na miejsce, bez woli użytkownika urządzenia? Są miejsca na ekranie, w których stanowi on podręczne, ale w niczym nie przeszkadzające narzędzie, są jednak i takie miejsca, w których po prostu przeszkadza. To miło, że da się go przesunąć w dowolne miejsce ekranu, ale jeszcze milej byłoby, gdyby zechciał tam pozostać, a nie wędrować sobie, dokąd jego rogata dusza zapragnie.
I jeszcze jeden powód do radości, gdy przełożyłem karty do innego telefonu, choć nie jestem pewien, czy to czasem nie wina mojej ulubionej klawiatury Swiftkey, a nie samego iPhone’a. Wreszcie mogę zainstalować tyle języków, ile mi się podoba. Regularnie piszę na smartfonie po angielsku, po polsku i po rosyjsku. Zdarza się, że w innych językach. Nie wiedzieć czemu na iPhonie musiałem się zdecydować na dwa języki i ani jednego więcej. Jeśli chciałem móc pisać po rosyjsku, musiałem wyłączać polski albo angielski. Jeśli miałem włączony polski i angielski, nie byłem w stanie już włączyć rosyjskiego. Na obecnym smartfonie mam jednocześnie zainstalowany angielski, polski, rosyjski, ale także niemiecki, francuski i arabski.
Nie hejtuję na Apple. W moim poprzednim wpisie o XS MAX dałem wyraz sympatii do iPhone’a 7, którym się wcześniej posługiwałem. Zestarzał się, ja i mój wzrok także, więc czułem potrzebę powrotu do większego ekranu. Sądziłem, że przesiadając się na XS MAX zmieniam Poloneza na Ferrari, tymczasem rzeczywistość rozczarowała mnie w stopniu zupełnie dla mnie niespodziewanym. Wkrótce pozbędę się XS MAX, ale zanim ktoś się skusi na ten model, warto przeczytać w moim poprzednim wpisie, czym mnie tak rozczarował. Nie chciałbym nikogo narażać na takie utrapienie, trudy i znoje, jakich ja doświadczyłem męcząc się z tym modelem. To bez wątpienia najgorszy smartfon, jakiego w życiu używałem.