Moja Mama miała na tyle zdrowego rozsądku, że donosiła mnie do końca dziewiątego miesiąca i nie urodziłem się jako wcześniak. Pomyśleć, że gdyby jedzenie jabłek w piwnicy o czwartej nad ranem znudziło jej się trzy tygodnie wcześniej, musiałbym dziś, w XXI wieku, tłumaczyć się, że nie jestem wielbłądem. Data moich urodzin jest na tyle szczęśliwa, że jestem zwolniony z tak zwanego obowiązku lustracyjnego, nawet gdybym się starał o jakąś posadę, na której od starszych kolegów i koleżanek wymagano by tego swoistego certyfikatu moralności.
Nigdy jednak nic nie wiadomo. Może za lat trzydzieści ktoś mi odmówi emerytury, bo uzna, że powinienem był złożyć dobrowolne oświadczenie i przyznać się do współpracy? Może lepiej od razu się przyznać?
W Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej, jako nastoletni wyrostek, zostałem kiedyś spisany przez Milicję Obywatelską w późnych godzinach wieczornych, gdy w stanie lekko podwyższonej wesołości wracałem do domu. Kilka dni później wezwano mnie na komisariat w zupełnie innej dzielnicy na rozmowę z jakimś milicjantem, którego nazwiska dziś już nie pamiętam. Milicjanta nie było i kazano mi się zgłosić w innym terminie. Gdy przyszedłem powtórnie, znowu go nie było, ale tym razem nie pozwolono mi sobie pójść i pod groźbą aresztowania nakazano spokojnie czekać. Gdy po dwóch godzinach mój milicjant w końcu mnie wziął na przesłuchanie, dowiedziałem się, że jestem podejrzany o kradzież jakichś tajemniczych kół z jakiegoś samochodu zaparkowanego na ulicy, na której od kilku miesięcy nie byłem. Dowiedziałem się, że nie wyjdę, dopóki albo się nie przyznam, albo nie wskażę winowajców. Pan śledczy maglował mnie przez jakieś dwie godziny i nie przyjmował do wiadomości, że nie wiem, o czym mówi. Wielokrotnie wychodził, przy czym za każdym razem wołał do pokoju kogoś, by mnie pilnował. Mój początkowy spokój brał chyba za przejaw bezczelności, ale w końcu pogodził się jakoś z faktem, że nie chcę nikogo sypnąć, i zaczął mi przynosić do podpisania jakieś papiery, dzięki którym – według jego słów – mogłem iść do domu, chociaż rzekomo istniały podstawy do zatrzymania mnie w areszcie.
Podpisałem wszystko bez czytania i dopiero po kilku tygodniach przestałem się bać listonosza. Nie mam pojęcia, co podpisałem, ale jeśli utrzyma się tendencja do nadinterpretowania każdego bzdurnego świstka, to za lat kilka na pewno mogę mieć problemy. Przyznaję się więc od razu: współpracowałem chętnie i gorliwie, podpisywałem wszystko, co mi podsunięto i godziłem się na wszystko, co mi zaproponowano. Byłem wyrostkiem w państwie dziś określanym mianem totalitarnego, miałem w pamięci stan wojenny i czułem strach i respekt.
Ofiarą lustracyjnego ostracyzmu padł ostatnio profesor Miodek, który w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych wyjeżdżał na zagraniczne wykłady, a następnie zdawał Służbie Bezpieczeństwa raporty z tego, gdzie był, jaka była pogoda, a także czy zupa nie była czasem za słona.
Mam nieodparte wrażenie, że mamy obecnie do czynienia z dyktaturą zakompleksionych człowieczków, którzy w Polsce Ludowej niczego nie robili, nikomu nie zaleźli za skórę, nie próbowali wyjeżdżać za granicę ani nie mieli ambicji narażających ich na odrobinę cynicznego konformizmu. Dzisiaj, by odwrócić uwagę od rzeczywistych problemów, a przy okazji rewolucyjnie wyrżnąć pokolenie aktywnych i ambitnych ludzi, do których czują zawiść, zasypują nas świstkami na temat kolejnych autorytetów.
Znalazłem dwa historyczne świstki in blanco, które warto obejrzeć i uzmysłowić sobie, że żyjemy w świecie zaprojektowanym i zbudowanym przez setki i tysiące ludzi, którzy takie lojalki podpisali. Musielibyśmy się cofnąć do ery kamienia łupanego, gdybyśmy chcieli zatrzeć ślady po wszystkim, co ci ludzie zrobili. Musielibyśmy poobsadzać wszystkie ważne stanowiska przedszkolakami, jeśli chcielibyśmy się pozbyć ludzi, którzy coś mają na sumieniu albo coś kiedyś bezmyślnie podpisali. Gdy skupiamy uwagę całego narodu na czymś, co ktoś zrobił przed laty z konieczności, i do czego przywiązywał tyle samo uwagi, co do wykonywanej na siedząco i w odosobnieniu czynności fizjologicznej, powinniśmy się leczyć.
Ten wpis to odgrzewany kotlet sprzed siedmiu lat.