Usłyszałem dzisiaj ważnego urzędnika państwowego, jak zapowiada, że chociaż inny ważny urzędnik państwowy (a nawet urzędnik, powiedzmy to sobie wprost, najważniejszy) nie śledzi uważnie wszystkich wypowiedzi jednego ze swoich poprzedników, to jednak rozważy, czy wyrwane z kontekstu słowo „dureń” stanowi podstawę do obrony dobrego imienia przed sądem czy nie.
Oniemiałem. Od kiedy to słowa wyrwane z kontekstu mają jakiekolwiek znaczenie? Ja widać naiwny bardzo jestem, bo sądziłem, że kontekst przekłada się jakoś na znaczenie słów. Ba, uważałem go dotąd za niezwykle istotny, a nawet ćwicząc umiejętność rozumienia tekstu czytanego z moimi uczniami wpuszczałem ich w maliny pokazując im, że kontekst stanowi zasadniczy i częstokroć kluczowy element zrozumienia znaczenia wypowiedzi.
Następnie zastanowiłem się nad czymś jeszcze. Pomyślałem sobie, że gdyby Lech Wałęsa, symbol upadku komunizmu na świecie, postać historyczna (choć współczesna zarazem) powiedziała o mnie, że jestem durniem i powinni się mną zająć lekarze, urażona duma byłaby ostatnim uczuciem, jakie przyszłoby mi do głowy. Najpierw głęboko bym się zastanowił nad jego słowami po ich uprzedniej wnikliwej analizie i porządnym rachunku sumienia.
Dzisiaj nad ranem męczyły mnie jakieś koszmary, w których połowę moich bliskich dotknęły największe możliwe nieszczęścia, a ja sam dopuściłem się straszliwych czynów. Obudziwszy się spocony, poświęciłem kilka minut na porządkowanie w mojej głowie tego, co z tych potwornych snów było faktycznie snem, a co jawą. Gdyby trzeba było rozważać treść nie sennych koszmarów, a wypowiedzi na mój temat relacjonowanej przez wszystkie stacje telewizyjne, byłbym gotów poświęcić analizie tej wypowiedzi nie kilka minut, ale tyle, ile byłoby naprawdę trzeba.
Nie zawsze głosowałem na Lecha Wałęsę w wyborach prezydenckich, ale Lech Wałęsa jest moim idolem i jest bez wątpienia najbardziej znanym Polakiem na świecie. Jest ikoną pewnych wartości i przemian nie tylko dla Polaków, a może nawet w mniejszym stopniu dla Polaków, niż dla obywateli innych krajów (być prorokiem, jak wiadomo, we własnym kraju jest najtrudniej). Gdy gnojek mojego pokroju, nawet jeśli jest ministrem sprawiedliwości, pozwala sobie zarzucać panu Wałęsie brak kultury, popisuje się jeszcze większą ignorancją od tej, o którą go dotąd podejrzewałem.
W ubiegłym tygodniu przyszło mi się spotkać z kilkoma panami, którzy dopiero na 80 dni przed maturą zrozumieli, że to, co do nich mówię od dwóch lat, mówię serio. Spotkałem panów, z którymi dosyć ciężko mi się było dogadać podczas naszego pierwszego albo jednego z pierwszych spotkań w tym roku szkolnym, chociaż mówiliśmy po polsku. Niektórzy z tych panów po spotkaniu ze mną w rozmowach z kolegami nazwali mnie „jebanym chujem” i powiedzieli, że przeze mnie ich życie jest zrujnowane. W życiu nie przyszłoby mi do głowy gniewać się na tych panów, bo staram się pamiętać o kontekście, w jakim padły te słowa. Panowie rzucają mięsem, bo cały czas liczyli na to, że niczym dobry minister dam im sobie postrzelać na maturze stawiając im pozytywne oceny ,chociaż w ogóle na nie nie zasłużyli.
Prezydent Rzeczpospolitej nazwany durniem przez jednego ze swoich poprzedników, laureata Pokojowej Nagrody Nobla, powinien się cieszyć, że jego osoba dostąpiła zaszczytu bycia krytykowaną przez Lecha Wałęsę. Powinien się zastanowić nad tym, co było przyczyną tej krytyki. I powinien wyciągnąć odpowiednie wnioski.
Krytykę pod swoim adresem warto zawsze przemyśleć, zanim się przeciw niej zaprotestuje. Absolutnie nie wolno za nią karać. Jeśli się na nią zasłużyło, trzeba z pokorą przyjąć. Jeśli jest ona wyrazem frustracji osoby, którą spotkało coś niemiłego, należy ją zrozumieć. Dla mnie, jako nauczyciela, nazwanie mnie chujem przez kilku panów w minionym tygodniu było wyrazem tego, że umiem zachować odpowiednie proporcje i stać mnie na konsekwencję w konkretnych sytuacjach.
Nie wiem, co ma zamiar zrobić pan prezydent. Ja mam zamiar dalej robić swoje, starając się zachować odpowiednie proporcje między panami, którzy nazywają mnie chujem a panami, którzy mają o mnie trochę lepsze zdanie. Mam nadzieję, że żaden laureat Pokojowej Nagrody Nobla nie obrzuci mnie nigdy epitetami, bo to byłby orzech naprawdę ciężki do zgryzienia.