Załóżmy, że pracuję w maturalnej klasie męskiego technikum, że klasa jest słaba i frekwencja niska. Większość uczniów przyniosła ze sobą przy rekrutacji do technikum od kilkunastu do kilkudziesięciu punktów z obu części egzaminu gimnazjalnego w sumie. Praca w takiej klasie, aczkolwiek nie pozbawiona chwil dających satysfakcję, na co dzień jest żmudna i nie przynosi wielkich efektów. Załóżmy, że w karnawale niektórzy trafiają w poniedziałek do szkoły prosto z dyskoteki. Załóżmy, że frekwencja na siódmej godzinie lekcyjnej była niedawno bliska zeru, ponieważ jeden z uczniów miał dwudzieste urodziny i panowie zdecydowali się na konsumpcję alkoholu zamiast na wielogodzinne siedzenie w szkole. Załóżmy, że jest w tej klasie uczeń, który ma na imię Marcin i od niedawna mimo całkowitego braku talentu językowego robi wszystko co może, by jednak się nauczyć angielskiego w stopniu wystarczającym do zdania egzaminu maturalnego. Załóżmy, że Marcin od kilku dni nie chodzi do szkoły, ponieważ „zasiał pannę” i tak się „poszturchał” z ojcem, kiedy ten się o tym dowiedział, że ma poważnie uszkodzoną symetrię twarzy.
Pocieszające w tym wszystkim jest to, że nie muszę się wcale martwić, jak ten teoretyczny Marcin poradzi sobie ze zdaniem matury albo czy sprosta wyzwaniom ojcostwa. Otuchy dodaje mi wsparcie mądrych i szlachetnych ludzi kierujących resortem edukacji, którzy znając doskonale problemy polskiej szkoły i uczącej się w niej młodzieży, służą nam – uczniom i nauczycielom – radą. Jakże mógłbym się przejmować tymi wyimaginowanymi sprawami na głowie Marcina mając w ręku przywracające właściwą hierarchię wartości pismo z Ministerstwa Edukacji Narodowej, w którym to można przeczytać, co jest naprawdę istotną i palącą sprawą do załatwienia. Pilnym zadaniem jest spowodowanie, aby uczniowie opanowali na pamięć kilka zwrotek tekstu hymnu państwowego i wykonywali go na żywo przy każdej szkolnej uroczystości. Dzięki temu pismu odetchnąłem z ulgą i zrozumiałem, że „Mazurek Dąbrowskiego” będzie lepszym łącznikiem między dawnymi a młodszymi laty niż nowo poczęte hipotetyczne dziecko hipotetycznego Marcina. Zjednoczenie się wokół dobra ojczyzny jest wartością, dla której warto bezwzględnie poświęcić te ostatnie kilka godzin, jakie jeszcze pewnie uda się Marcinowi być na lekcjach do końca roku szkolnego w przerwach między różnymi akademiami, rekolekcjami i kupowaniem wyprawki. A poza tym pozwoli to na spełnienie autentycznej, osobistej potrzeby uczniowskich i nauczycielskich serc.
Recepta na rozwiązanie problemów polskiej szkoły okazuje się taka prosta. Aż wstyd, że trzeba było ministra, żeby nam uświadomił, co polską szkołę naprawdę boli i jak wyzwolić w nauczycielach poczucie dumy i godności. Jak dobrze, że do ministerstwa trafili wreszcie ludzie, którzy mają prawdziwe rozeznanie w sprawach szkolnictwa i kontakt z rzeczywistością szkolną i pozaszkolną młodzieży.