Maturę z języka obcego na poziomie podstawowym jest bardzo łatwo zdać. Umiejętności komunikacyjne, które trzeba opanować, są naprawdę niewygórowane i każda średnio rozgarnięta osoba jest w stanie przygotować się do tego egzaminu wkładając w to odrobinę wysiłku.
W Technikum Mechanizacji Rolnictwa realia są jednak takie, że wielu uczniów zagląda do szkoły od czasu do czasu, z doskoku, żeby odpocząć. Uczniowie z tego technikum już w pierwszej klasie bywają bardzo mocno zaangażowani w pracę w gospodarstwie i w zbyt płodów rolnych, a w klasie czwartej są już właścicielami gospodarstw. Niektórzy zaglądają do szkoły podrzemać po całej nocy spędzonej na Rybitwach (taka giełda towarowa dla rolników w Krakowie) i urywają się z ostatnich lekcji, bo robota już na nich czeka. Mam uczniów, którzy właściwie od kilku semestrów z uwagi na frekwencję mogliby z czystym sumieniem być nieklasyfikowani, ale jakoś ich się tak przepycha z klasy do klasy.
Nieliczna grupa uczniów zostaje regularnie po południu na fakultecie, ale trudno się dziwić i mieć do kogokolwiek pretensje, skoro niektórzy z nich nie mają nawet czasu systematycznie pojawiać się na normalnych lekcjach do południa. Czego by sobie z nimi nie zaplanować, żadne plany nauczyciela nie mają szansy powodzenia, a do niektórych uczniów nawet nie dotrze to, że mieliśmy zrobić to czy tamto. Konieczność ciągłego przesuwania terminów oddania prac domowych, przekładania klasówek i rezygnowania z nich powodują, że uczniowie zasypywani są w końcu lawiną ocen niedostatecznych, których nawet się nie spodziewają, bo przestali się już orientować w swoich własnych zaległościach.
Nie piszę o tym, żeby narzekać, bo jestem pogodzony z rzeczywistością, a poza tym szanuję i lubię tych moich panów z Technikum Mechanizacji Rolnictwa, chociaż z dwoma grupami obecnych maturzystów w tym technikum udało mi się osiągnąć ułamek tego, co z innymi dwoma grupami w Technikum Mechanicznym. Piszę dlatego, że jeden z moich uczniów wyznał mi parę tygodni temu, że chociaż jego frekwencja jest przeciętna, a na fakultety nigdy nie chodzi z braku czasu, a nadmiaru roboty w domu, to w jego kościele parafialnym odprawiano gregoriankę w intencji zdania przez niego matury. Gregorianka jest odprawiana codziennie przez cały miesiąc. Sumując czas potrzebny na umycie się po robocie w gospodarstwie, dojazd i powrót z kościoła oraz sam czas mszy świętej, daje to co najmniej sześćdziesiąt godzin.
Zastanawiam się, czy naprawdę warto zawracać Panu Bogu głowę egzaminem, który w gruncie rzeczy jest prosty i gdyby te sześćdziesiąt godzin przeznaczyć na przygotowanie się do niego, Pan Bóg miałby czas na zajęcie się innymi problemami, które być może rzeczywiście wymagają Jego interwencji. Staram się szanować potrzeby religijne innych ludzi, ale przyznam się szczerze, że w tym przypadku byłem wstrząśnięty i mówiąc o tym przypadku znajomym i rodzinie niejeden raz zakląłem. Bolesław Prus pisał już o dziewczynce, którą na trzy zdrowaśki wsadzono do pieca, czym skutecznie wyleczono ją z wszelkich oznak życia. Dziwnie podobne wydaje mi się to, że chłopak w klasie maturalnej nie ma czasu chodzić na fakultet ani przygotowywać się systematycznie z lekcji na lekcję, ale znajduje czas na gregoriankę.
Niektórzy posłowie oburzają się na znaną z ciętego języka profesor Joannę Senyszyn, która na swoim blogu komentuje fakt przyznania przez nich czterdziestu milionów złotych na budowę Świątyni Opatrzności Bożej. Panią profesor rzeczywiście poniosły nerwy, ale czyż nie trafia ona bardziej w nastroje społeczne niż pragnący wypełnić wolę Sejmu Wielkiego parlamentarzyści? Do takiego wniosku dochodzę obejrzawszy konferencję prasową z Wrocławia, gdzie istnienie kliniki onkologii dziecięcej jest zagrożone, ponieważ klinika tonie w długach i komornik zajął dziś kwotę ponad ośmiu milionów złotych z Narodowego Funduszu Zdrowia przeznaczoną dla tej kliniki. Dziennikarz telewizji, w której oglądałem transmisję, przyznał po wyjściu z konferencji, że nigdy dotąd nie przeżył czegoś podobnego, nigdy nie był świadkiem tak dramatycznej konferencji prasowej, na której emocje rozpierają wszystkich uczestników, a większość osób płacze.
No cóż, jedni się cieszą, że dzięki czterdziestu milionom złotych będziemy bliżej zbudowania świątyni, w której można się będzie pomodlić między innymi za zdrowie umierających na raka dzieci. Inni się martwią, jak sobie poradzić z długami upadających szpitali. A niektórych ponoszą nerwy.