Demokracja w szkole i poza szkołą

Jestem wielkim zwolennikiem porządku w szkole. I dlatego uważam, że najwyższa pora, aby przestać akceptować ministra Romana Giertycha jako ministra edukacji. W zasadzie to nie rozumiem w ogóle, dlaczego mielibyśmy nadal go tolerować i godzić się na to, by wpisując się idealnie w trwający od roku spektakl kompromitowania Polski przez najwyższe władze państwowe i robienia z nas pośmiewiska współczesnego świata, minister edukacji dalej szkalował polską szkołę i zatruwał ją swoimi propagandowymi wymysłami.
Chociaż nie sposób się nie zgodzić z wieloma truizmami głoszonymi przez ministra na rozlicznych konferencjach prasowych (mój Boże, kiedy ten człowiek chodzi do pracy, skoro ciągle jest w terenie albo w którejś ze stacji telewizyjnych czy radiowych?), podobnie jak nie sposób się nie zgodzić z twierdzeniem, że suma liczb naturalnych pewnie jest liczbą naturalną, albo na przykład, że liczba planet w Układzie Słonecznym jest większa niż liczba gwiazd w tym układzie, to jednak przy odrobinie szacunku dla zdrowego rozsądku trudno nie zauważyć, że poza tymi truizmami w wypowiedziach ministra nie ma nic, albo jest coś, czego należy się obawiać o wiele bardziej, niż próżni wynikającej z pustosłowia. Ja z każdym dniem boję się coraz bardziej.
Samozwańczy specjalista od dydaktyki i pedagogiki, minister edukacji Roman Giertych, ma obecnie na sumieniu cały szereg wypaczeń i destruktywnych działań: pogardliwymi wypowiedziami i osadzaniem w pejoratywnym kontekście zniszczył piękne konotacje słowa „tolerancja”, obraził parę niezaprzeczalnych autorytetów, dzięki którym żyjemy w póki co wolnym i demokratycznym kraju, kolokwialnie zwanym Trzecią Rzeczpospolitą (przy czym jednocześnie jego partia uparła się stawiać pomniki ludziom z najczarniejszych kart historii Polski), zdeprecjonował będącą osiągnięciem rzesz rozentuzjazmowanych specjalistów obiektywną maturę i system egzaminów zewnętrznych w ogóle, napluł na słowo „reforma” tak, jakby nie było ono jednoznacznie związane z racjonalizacją i udoskonalaniem, z pracy społecznej i wolontariatu zrobił karę, a teraz zabrał się za deprecjonowanie wartości stojących za słowem „demokracja”:

Nie wyobrażam sobie, by w szkole była demokracja. To nieporozumienie. To tak, jakby w wojsku żołnierz wybierał sobie rodzaj działań bojowych.

Uważam, że minister myli znaczenia pojęć. Demokracja nie oznacza bezprawia i anarchii, tolerancja nie oznacza przymykania oczu na łamanie prawa, humanitaryzm i troska o drugiego człowieka nie oznaczają komunizmu.
Na pierwszych lekcjach moi panowie w klasach maturalnych dowiedzieli się w tym roku szkolnym, że idziemy na wojnę. Że ja poprowadzę tą wojnę i że oni w tej wojnie albo polegną, albo zwyciężą. Ale gdy użyłem tej metafory, dla każdego z nas było jasne, że stosunki między nami nie ulegają tak naprawdę zmianie. Że chociaż to ja najlepiej z tego grona wiem, czego potrzebują i jak mogą to osiągnąć, to jednak mają prawo się wypowiadać na temat metod naszej pracy, na temat terminów naszych spotkań pozalekcyjnych, mają prawo artykułować swoje opinie, wnioski, zastrzeżenia. Będziemy o nich dyskutować. Było jasne, że jeśli kogoś wkurzę, to powinien mi to powiedzieć i pewnie wyciągnę z tego wnioski i będę umiał przeprosić.
Pan minister nie rozumie jednej bardzo ważnej rzeczy w tej swojej propagandowej dialektyce. Żołnierz nie obiera sobie zadań bojowych, to prawda, ale i generał powinien być gotów oddać życie u boku swoich żołnierzy. Tymczasem minister chętnie obciąża winą za śmierć nastolatki z Gdańska nauczycielkę, dyrekcję szkoły, kuratora oświaty, władze miasta, ale nie samego siebie.
Poza tym w szkole uczeń nie jest mięsem armatnim, jest myślącym i pełnym uczuć człowiekiem. Ma osiągnąć pewien od niego niezależny tak naprawdę cel, cel wytyczony mu przez realia, w których żyje, ale nie można sprowadzić go do roli maszynki nakręcanej codziennie rano przez rodziców czy wychowawcę. Rolą rodziców, rolą szkoły, rolą organu prowadzącego, kuratorium i ministerstwa, jest zachęcić go do tego, by ten cel szczerze chciał osiągnąć i by miał ku temu warunki, a nie zmuszać go do tego.
W ubiegłym tygodniu rano zostałem zatrzymany w pokoju nauczycielskim przydługą kampanią na rzecz skompromitowanych sił politycznych stojących za ministrem edukacji. Dwie minuty po dzwonku na lekcję zadzwoniła moja komórka. To panowie z technikum, przyzwyczajeni do mojej punktualności, próbowali się dowiedzieć, gdzie się podziewam i czemu mnie nie ma na lekcji. Powiedzieć mi, że oni są tam, gdzie powinni zgodnie z planem lekcji być. Minister uważa, że należy im zabrać te komórki i zakazać im używać ich w szkole. Ja uważam, że należy szybko wyprosić ministra z zajmowanego stanowiska i zacząć naprawdę konstruktywnie działać na rzecz porządku w szkole, a nie robić ze szkoły polityczny poligon partyjny.
Zdaniem niektórych moich kolegów i koleżanek nauczycieli powinienem być wdzięczny ministrowi za to, że chce budować mój autorytet i chce karać tych uczniów, którzy mnie obrażą. Niedopuszczalne podobno, żeby uczeń mnie nazwał chujem albo obrzucił jakimś innym epitetem. Nie zgadzam się z taką tezą. Moim zdaniem niedopuszczalne jest jedynie to, bym zachowywał się tak, by na epitety uczniów sobie zasłużyć. I będę bronił ich prawa do tego, by nazwać mnie po imieniu, jeśli sobie na to zasłużę. Tak rozumiem demokrację. I takiej demokracji jestem zwolennikiem. A autorytet, który buduję sobie sam, nie potrzebuje wsparcia ze strony ministerstwa. I nie wiem za bardzo czemu, ale jakoś tak nie wątpię w to, że mi ten autorytet wystarcza. Ku rozwadze ministra poniższy cytat:

Ciekawe, że z pokolenia na pokolenie dzieci są coraz gorsze, natomiast rodzice coraz lepsi, a więc z coraz gorszych dzieci wyrastają coraz lepsi rodzice.(Wiesław Brudziński)