Kiedy pani kierownik internatu obiecywała umierającej mamie Justyny, że dziewczyna skończy szkołę średnią i będzie miała maturę, żadna z nich nie sięgała pewnie wzrokiem tak daleko, by przewidywać co będzie działo się z Justyną teraz, czyli w 2006 roku.
Przez kilka lat chodzenia do technikum ogrodniczego Justyna zupełnie odstawała od klasy, była wyraźnie na lekki dystans do reszty, chociaż żadnej wrogości nie dało się zauważyć. Czytała książki i czasopisma, których próżno by wypatrywać w szkolnej bibliotece, oddawała się pasjom artystycznym zupełnie niepospolitym jak na uczennicę ogrodnika, pisała mnóstwo i jak głosi wieść gminna część z tego ukazało się nawet drukiem, choć niekoniecznie pod jej nazwiskiem. Justyna była niesamowita.
W internacie szkolnym, w którym jej koledzy z klasy eksperymentowali z uprawą marijuany i testowali podatność stróża na spożycie alkoholu, Justyna organizowała sobie czas do granic fizycznych możliwości i sama sobie wytyczała ścieżkę własnego rozwoju tak ambitną, że wprost niewyobrażalną.
Dzisiaj Justyna jest doktorantem na Uniwersytecie Szczecińskim i musi chyba mile wspominać lata spędzone w internacie na drugim końcu Polski, skoro przysyła czasem kartki z życzeniami. W dobie SMS-ów i emaili nadal znajduje czas na własnoręcznie wypisane, długie życzenia i ozdobienie koperty pięknymi, kunsztownymi rysunkami.
Justyna jest jednym z najlepszych przykładów na to, że człowiek nie musi być bity ani szczuty, by robić dobrze i pięknie. Że sam z siebie potrzebuje być dobry, doskonalić się i rozwijać. Że nad jego rozwojem nie musi czuwać żadne polityczne gremium w stolicy ani żaden komputerowy program chroniący go przed dostępem do szkodliwych treści.
Znam oczywiście kilkaset innych podobnych przykładów, bo wypuściłem już dziesięć roczników maturzystów. Ale akurat Justyna przyszła mi właśnie do głowy.