Polski komunizm przez większą część swojego krótkiego żywota był bardzo zepsuty. Funkcjonował gdzieś tam w teorii i na górze, natomiast na dole każdy kombinował jak mógł (uwaga, konkurs – jak jest „kombinować” w innych językach niż polski?).
Niczym policjant z drogówki, który musi ileś tam tych mandatów wystawić co miesiąc, tak i esbecy na wsi, żeby mieć na wino, musieli coś tam na kogoś nasmarować od czasu do czasu. Można się było na przykład wybrać na cmentarz i pospisywać trochę nazwisk z nagrobków i coś tam na każdego wymyślić, jakieś tam zeznania spisać. Najlepiej, jak to byli niedawno zmarli.
A mogło się i dwóch esbeków we dwójkę spotkać i jakieś papiery na sąsiadów potworzyć.
W PRL-u co mądrzejsi i aktywniejsi ludzie starali się jakoś obejść system i mimo wszystko wyjechać na stypendium studenckie na zachód czy na pielgrzymkę do Rzymu albo do Lourdes. Ale paszport w PRL-u to nie była taka prosta sprawa. Czasami trzeba było podpisać lojalkę dla bezpieki, żeby dostać paszport i zgodę na studia w Ameryce. Niejeden ksiądz, zanim pojechał do Rzymu, podpisał jakieś głupawe zobowiązanie, do którego nie przykladał wielkiej wagi, a po powrocie spotykał się z jakimś szeregowym oficerem by zdać mu raport. Raport, który stanowiły na przykład wycinki z ogólnie dostepnych gazet włoskich na temat audiencji papieskich. To była cena, którą warto było zapłacić.
To były czasy, kiedy nie dało się wejść na stronę internetową New York Timesa i przeczytać całą zawartość dzisiejszego numeru. To były czasy, kiedy można było zachować pozory donoszenia i szpiegowania na rzecz komunistycznej władzy poprzez dostarczenie tej władzy informacji, do których dostęp ma każdy, kto kupi brukowca w nowojorskim newsstandzie.
Po tych czasach zostały kilometry papieru.
Dzisiaj tymi kilometrami papieru straszy się ludzi.
Dzisiaj z naruszeniem prawa i zdroworozsądkowego poczucia sprawiedliwości szantażuje się ludzi, których nazwiska widnieją w tych papierach. Bez względu na to, czy są konfidentami rzeczywistymi, czy pozorantami, czy laureatami pokojowej nagrody Nobla.
W dniu, w którym Sąd Najwyższy Stanów Zjednoczonych wypowiedział się krytycznie i ostatecznie na temat łamania praw człowieka poprzez stworzenie enklawy bezprawia w Guantanamo Bay na Kubie przez administrację amerykańską, Wiadomości w polskiej telewizji publicznej przez pierwsze dziesięć minut zajmowały się w swoim głównym wydaniu bzdurnymi gierkami teczkowymi między wicepremier i minister finansów Zytą Gilowską a jakimiś bliżej nieokreślonymi jej wrogami. Tego dnia Wiadomościom zabrakło czasu na to, by powiedzieć o Guantanamo. Zajmowały się teczkami i pomówieniami.
Grający teczkami politycy biegają dzisiaj po urzędach i zakładach pracy i budzą grozę. Budzą grozę wśród ludzi, którzy od lat solidnie robią swoją robotę bez względu na to, kto jest u władzy. Terroryzują ludzi, którym w gruncie rzeczy niejednokrotnie zawdzięczają to, że żyją w wolnym, demokratycznym kraju i mogą działać. I tak naprawdę gorsze z nich w tym momencie świnie, niż z tych komunistycznych aparatczyków dwadzieścia kilka lat temu, którzy pozorowali tylko wierność systemowi.