W tym roku szkolnym uczę tylko w klasach trzecich i czwartych technikum. Moi uczniowie mają po osiemnaście, dziewiętnaście, dwadzieścia lat. Czasami na nich narzekam, mam do nich o coś tam pretensje, ale ostatnio przypadkowo odkryłem coś zaskakującego. Zupełnie przypadkiem.
Musiałem coś zrobić w pracy i przez to kilka godzin spędziłem w pracowni, w której kolega i koleżanka prowadzili lekcje z młodszymi klasami – pierwszymi i jedną drugą. Pierwszą rzeczą, która mnie uderzyła, były jakieś takie dziecięce buzie panów w pierwszej klasie mechanicznej. W pierwszej chwili nawet myślałem, że to jakaś grupa dzieci odwiedzających naszą szkołę w ramach wycieczki. Potem jeszcze ze zdziwieniem zwróciłem uwagę na parę bardzo szczeniackich odzywek kilku dziewcząt z jakiegoś ekonomika.
I naszła mnie wtedy refleksja, że Ci moi panowie też tacy musieli być, kiedy się po raz pierwszy z nimi spotkałem. I nagle zrobiło mi się tak ciepło na myśl o nich. Że co by nie mówić, nie muszę już ich prosić, żeby nie gadali głośno podczas lekcji, żeby nie włazili ukradkiem na strony pornograficzne… Żeby, jak coś robimy, nie robili czegoś zupełnie innego, a jak już nawet robią coś innego, to przynajmniej robią to po kryjomu, dyskretnie, nie przeszkadzając innym. Że nie mają dziwnych odruchów w postaci nagłych wrzasków, podskoków, nie biją się ze sobą, nie puszczają nagle na cały regulator muzyki. Że zasadniczo nie ma z nimi takich bezpłodnych dyskusji. Że może nie pałają do mnie miłością, zwłaszcza jak ich zmuszam do czegoś, ale przez te trzy lata poznaliśmy się w takim stopniu i na tyle wypracowaliśmy jakieś metody współdziałania, że co najmniej dziesięć minut gadania i działań dyscyplinujących na lekcji kolegi i koleżanki u nas po prostu już nie ma miejsca.
I poczułem się nagle taki szczęśliwy, że ci moi uczniowie już są tacy dorośli i poważni… Oby mi się nie odmieniło, jak pojutrze wejdę do pracowni na lekcję z nimi.
Ten wpis to odgrzewany kotlet sprzed sześciu lat.