Dzisiaj Michał przyszedł na angielski. Chyba trzeci raz w tym roku, chociaż już koniec października. A jaki grzeczny był! I do podręcznika się przysiadł, i tak dalej.
Po lekcji inni panowie wyszli już z klasy, a Michał jeszcze jakoś tak zwlekał… Podszedł do biurka, stał przez chwilę i przyglądał się, jak pakuję swoje szpargały. W końcu wykrztusił to z siebie i powiedział, że on już nawet nie pamięta za bardzo, co on mi mówił w niedzielę, jak dzwonił do mnie. Był na poprawinach, był naprany totalnie.
Michałowi najwyraźniej jest głupio. Ale to zupełnie bez sensu. W ogóle nie mam mu za złe, że w środku nocy z niedzieli na poniedziałek zadzwonił do mnie z poprawin i z trudem – nie z powodu tremy, a z powodu nadmiaru spożytego alkoholu – wyartykułował z siebie, jak bardzo pragnie, żebyśmy go nie wyrzucili ze szkoły; jak bardzo pragnie, żebym mu pomógł.
Nie pomogę mu. On sam musi sobie pomóc. Musi przychodzić na angielski, musi chodzić na inne przedmioty. Swój los ma w swoich rękach.
Natomiast trzymam za Michała kciuki. To jest bardzo fajny i mądry facet. I musi sam sobie dać szansę, bo my mu tu chyba wszyscy dajemy. Od tego zresztą jesteśmy.
Ten wpis to odgrzewany kotlet z 2005 roku. Michał ukończył szkołę, tak samo jak ukończą zapewne Wiktor, Paweł, Dominik, Klaudia czy Tomek.