Co roku mam mieszane uczucia w związku z niezrozumiałą dla mnie tradycją, iż dzień nauczyciela to dzień wolny od zajęć dydaktycznych. To taki dzień, kiedy nauczyciele przychodzą do szkoły, ale pozbywają się tych, dla których jest ona przeznaczona i dzięki którym ma sens – uczniów. Robi się rady szkoleniowe, posiedzenia zespołów przedmiotowych, towarzyskie nasiadówki, byle nie prowadzić lekcji. A uczniowie w tym czasie cieszą się długim weekendem z dala od szkoły.
Zawsze odnoszę wrażenie, że taka tradycja to zaprzeczenie sensu istnienia szkoły i przekreślenie misji pracy w tym zawodzie. W dniu swojego święta nauczyciele rezygnują z tego, co – moim zdaniem – jest największym powodem do świętowania. Rezygnują z obcowania z uczniami, jakby uczniowie stanowili jakąś udrękę i zbędny dodatek, a nie kwintesencję i główne źródło ich satysfakcji zawodowej.
Pochodziłem dziś chwilę po szkolnym korytarzu, obejrzałem zdjęcia setek absolwentów rozwieszone na ścianach i westchnąłem głęboko. Smutno tak jakoś w szkole, w której nie ma uczniów. I szkoda, że przez dzień nauczyciela przepadły mi cztery lekcje w klasie, którą bardzo lubię, i od której tyle się uczę.