Podobnie jak papież Benedykt XVI i premier Donald Tusk, jestem na Twitterze. Ba, jestem tam od lat, ale życzę nowym członkom ćwierkającej społeczności, by czuli się wśród nas – weteranów – jak najlepiej.
Z innych głośnych wydarzeń ostatnich dni, wartych skomentowania, nie mogę przemilczeć pretensji Jarosława Kaczyńskiego do losu, który skrzywdził go okrutnie, gdyż oszczędził mu internowania. Pragnę pocieszyć tego coraz bardziej wymagającego współczucia i litości polityka i poinformować go (i wszystkich innych), że ja również w stanie wojennym nie byłem represjonowany. Miałem wówczas dziewięć lat, więc można było przynajmniej zadbać o to, by rodzice zabrali mi chociaż część zabawek, albo żeby pani w szkole postawiła mnie w kącie. Tymczasem żyłem sobie nieświadom tego, co się wokół dzieje, a rodzice nie zabronili mi nawet oglądać telewizji, więc przemówienie generała Jaruzelskiego obejrzałem dwukrotnie – najpierw rano, zamiast Teleranka, a potem wieczorem, gdy puszczano powtórkę. Co gorsza, wydawało mi się ono tak poważne, mądre i odpowiedzialne, że do dziś – po części z uwagi na to wspomnienie z dzieciństwa, ale pewnie nie tylko dlatego – trudno mi się zdystansować do takich wypowiedzi o stanie wojennym, jak najnowszy wpis na blogu Leszka Millera.
Jak to miło mieć coś wspólnego i z Benedyktem XVI, i z Donaldem Tuskiem, i z Jarosławem Kaczyńskim, i Leszkiem Millerem. Można się poczuć naprawdę cukierkowo, w sam raz na święta.