Na pewno znacie tę świąteczną reklamę Coca-Coli z jadącym przez las konwojem czerwonych, ozdobionych lampkami ciężarówek, z charakterystycznymi dzwoneczkami, muzyką i śpiewem „coraz bliżej święta” (w oryginale „holidays are coming”) w tle.
Jednym ze świątecznych elementów zajęć na pierwszym roku w ubiegłym tygodniu było to, że studenci od czasu do czasu pośpiewywali z radosnymi minami „coraz bliżej sesja, coraz bliżej sesja…”. Miło, że ludzie mają tyle dystansu do samych siebie, by obracać w żart to, czego najbardziej powinni się obawiać, sesja zimowa na pierwszym roku to dla wielu poważna próba, a stereotyp o tym, że na pierwszym roku jest największy odsiew, nie jest chyba wyssany z palca. Budzi się w człowieku sympatia do studentów, którzy tak otwarcie i żartobliwie okazują emocje, więc na Nowy Rok wypadałoby im wszystkim życzyć, by ich drugi przedświąteczny dowcip, polegający na powtarzaniu potocznego powiedzenia w przekręconej formie, nikomu się nie spełnił. A powtarzali: „Święta, święta i … po studiach”.
Kilku stałych czytelników mojego bloga, a także co najmniej dwóch studentów, uwielbia gagi zmarłego niedawno komika, George’a Carlina. Ja czasem się może uśmiechnę, ale szczerze powiedziawszy – co może niektórych czytelników zdziwi – dość często uważam te dowcipy za mocno niesmaczne i ze zdumienia unoszę brwi słysząc, jakie salwy śmiechu wywołują na sali niektóre, moim zdaniem niezbyt wyszukane żarty.
Ale nie dziwię się popularności tego rodzaju skeczy i jestem przekonany, że prędzej czy później także i w Polsce religia padnie ofiarą takiego niewybrednego humoru. Mniej lub bardziej świadomie, niektóre osoby wierzące robią przecież wszystko, co w ich mocy, by do religii zniechęcić. Paradoksalnie, to one w większym stopniu przyczyniają się do postępującej sekularyzacji, niż wojujący ateiści. W PRL-u nikt nigdy nie robił mi ani moim rodzicom żadnych trudności, gdy nie szedłem ze swoją szkołą na pochód pierwszomajowy. Ba, o ile dobrze pamiętam, nigdy nie byłem na pochodzie z klasą, ale bodajże dwukrotnie – i to z wielką chęcią – szedłem z fabryką mojego ojca. Może to komuś się wyda żałosne, ale wspomnienia z pochodów pierwszomajowych z moim tatą należą do najprzyjemniejszych wspomnień mojego dzieciństwa. W PRL-u, o czym już kiedyś pisałem, miałem bardzo odważnych nauczycieli, którzy bez wahania informowali mnie o przekłamaniach w podręcznikach historii, a jeden z moich rusycystów na pierwszej lekcji rosyjskiego powiedział, że język wroga należy opanować do perfekcji. Zastanawiam się, co by sobie pomyśleli moi nauczyciele sprzed lat, gdyby się dowiedzieli, że w Polsce wolnej i demokratycznej zmuszamy uczniów szkół publicznych do uczestnictwa w uroczystych mszach świętych i oczekujemy zwolnienia lekarskiego od nich, jeśli nie brali we mszy udziału. Że każemy im się pisemnie tłumaczyć, czemu zbojkotowali uroczystość, że nazywamy ich bolszewikami, bandytami i komunistami, albo oskarżamy o brak patriotyzmu. Albo że niektórzy wymagają od nich, by mieli zdjęcie z uroczystości z księdzem infułatem i stawiają im za to stopnie. Czy to w ogóle normalne, żeby sprawdzać obecność na mszy świętej w klasie, w której na poniedziałkową lekcję religii chodzą zwykle nie więcej, niż dwie – trzy osoby? Czy o takiej Polsce i o takiej polskiej szkole marzyli przed laty najodważniejsi i najlepsi z moich nauczycieli? Na szczęście znam wielu księży i katechetów, którzy uważają, że Jezus zdziwiłby się bardzo, gdyby się dowiedział, że w jego imieniu morduje się i zmusza do czytania ewangelii. Na lekcje religii takich katechetów z zainteresowaniem chodzą uczniowie innych wyznań i niejednokrotnie należą tam do najpilniejszych słuchaczy. Znam też wielu uczniów, którzy nie byli na przymusowej mszy świętej z okazji Święta Niepodległości, ale to bardzo przyzwoite i pełne patriotycznych uczuć chłopaki. Myślę, że powinniśmy się od nich wiele nauczyć, by z powodzeniem funkcjonować w pluralistycznym świecie, w przeciwnym wypadku mogą nas odbierać równie niesmacznie, jak my odbieramy skecze George’a Carlina.
Praca z młodzieżą przygotowującą się do matury rozszerzonej ma swoje uroki, bo można poznać ich poglądy i zainteresowania o wiele lepiej, niż tłukąc mało wyszukane formy wypowiedzi ustnej i pisemnej do matury podstawowej. W rozprawkach, opisach, prezentacjach i dyskusjach mają o wiele więcej możliwości pokazania nauczycielowi siebie i swojego sposobu postrzegania świata, niż w ograniczonych formach wypowiedzi ustnej i pisemnej ćwiczonych na poziom podstawowy. Ale poziom rozszerzony ma też swoje ciemne strony. W klasie uczącej się języka angielskiego od podstaw, wariantem programowym B, rzadko kiedy uda się nauczycielowi zgłębić z uczniami arkana tajemnej sztuki stosowania wszystkich trybów warunkowych, a tym samym unika się przykrych, bolesnych prawd. Na lekcjach w grupach bardziej zaawansowanych tych bezlitosnych prawd nie da się uniknąć. Pół biedy, gdy nam taki niespełna dwudziestoletni, potencjalny ojciec użyje pierwszego trybu warunkowego i powie: When I become a father, I will never send my children to this school. Pierwszy tryb warunkowy, jak wiemy, opowiada o przyszłości, a w tym przypadku przyszłości tak odległej i nieprzewidywalnej, że nim te ich dzieci wyrosną, wszystko się może wydarzyć, więc może nam się zdawać, że nas to nie dotyczy. Dzisiejsi uczniowie i ich dzieci wyniosą się na drugi koniec świata, w naszej okolicy pobudują się ludzie z drugiego końca Krakowa albo zza oceanu i nie sposób przewidzieć, czy powyższe zdanie warunkowe w jakikolwiek sposób znajdzie odzwierciedlenie w wielkości naboru do szkoły za lat piętnaście czy dwadzieścia. Gorzej trochę, gdy uczniowie nam powiedzą, używając drugiego trybu warunkowego: If I were a father, I would not send my children to this school. Wprawdzie ich ojcostwo jest w tym przypadku czysto hipotetyczne i w związku z tym opinia wyrażona w powyższym zdaniu nie przekłada się bezpośrednio na nabór, ale to zdanie wyraźnie mówi już o szkole takiej, jaką ona jest w tej chwili, przy naszym udziale. Ocenia rzeczywistość, w której pracujemy i uczymy się wspólnie. A przecież ci hipotetyczni ojcowie mają swoich starszych kolegów, kuzynów, sąsiadów, którzy mają już dzieci w gimnazjum i zastanawiają się nad tym, gdzie je dalej pokierować. Niestety, w kolejnej grupie zrealizowałem właśnie zagadnienie programowe znane jako trzeci tryb warunkowy i znowu przybyło kilkunastu panów, którzy – podobnie jak absolwentka sprzed dwóch lat – umieją już powiedzieć: Had I been clever enough, I would never have chosen this school. Albo: I wish I had attended another school. A nawet w mieszanym trybie warunkowym: If I had chosen another school, I would now be happier. Nie da się umywać rąk słysząc takie przykłady zdań w trzecim trybie warunkowym, lub w trybach mieszanych. Z tych zdań przebija olbrzymie rozczarowanie i głęboka gorycz. Może nam się wydawać, że jesteśmy odpowiednimi osobami na swoim miejscu, że właściwie wykonujemy robotę, jaką mamy do wykonania, ale nasi uczniowie nie mają wątpliwości. Żaden z moich dorosłych uczniów w trzeciej i czwartej klasie technikum mechanicznego nie planuje do naszej szkoły przysłać swoich dzieci i żaden z nich nie buduje przykładów, o jakich mogę co najwyżej marzyć: This is the best school I have ever dreamed of. (Present Perfect powtarzaliśmy tuż przed trybami warunkowymi).
Sympatycznie wspominam czasy, gdy – jako nastolatek – w ponure zimowe popołudnia podążałem na przemiłe spotkania z kolegami, koleżankami i księdzem wikarym w poszukiwaniu prawdy w salce katechetycznej mojego parafialnego kościoła. Tę pożyteczną przyjemność odebrano mi, gdy religia jako przedmiot trafiła do szkoły, a umiejącego słuchać i zadawać pytania księdza wikarego zastąpił w klasie maturalnej obcy facet w sutannie, którego głównym zajęciem było obrażanie ludzi o innych poglądach lub innego wyznania. Lekcje, na których wpaja się nienawiść do muzułmanów, buddystów, żydów czy osób o określonych poglądach politycznych jakoś niewiele mają wspólnego z religią z salki katechetycznej, którą tak mile wspominam. Wygląda na to, że pewna grupa młodych ludzi będzie za kilkadziesiąt lat mieć równie miłe wspomnienia z faktu, że zjednoczył ich sprzeciw przeciwko obowiązkowym lekcjom religii w szkołach publicznych. Trudno się nie zgodzić ze słowami organizatorów protestu:
Etyczna szkoła jest wolna od przemocy intelektualnej i symbolicznej. To szkoła, która rozwija wiedzę i kulturę intelektualną, a nie daje uprawnienia do udziału w rytuałach.
Bez względu na to, czy religia pozostanie w szkołach, czy wróci do salek katechetycznych, gratuluję młodym organizatorom tej akcji odwagi i podziwiam to, jak głęboko pragną sprawiedliwości. Mam nadzieję, że ludzie tacy jak oni przynajmniej przybliżą nas do sytuacji, w której dobrowolność udziału w lekcjach religii nie będzie iluzoryczna. Jakoś przekornie sądzę, że samemu kościołowi wyszłoby to na zdrowie.
Niezręcznie mi trochę komentować własnego bloga, ale bywa, że po niektórych wpisach otrzymuję maile, których autorzy i autorki nie decydują się na publiczny komentarz, a szkoda. Do mojego ostatniego wpisu, poświęconego zmianom w statucie szkoły i wprowadzeniu zakazu noszenia czapek i kapturów, przybyły mi wskutek otrzymanych mailem reakcji dwa argumenty, które postanowiłem przytoczyć w kolejnym wpisie. Regularna czytelniczka bloga podzieliła się ze mną taką oto refleksją:
W zeszłym roku przez chwilę uczyłam drugą klasę zawodówki mechanicznej i był tam taki jeden, co nosił czapeczkę. Chyba z własnej głupoty uparłam się, żeby ściągnął tą czapeczkę… I od razu poznałam powód, czemu ją nosił. Na głowie miał nieładnie wyglądającą bliznę. Od tej pory już nigdy nikomu nie każę nic ściągać…
Czytelniczka, której mąż w wyniku chemioterapii wyłysiał „plackowato” i zgolił sobie resztki włosów, a następnie w czapce chodził na zajęcia na uczelni i nie miał z tym żadnych problemów, stała się dzięki swoim i męża doświadczeniom bardziej wyrozumiała w stosunku do ludzi i uważa, że powinniśmy się czasem ugryźć w język, a nie komentować i oceniać innych nie okazując im za grosz zrozumienia. Nie powinienem był w ostatnim wpisie żartować sobie z wprowadzonego zakazu noszenia czapek w szkole. Ktoś, kto jako pierwszy ten zakaz wymyślił, borykał się pewnie z problemem młodzieży ukrywającej swoją tożsamość przed szkolnym monitoringiem i nie przypuszczał, że w kolejnych szkołach walka z czapkami – postrzeganymi jako symbol przynależności do subkultury – zostanie podniesiona do tej samej rangi, co zakaz noszenia symboli religijnych w szkołach francuskich. Kilka dni po zagłosowaniu nad zmianami statutu nachodzą mnie refleksje i wyrzuty sumienia. Zastanawiam się na przykład, na ile ja, moi koledzy i koleżanki możemy się uważać za specjalistów do spraw młodzieżowych subkultur, i czy będziemy w stanie wyegzekwować zapis o zakazie używania symboli świadczących o przynależności do tych subkultur. O ile nie mam i nikt pewnie nie ma wątpliwości co do swastyki, to jednak nieszczególnie chciałbym zastanawiać się nad innymi formami krzyża i decydować, czy uczniowie i uczennice mają prawo eksponować je w elementach swojego stroju i biżuterii. Czy kolorowe, plastikowe bransoletki, jakie nosi jeden z moich kolegów nauczycieli, to oznaka przynależności do subkultury? Jedna z nich propaguje bodajże honorowe krwiodawstwo. Szperając w internecie znalazłem kilka pozycji dla nauczycieli, mających im ułatwić walkę z subkulturami. W jednej z nich, na pierwszy rzut oka solidnej, opatrzonej bibliografią, natrafiłem na takie zdanie:
Rolkarze zajmują się wyłącznie jeżdżeniem na deskorolkach.
Czyli rolkarze nie jedzą, nie piją, nie śpią? Wydaje mi się, że siląc się na egzekwowanie zakazu używania przez uczniów symboli łudzimy się, że rzeczywistość jest równie prosta i łatwo opisywalna, jak wydaje się to autorowi cytowanej przed chwilą broszury. Obawiam się, że poszliśmy w detale tak daleko, że nie będziemy w stanie faktycznie respektować zmian w statucie i okażą się one albo martwym przepisem, albo prawnym bublem. Od kilku dni w pokoju nauczycielskim krąży dowcip, że wśród przegłosowanych przez nas zmian jest przepis, iż uczennice mogą do szkoły chodzić w spodniach lub spódnicach, ale z tym zastrzeżeniem, że spódnice muszą zakrywać całość tułowia. To by dopiero była zabawna spódnica, nieprawdaż? My – nauczyciele – trochę za dużo czasem chcemy uregulować i wydaje nam się, że faktycznie sprawujemy rząd dusz i umysłów nad naszymi uczniami. Warto by się starać pamiętać o tym i trochę się hamować, a zamiast spalać się w płonnych dyskusjach zajmować się czymś faktycznie istotnym. Często na przykład dyskutujemy o telefonach komórkowych naszych uczniów, a przecież incydenty z telefonami komórkowymi na lekcjach praktycznie się nie zdarzają, podczas gdy na radach pedagogicznych – owszem, nagminnie.
W książkach i filmach o szkole młodzież bardzo często jest czarno – biała. Wiadomo, czego się po kim spodziewać – uczniowie są grzeczni i dobrzy albo niegrzeczni i słabi. Ci grzeczni są ładnie, schludnie i skromnie ubrani, dobrze ułożeni, mają odrobioną pracę domową. Ci niegrzeczni to łobuzy i nicponie, ściągają na klasówkach, przeklinają, biją się po szkole na boisku i stosują używki. Ale takie książki to nie jest literatura najwyższych lotów, a takie filmy to nie jest kino z prawdziwego zdarzenia. Mój najlepszy uczeń pobił się w tym tygodniu z kierowcą autobusu i przyszedł do szkoły w potarganej bluzie. Ma olbrzymi potencjał i jest geniuszem na tle wszystkich klas, które uczę, ale bywa wulgarny, gardzi wiedzą i z politowaniem patrzy na nauczycieli, także tych w swojej rodzinie, nie podzielając ich wiary w sens pedagogicznej profesji. Inny uczeń, również jeden z najlepszych, po długich kłótniach z katechetką i wychowawcą przestał chodzić na religię, a bluzy, w których przychodzi do szkoły, stanowią czasem temat rozmów zgorszonych lub przerażonych nauczycieli. W ubiegłym roku miał frekwencję tak słabą, że o mało nie wyrzuciliśmy go za to ze szkoły. Jako jedyny w swojej klasie potrafi po angielsku ironizować, czynić aluzje i naśladować różne dialekty. Najbardziej prostolinijny z moich obecnych uczniów był jedynym w swojej klasie, który dwa lata temu z własnej, nieprzymuszonej woli, z potrzeby serca poszedł zapalić znicz w rocznicę śmierci papieża. Niezwykle często, głośno i w bardzo bezpośredni sposób daje wyraz swojej potrzebie sprawiedliwości, jest nadzwyczaj uczciwy i szczery, także gdy okazując swoje szlachetne oblicze sam sobie szkodzi. W tym roku zdawał egzamin komisyjny z matematyki, a na angielskim bardzo nas ostatnio wszystkich zadziwił, gdy jako jedyny w klasie znał odpowiedź na pewne pytanie. Zwykle rozumie tylko piąte przez dziesiąte, o czym mowa. Minioną niedzielę spędził pijąc wódkę z kolegą z klasy. Wszyscy moi uczniowie, nie tylko ci trzej ze starszych klas, o których tu wspomniałem, są kolorowi. Moja szkoła jest kolorowa. Na szczęście. W takiej szkole widzisz sens pracy z każdym, nie tylko z tymi grzecznymi albo tymi niegrzecznymi. Każdy ma w sobie to coś, przez co jest wyjątkowy. I każdy stanowi zupełnie inne wyzwanie.
Zajęcia dydaktyczne w pewnej klasie skończyły się 6 czerwca, panowie poszli na praktykę. Zagrożenia trzeba było właściwie wpisać do dziennika jeszcze w kwietniu, bo na początku maja mieliśmy długi weekend, a potem matury pisemne, ostateczne oceny wystawiliśmy w maju. Dlatego bardzo mnie zaskoczył telefon od jednego z uczniów w ostatnich dniach lipca. – Profesorze, to co mi pan wystawił w końcu? Jedynkę czy dwójkę? Bo chłopaki mi mówią, że ja chyba mam komisa. Na moje w lekkim szoku wyartykułowane pytanie, czemu mój rozmówca zainteresował się swoją oceną końcową z angielskiego dopiero w połowie wakacji, dowiaduję się, że on już pod koniec nie chodził do szkoły, a potem miał dużo różnych spraw na głowie i nie miał czasu. No tak, człowiek się czasem pręży, poci, kombinuje, żeby jakoś wystawić te pozytywne oceny. Przeżywa rozterki i ma wyrzuty sumienia, gdy wystawi niedostateczny, gimnastykuje się nad zakresem materiału do poprawki, układa egzamin. A wygląda na to, że sami zainteresowani podchodzą do tego z dużo większym dystansem. Kto wie, czy nie za dużym.
Kiedyś, po zdemolowaniu pracowni komputerowej podczas lekcji religii, zmuszony byłem ratować, co się dało, wykorzystując do pomocy grupę panów z technikum mechanicznego, którzy przyszli do mnie na lekcję. Było trochę wtyczek zerwanych z kabli zasilających, urwanych jacków przy przewodach głośnikowych, zdekompletowanych par głośników. Złamane nóżki klawiatur można było po prostu zignorować, myszy, w których poginęły kulki, zamieniliśmy na optyczne, ale większość złomu głośnikowego dało się jeszcze uratować łącząc ze sobą przewody, mocując jacki ze starych, zepsutych głośników itp. Gdy zasugerowałem chłopakom, żeby przynieśli z kuchni jakieś noże, bo przecież im nie powiem, żeby zębami zdzierali izolację z przewodów, okazało się to niepotrzebne. Mieli noże przy sobie. Robota poszła migiem i w kilka minut mieliśmy dziesięć kompletnie sprawnych stanowisk komputerowych, kilka zapasowych par głośników i myszy (bo trochę też dokupiłem), a noże wróciły w przepastną czeluść kieszeni. Tegoroczne wakacje zaczęły się dla mnie późno, bo chociaż szkoły już dawno nie ma, dopiero najbliższy tydzień będzie dla mnie – podobnie jak dla parlamentarzystów – całkowicie wolny. Dotąd chodziłem na konsultacje i pracowałem przy ocenie różnych egzaminów. Teraz przede mną czerpanie przyjemności z urlopu, lekko tylko zmącone tęsknotą za mechanikami z nożami, do których wracam 26 sierpnia.
Darek i Mariusz (jeden z nich na zdjęciu w nagłówku bloga) skończyli szkołę w ubiegłym roku, ale jak to bywa z absolwentami, sporadycznie odwiedzają szkołę. W środę trafili do mnie na lekcję w drugiej klasie i z mądrymi minami godnymi metodyków na hospitacji obserwowali naszą pracę przez dobre dwadzieścia minut. Najpierw omawialiśmy z chłopakami dłuższą wypowiedź pisemną, którą im właśnie oceniłem, a potem zaczęliśmy robić zadanie rozumienia ze słuchu z repetytorium. Otworzyliśmy książki i daliśmy sobie chwilę na przeczytanie pytań. Marcin wstał i podszedł do mnie, zajrzał do mojego repetytorium, by upewnić się, na której stronie znajduje się zadanie i w jakim miejscu, po czym wrócił do siebie i przewertowawszy kilka kartek skupił się nad zadaniem. Przesłuchaliśmy nagranie, które uczniowie sami sobie puścili z płyty na jednym ze stanowisk komputerowych, przedyskutowaliśmy wstępnie odpowiedzi w grupach i ustaliliśmy, czego nie jesteśmy jeszcze pewni. Michał, który jest bardzo dobry w rozumieniu ze słuchu, dostał dodatkowe zadanie, żeby mu się nie nudziło, i puściliśmy tekst ponownie. Po wysłuchaniu omówiliśmy odpowiedzi na pytania, zapytałem o wiele dodatkowych informacji. Zadanie było trudne, więc nie wszyscy wszystko zrozumieli, ale wspólnie udało nam się rozwiać wszystkie wątpliwości. Gdy Darek i Mariusz wyszli, Marcin i kilku innych panów – najwyraźniej zadowolonych, że udało im się to ukryć – przyznało mi się natychmiast, że mają stare wydanie książki i nie znaleźli w ogóle zadania, które robimy. Koncentrowali się bardzo na treści zadania i dzięki temu odpowiadali na pytania sensownie, chociaż nie mieli wcale przed oczami polecenia, patrzyli w książki tylko po to, żeby się nie wydało. Oczywiście mógłbym od środy chodzić wściekły albo zdołowany, bo okazało się oto, że dwaj ubiegłoroczni absolwenci cieszą się większym szacunkiem moich uczniów, niż ja sam. Postrzegam to jednak zupełnie inaczej, sytuacja ta była dla mnie zabawna, mój autorytet nie poniósł żadnego szwanku, a wręcz jestem szczęśliwy, że uczę panów, którzy umieli się tak skoncentrować nad nagraniem w języku obcym, że ani Darek i Mariusz, ani ja, nie zorientowaliśmy sie, że improwizują. Dwa dni później inny absolwent, Sebastian, będący na kilkudniowej przepustce z wojska, odwiedził mnie podczas lekcji w innej klasie. Robiliśmy ćwiczenie, którego celem jest kształcenie umiejętności płynnego wypowiadania się po angielsku na proste tematy. Ćwiczenie nikomu się szczególnie nie podobało, bo kto lubi być zmuszany do mówienia w obcym języku. Ale mam wrażenie, że gdy Sebastian powiedział, iż to jest bardzo dobre ćwiczenie i że w jego klasie za późno zacząłem je robić, mój autorytet – choć zostałem skrytykowany – znowu wcale nie ucierpiał. Myślę, że ani ja, ani żaden z rodziców nie bylibyśmy w stanie powiedzieć nic, co by zachęciło panów do nauki bardziej, niż opinia Sebastiana, z którego zdaniem liczą się i któremu wierzą.
W swoim niedawnym komentarzu do mojego wpisu zatutułowanego „Cyber przemoc”Krzysztof w dość mocny sposób podkreśla różnicę pomiędzy ogólnodostępnymi, nowymi nośnikami informacji, a tym samym potencjalnymi narzędziami upokorzenia i przemocy, a przytaczanymi przeze mnie przykładami z przeszłości. Aczkolwiek zgadzam się z jednoznaczną oceną czynienia zła na wszystkie opisywane przez Krzysztofa sposoby, pozostaję przy swoim zdaniu, jeśli chodzi o to, czy same media można tu za coś winić. Gdy z moim przyjacielem z liceum, Maćkiem, wywoływaliśmy czarno-białe zdjęcia i dostępnymi nam w jego kuchni prymitywnymi środkami dokonaliśmy montażu, wskutek którego powstała fotografia naszej wychowawczyni z naniesionym na nią wzorem tarczy do celowania, mieliśmy do dyspozycji środki techniczne i odczynniki, o jakich Leonardo da Vinci mógł co najwyżej marzyć. Dzisiejsza młodzież ma do dyspozycji urządzenia, które dla nas wówczas były niewyobrażalne, a przy pomocy których może łatwo tworzyć, powielać i udostępniać materiały multimedialne. To prawda, ale jednak moim zdaniem świat nie staje się gorszy, staje się po prostu inny. I chociaż relatywizm moralny to określenie raczej pejoratywne, to nie zawaham się powiedzieć, że kwestia zła i dobra to rzecz względna i brak uniwersalnych zasad, które obowiązywałyby we wszystkich społeczeństwach, poza może oceną kazirodztwa, jest tego najlepszym przykładem. W mojej rodzinie znam wiele osób, zwykle w bardzo podeszłym wieku, albo już nieżyjących, dla których okres okupacji hitlerowskiej był najlepszym okresem ich życia, kiedy to panował największy porządek i mieli największe poczucie bezpieczeństwa. Ludzie ci, często bardzo mi bliscy, wychowywali się w czasie wojny z dala od getta i obserwowali wojnę z perspektywy dziecka lub nastolatka, a jednak nawet dziś bez wahania powtarzają, jak to dobrze rzekomo było za okupacji. Trudno nam dzisiaj ich potępiać i oceniać ich sposób postrzegania ówczesnych realiów, bo nie żyliśmy w tamtych czasach i nie do końca je rozumiemy, a oni z kolei w tym nie znającym telewizji świecie swojej młodości widzieli jedynie pewien wąski wycinek wojennych realiów. Dokonywany przez nieumiejętne lub złośliwe wykorzystywanie internetu gwałt na prywatności i intymności naszego życia, o którym pisze Krzysztof, na pewno nie pozostanie bez wpływu na normy społeczne i moralne, a o kształcie tych norm nie sposób dzisiaj dyskutować. Obserwujemy ostatnio walkę polityczną, która w sposób bardzo dobitny pokazuje, jak przełomowe zmiany nastąpiły w naszej świadomości. Oto o nominację do wyścigu o fotel prezydenta Stanów Zjednoczonych z ramienia Partii Demokratycznej starają się dwie osoby, przy czym pięćdziesiąt lat temu już sam pomysł, by którakolwiek z tych osób odgrywała poważną rolę na arenie politycznej, byłby nie do pomyślenia. Bez względu na to, kto zostanie Prezydentem USA w najbliższych wyborach, będziemy mieli do czynienia z historycznym przełomem. Gdybyśmy Amerykaninowi sprzed wieku powiedzieli, że może nim zostać ciemnoskóry Barack Obama, albo kobieta – Hillary Clinton, popukałby się co najwyżej w głowę. A oglądając film promujący Johna McCaina na jego stronie internetowej, nie uwierzyłby na pewno, że jest to kandydat Republikanów. Czy świat, w którym Barack Obama byłby prezydentem Stanów Zjednoczonych, byłby do zaakceptowania dla przeciętnego mieszkańca Nowego Orleanu sprzed dwustu lat? Myślę, że świat ten byłby dla niego równie niepojęty, jak dla nas świat, którego mieszkańcy tak się przyzwyczają do miniaturowych kamer, internetu, monitoringu, jak my przyzwyczailiśmy się do filmu, telewizji czy telefonu, a nasi dziadkowie do gazet, książek czy fotografii. Te niepojęte dla nas, starych, zmiany, opisywałem już kiedyś na przykładzie różnicy między moimi uczniami z roku 1996 i 2006. Przez dziesięć lat zmienili się tak bardzo, że ci z dwudziestego wieku nie byliby w stanie zrozumieć tych z wieku dwudziestego pierwszego. Skoro potrafię takie przełomowe zmiany zaobserwować w uczniach jednej szkoły na przestrzeni jednej dekady, nie da się bronić tezy, że zmiany takie nie zachodzą globalnie na przestrzeni dziesięcioleci. I prawdę mówiąc, wcale się tych zmian nie boję. Czyż poniższy film, dla mnie piękny, dla obywatela amerykańskiego z końca XVIII wieku nie byłby w najwyższym stopniu gorszący i do cna zepsuty w swoim przesłaniu?