Kreatywne Nagrody Nobla

Przy okazji przyznania Nagrody Nobla w dziedzinie medycyny Robertowi G. Edwardsowi, pionierowi i orędownikowi zapłodnienia pozaustrojowego jako metody leczenia niepłodności, ponownie stanęła mi ością w gardle niekompatybilność mojej osoby z otaczającą mnie polską rzeczywistością. Z osłupieniem wysłuchałem niektórych wypowiedzi komentatorów, którzy nawiązywali do mordowania dzieci nienarodzonych i cywilizacji śmierci. Nie mogę zupełnie zrozumieć kontrowersji, jakie budzi przyznanie nagrody, raczej zgadzam się z oczywistą konstatacją z „Scientific American”, o której już kiedyś pisałem, że in vitro – metoda, dzięki której urodziło się już 4 miliony ludzi na całym świecie – to coś, do czego już przywykliśmy i co kontrowersji nie budzi.
Szanuję poglądy reprezentowane w tej kwestii przez kościół katolicki, uznaję prawo katolików do powstrzymania się od stosowania tej metody, ale nie rozumiem zupełnie, dlaczego fakt, iż jest ona niezgodna z ich wierzeniami i wartościami, miałby prowadzić do zakazania innym korzystania z jej dobrodziejstw albo do piętnowania ich z tytułu jej stosowania.
W tej zupełnie niemerytorycznej, jak mi się wydaje, religijnej dyskusji, niektórzy deprecjonują komitet noblowski i nagrodę samą w sobie, przypominając fakt przyznania ubiegłorocznej pokojowej Nagrody Nobla prezydentowi Stanów Zjednoczonych, co ma rzekomo być oczywistym dowodem na koniunkturalizm i populizm. Nie powiem, mnie samego ubiegłoroczna decyzja komitetu bardzo w pierwszej chwili zdziwiła i na rok czasu nabrałem wody w usta. Sam laureat, podczas uroczystości wręczenia mu nagrody, żartował sobie ze swoich zasług i dał wyraz zaskoczeniu. Ale, gdy się nad tym zastanowić, dał w ten sposób jedynie kolejny dowód na to, że jest osobą błyskotliwą, inteligentną, a jednocześnie potrafiącą zachować dystans do samego siebie. Nagroda natomiast wydaje się nie być wcale tak kontrowersyjna. To prawda, że w większym stopniu wyraża ona nadzieje na przyszłość, niż odwołuje się do dokonań laureata, tylko któż inny miał otrzymać Nobla w roku, w którym to właśnie Obamie udało się w niespotykany sposób zjednoczyć ze sobą setki milionów ludzi na całym świecie wokół tych samych emocji, wokół tego samego pragnienia zmian? Jaki inny polityk na taką skalę sprostał w Waszej pamięci zadaniu postawionemu w przesłaniu Alfreda Nobla, by szerzyć braterstwo między narodami?
Poza tym, chociaż komitet nie sposób podejrzewać o kierowanie się motywami rasowymi, trudno się nie zgodzić, że pierwszy kolorowy prezydent Stanów Zjednoczonych to pewna ikona kulturowa, nie tylko amerykańska, której wszyscy od lat oczekiwali niczym proroka, a jeszcze kilkanaście lat temu Tupac śpiewał, że „nie jesteśmy jeszcze gotowi na czarnego prezydenta”. Czy Nobel dla Obamy wydałby się kontrowersyjny Nelsonowi Mandeli, laureatowi z 1993 roku, albo Martinowi Lutherowi Kingowi, laureatowi z 1964 roku? Czy Rosa Parks, młodsza od dziadków i babć niektórych czytelników tego tekstu, uwierzyłaby w to, że ktoś będzie krytykował kolorowego prezydenta i że sam fakt objęcia przez niego urzędu nie będzie stanowić wystarczającej przesłanki, by przyznać mu nagrodę?
Dzisiaj, w rok po przyznaniu Nobla Obamie, emocje wokół tej nagrody przycichły i wydaje się bardziej zrozumiała. Przecież Lech Wałęsa też otrzymał Nobla dużo wcześniej, niż można było uznać, że jego działalność przyniosła trwałe skutki. Danuta Wałęsowa odbierała jego dyplom i medal w roku, w którym zakończył się stan wojenny, na kilka lat przez oficjalnym schyłkiem Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej. Arafat, Peres i Rabin też otrzymali nagrodę bardziej w antycypacji tego, co przyniosą ich starania, niż w uznaniu osiągnięć, w dodatku trudno dziś z satysfakcją mówić o tym, że im się udało, a na Bliskim Wschodzie zapanował pokój.
Wydaje mi się, że Nobel ma ambicję bycia siłą sprawczą, inspirować i kreować rzeczywistość, a nie tylko ją oceniać. Czytając w dyskusji o tegorocznym Noblu z medycyny głosy o cywilizacji śmierci i zabijaniu dzieci, jestem komitetowi bardzo wdzięczny, że uhonorował in vitro. I z zainteresowaniem czekam na decyzję, która lada chwila zapadnie, kto zostanie tegorocznym laureatem pokojowej Nagrody Nobla.

Elektrowstrząs dla Polski

Bawię się moim nowym Kindlem i z niesmakiem muszę skonstatować, że prawie wszystkie książki, które naprawdę mnie interesują i chciałbym je zakupić, są – zapewne z przyczyn związanych z prawami autorskimi – niedostępne w Polsce. Czuję się przez to jakoś tak upośledzony, bo prawie wszystko, co księgarnia Amazon sama mi rekomenduje na podstawie mojej historii przeglądania wirtualnych półek, jest w Polsce niedostępne. Aż dziw, że udało mi się zamówić premierową edycję The Moral Landscape: How Science Can Determine Human Values Sama Harrisa. Miejmy nadzieję, że faktycznie za kilka dni pobierze się na mój czytnik.
Jako koneser serialu Little Britain byłem zbulwersowany faktem ocenzurowania tego serialu przez Telewizję Polską, która odważyła się wprawdzie wyemitować część odcinków, ale wycinając z nich to, co tak zwanego „Polaka – katolika” mogłoby, zdaniem telewizji, urazić.
Moi znajomi nowojorscy blogerzy zachwycają się serialem True Blood i za ich sprawą ja również zacząłem ten serial oglądać, chociażby po to, by rozumieć lepiej, o czym dyskutują. Przejmujący erotyzm tego serialu w pierwszej chwili mnie nie urzekł, ale teraz pochłaniam kolejne odcinki podobnie jak do niedawna pochłaniałem kolejne odcinki House’a (House, M.D.), też bezlitośnie zbezczeszczonego w polskiej telewizji technologią „voice over”, czyli popularną w Związku Radzieckim metodą tłumaczenia przy pomocy lektora.
True Blood mnie w sumie nie zachwyca, ale widzę w nim jakąś wyższą szkołę jazdy, bo gdy na ekranie pojawia się dowcip słowny „God hates fangs”, albo gdy w jakikolwiek inny sposób ironicznie nawiązuje się do kwestii gejowskich poprzez postawienie społeczności wampirów w sytuacji dyskryminowanej mniejszości, widzę całkowitą niekompatybilność otaczającej mnie polskiej rzeczywistości z tą, która wydaje się otaczać twórców popularnego serialu produkcji HBO.
Dlatego ze wzruszeniem wysłuchałem słów Manueli Gretkowskiej na dzisiejszym kongresie poparcia dla Janusza Palikota i mam nadzieję, że to rzeczywiście będzie elektrowstrząs dla Polski. Bardzo mi się podobała metafora Gretkowskiej, która powiedziała, że w Pałacu Kultury i Nauki spotkali się ludzie, którzy na zjazd niejako uciekli z Polski. Uciekli z Polski, w której żyją, a która nie jest taka, jakiej potrzebują, nie spełnia ich oczekiwań. Polski, w której nawet lewicy stanęło serce i nie dostarcza krwi do mózgu. Padło dziś w Sali Kongresowej wiele mocnych słów, których słuchałem wręcz z niedowierzaniem. O konieczności empatii dla praw ludzi żyjących w związkach o wiele lepszych, niż niektóre związki uświęcone małżeńskim sakramentem. O okupacji Polski przez Watykan, o marnowaniu pieniędzy podatników na utrzymywanie partii politycznych, o konieczności wyprowadzenia religii ze szkół.
Jeszcze kilka lat temu niewyobrażalne byłoby zupełnie, by kilka tysięcy ludzi skrzyknęło się przez internet, przyjechało na własny koszt do wynajętej przez jednego z nich historycznej Sali Kongresowej w stolicy naszego kraju, i wyrażało emocje i pragnienia, które dzisiaj ogarnęły zjazd Ruchu Poparcia Palikota „Nowoczesna Polska”. Spora grupa moich facebookowych znajomych była dzisiaj na zjeździe albo przed Pałacem, liczba biernych widzów pewnie przerosła najśmielsze oczekiwania organizatorów, o czym niech świadczy ten zrzut, zrobiony chwilę po tym, jak TVN24 przerwała bezpośrednią transmisję (przemawiał akurat Dominik Taras, organizator protestu zwolenników przeniesienia krzyża na Krakowskim Przedmieściu 9 sierpnia 2010).
Idzie to wszystko w kierunku, który podczas histerii po śmierci Jana Pawła II był zupełnie niewyobrażalny. Idzie szybciej, niż w najśmielszych oczekiwaniach można było przypuszczać. Jarosławowi Kaczyńskiemu zapateryzm wyrasta zupełnie gdzie indziej, niż się go spodziewał. W Sali Kongresowej wybuchł nagle bez żadnych ograniczeń bunt i gniew ludzi, którzy nie mieli ochoty już milczeć. Nikt nie bał się powiedzieć tego, co jeszcze parę tygodni temu byłoby traktowane jak oszczerstwo czy bluźnierstwo. Jeszcze parę dni temu Radosław Sikorski musiał się tłumaczyć jedynie za to, że powtórzył słowa prezesa PiS o tym, że wypowiada się on pod wpływem środków farmakologicznych, a dziś w świetle jupiterów padły słowa o wstydzie za państwo, w którym o najwyższy urząd może się ubiegać osoba będąca w stanie niepoczytalności.
Procesy zmian zachodzą w tempie niewiarygodnym. Na trzydniowe rekolekcje maturzystów zawsze mniej licznie od Technikum Mechanizacji Rolnictwa jeździło Technikum Mechaniczne, ale w tym roku z mechanika nie pojechał już nikt, a z technikum mechanizacji tylko 8 osób. W całej szkole uzbierało się ledwie 34 chętnych. Myślę, że wbrew pozorom jest to korzystne dla samego kościoła i wiary. Nie pojechał tłum ludzi chcących się schlać, jak to bywało przed laty, tylko garstka myślących ludzi, którym akurat rekolekcje wychodzą naprzeciw i pomagają im w osiągnięciu ich celów. I to też zwróciło moją uwagę w wystąpieniu Gretkowskiej. Rozdział kościoła od państwa, rzeczywisty, a nie tylko zapisany w konstytucji, to faktycznie na dłuższą metę coś, co kościołowi się opłaci. Bo dla coraz większej liczby ludzi miarka się przebrała, gdyż katolicy w Polsce pragną nie tyle tolerancji, co przywilejów.
Palikotowi, Gretkowskiej, Środzie, a także moim synkom z czwartej mechanika pozostaje mi życzyć, by Polska była normalna i nowoczesna. I niech każdy odnajdzie w niej swoje miejsce.

Wrona podnosi rękawicę

Wiem, wiem, nadmiar ostatnio na blogu uwag o wyborach samorządowych w Częstochowie, ale nie mogę się powstrzymać. Okazuje się, że Tadeusz Wrona podnosi rękawicę i też wkroczył z kampanią do sieci, o czym donosi anonimowy czytelnik – komentator bloga. Infantylna dykcja i patos tak samego kandydata, jak i jego rozmówczyni, budzą lekką wesołość, ale – mimo całkowitego braku sympatii do „osiągnięć” Tadeusza Wrony jako prezydenta Częstochowy – muszę przyznać, że podziwiam go szczerze, że ten przygarnięty przez świętej pamięci Lecha Kaczyńskiego samorządowiec ma odwagę startować w wyborach w rok po tym, jak mieszkańcy Częstochowy odwołali go w referendum. W listopadzie 2009 roku ponad 94% głosujących Częstochowian opowiedziało się za odwołaniem Tadeusza Wrony ze stanowiska, a rok później ten sam Tadeusz Wrona staje do wyścigu o fotel prezydenta miasta, z którego mieszkańcy go odwołali. Trzeba mieć jaja, naprawdę. Albo nie mieć wstydu.


Czekamy na innych

Krzysztof Matyjaszczyk nie odpuszcza, ale depcze mu po piętach (chociaż „nie ściąga od Krzysia”) Izabela Leszczyna. To chyba pierwsza kampania wyborcza w Częstochowie, która mocno zaistnieje w internecie. O ile reszta kandydatów da się w to wciągnąć.

Dziura samorządowa


Parę tygodni temu w ciągu dwóch dni czterech kierowców zniszczyło sobie opony, wjeżdżając zza górki w tę dziurkę w asfalcie. Każdy z nich udokumentował zajście i wezwał na miejsce policję, więc pewnie wszyscy (wykazawszy się uprzednio dużą dozą cierpliwości) uzyskają kiedyś z kasy miejskiej odszkodowanie, a suma wypłaconych odszkodowań – na które my przecież złożymy się naszymi podatkami – przekroczy zapewne kwotę potrzebną na szybkie i sprawne załatanie dziury.
Ale tak sobie myślę, czytając w ostatnich dniach prasę lokalną, tak częstochowską, jak krakowską, że wielu potencjalnych samorządowców napina muskuły do kampanii wyborczej z całkowitą dziurą i pustką, tyle że w głowie. No bo jeśli nawet mieszkańca Częstochowy czy Krakowa obchodzi to, czy przed Pałacem Prezydenta Rzeczypospolitej stanie pomnik ofiar katastrofy z 10 kwietnia, to co to ma wspólnego z wyborami na radnych w odległych od stolicy miastach i województwach? Czy w tak zwanym terenie nie ma problemów z przeciągającymi się remontami dróg, zaniedbanymi zabytkami lokalnej historii, niewykorzystanym potencjałem popadających w ruinę niezagospodarowanych obiektów, brakiem pomysłów i koncepcji na rozwiązanie lokalnych problemów? To już nie ma ludzi bez pracy, jest nadmiar miejsc w przedszkolach, a jedynym zmartwieniem mieszkańców tych miodem i mlekiem płynących gmin jest to, czy na Krakowskim Przedmieściu stanie nowy pomnik?
Dlatego z wielką przyjemnością odnotowałem spot wyborczy posła wybranego do Sejmu między innymi moim głosem, który ma ambicje startować w wyścigu na prezydenta miasta. Krzysztof Matyjaszczyk zdaje się rozumieć, jakie wybory odbędą się jesienią i jakich problemów będą dotyczyć. Zauważyłem też z pewną satysfakcją, że wreszcie częstochowscy politycy zaczynają schodzić z klasztornego wzgórza do miasta i dostrzegać jego rzeczywiste, bardzo od Jasnej Góry oddalone, problemy. Nawet kandydat Prawa i Sprawiedliwości podkreśla, że błędem poprzedniej, odwołanej w referendum ekipy, było utożsamianie Częstochowy wyłącznie z Jasną Górą i dążenie do przekształcenia jej w ośrodek pielgrzymkowy, co w mieście tej wielkości nie mogło zdać egzaminu. W spocie wyborczym Matyjaszczyka o Jasnej Górze nie ma ani słowa, a gdy kamera w parku pod szczytem podąża za tryskającą z fontanny wodą w kierunku nieba, w kadrze widzimy słońce, a nie jasnogórską wieżę. Wydaje się, że kto by nie został prezydentem Częstochowy, faktycznie zerwie z modelem Tadeusza Wrony.
Nie twierdzę, że zagłosuję na Matyjaszczyka także w tych wyborach. Przecież nie po to posadziłem go na fotelu sejmowym, by zwolnił ten fotel przed upływem kadencji dla kogoś innego. Poza tym będę miał trudny wybór – znam osobiście cztery osoby deklarujące start w wyścigu o fotel prezydenta miasta, trzy z nich są moimi facebookowymi znajomymi, z dwoma jesteśmy po imieniu. Jedno jest pewne – zanosi się na to, że w listopadzie wreszcie oddam głos z przekonania, na kogoś, a nie przeciwko komuś czy czemuś. A dyskusja będzie się toczyć rzeczowa, o realnych, miejscowych problemach, a nie o Krakowskim Przedmieściu czy o stosunkach międzynarodowych. Bardzo się z tego cieszę.


Co się stało 10 kwietnia?

W mojej skrzynce pocztowej wylądowała dzisiaj pierwsza ulotka wyborcza związana z kampanią przed wyborami samorządowymi. Oczywiście nikt tego nie pisze wprost, ale pod tym niby to zaproszeniem na mszę świętą kryje się w rzeczywistości prezentacja partyjnych działaczy lokalnych (takie ich święte prawo zresztą) i zaproszenie na spotkania z nimi w powiatowym oddziale partii.
Właściwie w ogóle by mnie ta ulotka nie poruszyła i wyrzuciłbym ją prosto do kosza, gdybym – przeglądając pobieżnie – nie dostrzegł w niej zaskakującej mnie informacji, iż episkopat Polski podobno domaga się budowy pomnika Lecha Kaczyńskiego. W dodatku odniosłem wrażenie, że autorowi tekstów wydaje się, że kwietniowa żałoba narodowa i poruszenie w sercach wszystkich Polaków wywołane były jedynie żalem po stracie prezydenta. Tak się zastanawiam, czy zarząd powiatowy partii o pięknej nazwie nie próbuje sobie przywłaszczyć prawa do interpretowania uczuć wszystkich Polaków, przy okazji zakłamując wydarzenie historyczne, jakim była tragedia prezydenckiego samolotu pod Smoleńskiem, jak też i zaklinając rzeczywistość, mieszając rzekomą opinię episkopatu ze swoim prywatnym zdaniem, iż godnej formy i rozmiarów pomnik powinien stanąć przy Pałacu Prezydenckim.
Bardzo mi przykro, że prezydent Kaczyński i jego małżonka zginęli 10 kwietnia, nikt – nawet najzajadlejsi przeciwnicy tego polityka – nie cieszy się z tego tragicznego wypadku. Wielokrotnie krytykowałem zmarłego prezydenta i nie zmieniłem o nim zdania, ale jako jeden z pierwszych zaapelowałem po kwietniowej tragedii o zamknięcie internetowego serwisu „Spieprzaj dziadu„. Szanuję żałobę, jaką w głębi swego serca czują lokalni działacze partyjni, ale nie rozumiem, dlaczego próbują oni przywłaszczyć sobie i swoim ikonom partyjnym całą żałobę Polaków po kwietniowej tragedii. Jak to jest, że w samolocie prezydenckim zginęło wielu wybitnych polityków rozmaitych opcji, a tylko jedna partia trąbi o tym w kampaniach wyborczych i próbuje coś na tym „ugrać”? W prezydenckim samolocie zginęło wiele osób bezpartyjnych, których sympatii politycznych nawet nie znamy, zginęły też wybitne osobistości polskiego życia publicznego, które bardzo krytycznie wypowiadały się o zmarłym prezydencie i miały poglądy skrajnie odmienne od niego. Dlatego niesienie tragedii smoleńskiej na sztandarach kampanii wyborczej pod szyldem jednej partii wydaje mi się grubym nadużyciem, podobnie jak odprawianie mszy świętych w intencji osób, które na pewno by sobie tego nie życzyły.
W Wikipedii można znaleźć pełną listę ofiar tragedii lotniczej z 10 kwietnia, jak również artykuł poświęcony temu wypadkowi. Kto wie, może przyjdą czasy, gdy prawda historyczna przebije się jakoś spod stosu partyjnych śmieci.

Kolorowe ulotki

Od czasu do czasu wyrzucam z samochodu stertę ulotek reklamowych, które ktoś podał mi przez okno, gdy czekałem na światłach. Bywa, że są to pojedyncze karteczki, ale na wielu krakowskich skrzyżowaniach można otrzymać całe broszurki czy nawet wielkoformatowe gazety. Prawie nigdy nie czytam tych stert makulatury, trafiają prosto do kosza.
Trudno się także przespacerować przez centrum Krakowa, by nie spotkać rozdających ulotki ludzi. Zawsze wydawało mi się zupełnie bezsensowne i w dodatku wrogie dla środowiska przyjmowanie od nich ulotek, których potem i tak się nie czyta, często wyrzuca się do najbliższego kosza, a jeśli nawet się przeczyta, to okazuje się, że oferta nijak nie przystaje do naszych potrzeb. Często na przykład w okolicach Basztowej, zwłaszcza na skrzyżowaniu z Karmelicką, dostaję oferty kursów przygotowujących mnie do matury z angielskiego.
Przez jakiś czas miałem jednoznaczną politykę i żadnych wciskanych mi do ręki czy przez szybę reklamówek nie przyjmowałem. Byłem wręcz dumny, choć to może za wielkie słowo, że nie przyczyniam się tym samym do degradacji drzewostanu naszej pięknej ojczyzny. Do czasu, gdy kiedyś, stojąc na światłach przy placu Bieńczyckim, zaobserwowałem starszego pana, który próbował wręczać ulotki przechodzącym po pasach pieszym. Na tych bardzo ruchliwych światłach nikt z całego tłumu przechodniów nie przyjął ulotki. Zrobiło mi się wtedy zwyczajnie żal poczciwego staruszka, który bezradnie wyciągał dłoń w kierunku kolejnych osób, a one wszystkie go ignorowały. Gdy zmieniły się światła i ruszałem ze skrzyżowania, w jego oczach widać było głęboką rozpacz. Od tamtej pory mocno się waham, zanim powiem komuś „Dziękuję” i zrobię unik, by nie przyjąć tego, co próbuje mi wręczyć.
Ciężko ocenić rozdawanie papierowych reklam przypadkowym przechodniom w centrum miasta czy kierowcom na ruchliwych skrzyżowaniach. Z jednej strony to marnowanie papieru i zaśmiecanie wspólnej przestrzeni, ale z drugiej to czyjaś praca. Ciężko to opisać w czarno – białych kategoriach dobra i zła. I prawie ze wszystkim tak jest, jak z tymi ulotkami, że nie da się tego jednoznacznie moralnie ocenić.
Dlatego bardzo szanuję generała Jaruzelskiego jako człowieka honoru mimo bezsprzecznych plam na jego życiorysie, bo nie można na jego dokonania patrzeć przez pryzmat jednego tylko okresu jego życia. Z tego samego powodu nie uważam, by prezydent Kaczyński przez sam fakt tragicznej śmierci stał się osobą nietykalną, nie podlegającą krytyce. Sądzę, że mamy równe prawo uznawać jego zasługi, co wytykać mu jego błędy. Rzeczywistość jest barwna, kolorowa, tak jak ulotki rozdawane na skrzyżowaniach, i niejednoznaczna, tak jak ocena moralna ich dystrybucji.

Cyrk jedzie dalej

Szaleństwo trwa, cyrku pod krzyżem ciąg dalszy. I nie, nie mam wcale na myśli nocnej manifestacji, tylko poranną wizytę prezesa Kaczyńskiego i innych polityków PiS, którzy po mszy świętej zdecydowali się ostentacyjnie złożyć kwiaty pod krzyżem, jakby nie słyszeli apeli – płynących już nawet ze strony kościelnej – by nie wojować krzyżem, by właśnie Jarosław Kaczyński pomógł zakończyć tę niegodną awanturę. Jakby zapomnieli, że samolot rozbił się nie przed Pałacem Namiestnikowskim, a Prezydent Lech Kaczyński jest pochowany na Wawelu, a nie na Krakowskim Przedmieściu. W autorytet prezesa jako osoby zdolnej przyczynić się do rozwiązania problemu wierzy ksiądz Boniecki, redaktor naczelny „Tygodnika Powszechnego”, który wczoraj wieczorem dał temu wyraz w rozmowie z TVN24, jednocześnie krytycznie oceniając wypowiedź Kaczyńskiego popierającą samozwańczych „obrońców” krzyża i nazywając ją „bardzo niemądrą” i szkodzącą samemu prezesowi. Pewnie i on, i wielu innych mądrych księży bardzo się rozczarowało widząc dzisiaj rano, że Kaczyński tę szopkę ciągnie dalej.
Nocna manifestacja przebiegła spokojnie, co zgodnie ocenia większość komentatorów. To, że w wielotysięcznym tłumie podczas kilkugodzinnego zgromadzenia sześć osób trafia do izby wytrzeźwień, o niczym nie świadczy. Nie do końca rozumiem, dlaczego część mediów opisuje nocną manifestację jako protest „przeciwników” krzyża. Nazywanie zwolenników przeniesienia krzyża sprzed pałacu w bardziej godne miejsce „przeciwnikami” krzyża jest takim samym nadużyciem, jak nazywanie koczujących pod nim od wielu tygodni pod przewodnictwem Pani Joanny ludzi jego „obrońcami”. Nie rozumiem stawiania pytania: „Komu przeszkadza krzyż?”, bo na tym etapie pytaniem równie sensownym staje się pytanie o to, komu przeszkadzało, by krzyż w uroczystej procesji został przeniesiony do kościoła i by uczestniczył w pielgrzymce na Jasną Górę.
Nie wszystko mi się podobało wczoraj na Krakowskim Przedmieściu. Muszę przyznać, że głupio się czułem, gdy tłum skandował „Spieprzaj dziadu”, chociaż zwolennikiem zmarłego prezydenta nie byłem i nie odmieniło mi się po jego tragicznej śmierci. Ale za równie skandaliczne uważam odprawienie po północy „mszy dla obrońców krzyża” na Krakowskim Przedmieściu, bo kapłani usankcjonowali w ten sposób nielegalne koczowisko i dali tym biednym, zagubionym „obrońcom” poczucie sensu i wiary, utwierdzili ich w błędzie. Zgadzam się, że krzyż z puszek piwa „Lech” mógł być odebrany jako niestosowny, ale to przecież właśnie tak zwani „obrońcy” doprowadzili do absurdalnego skojarzenia tego napoju alkoholowego z osobą zmarłego prezydenta, protestując przeciwko reklamie na ruinach krakowskiego hotelu.
Demonstrujący zwolennicy przeniesienia krzyża w olbrzymiej mierze zachowali się jednak bardzo kulturalnie i niektórzy z nich wykazali się, moim zdaniem, nie tylko świetnym poczuciem humoru i znajomością Gombrowicza, ale także patriotyzmem i świadomą obywatelską postawą. Pamięć ofiar tragedii pod Smoleńskiem uczczono minutą ciszy, o czym dzisiaj mało kto wspomina. Wśród haseł, które można było uznać za antykościelne czy antyreligijne, jak okrzyki „Do kościoła!”, „Krzyż do kościoła” itp., przeważały jednak te, które w prosty i dosłowny sposób domagały się poszanowania prawa lub w humorystyczny sposób rozładowywały atmosferę.
Cóż obraźliwego w ustawieniu znaku drogowego „Uwaga, obrońcy krzyża!”, w którym to do znaku ostrzegawczego przed przejściem dla pieszych dorysowano krzyż i podpisano go tabliczką informacyjną? Takie samo prawo postawić taki tymczasowy znak, jak postawić taki tymczasowy krzyż, a przecież znak wyraża tylko troskę o bezpieczeństwo pieszych.
Mnie podobały się szczególnie transparenty z tekstami: „Żydokomuna pozdrawia”, „Chcemy koła zamiast krzyża”, „Wolny Krzyż, wolna Maryja, uwolnić ziomali!” i „Boli mnie w krzyżu”.
Cóż złego było w śpiewaniu dziecięcych przebojów „Ogórek” czy „Pszczółka Maja”? Albo komu zrobili krzywdę „kolejarze” broniący krzyża św. Andrzeja, których celem było zwrócenie uwagi, iż krzyż ten jest często niszczony przez wandali?
Przykre, że w całej tej sytuacji Kościół instytucjonalny – niczym opuszczony przez Ducha Świętego – nie umie zająć jednoznacznego stanowiska i umywa ręce, tak jak od lat robi to tolerując stale poszerzający się margines ekstremizmu w swoim łonie. Prowadzi to do sytuacji, która jeszcze niedawno była nie do pomyślenia. Kto by uwierzył kilka miesięcy temu, że tłumy na Krakowskim Przedmieściu będą oklaskiwać osobę kpiącą z papieża albo krzyczeć „Spieprzaj dziadu!”. Kto by uwierzył, że wokół krzyża będzie trwał cyrk, a graficy komputerowi będą sobie z niego robić żarty, takie jak tutaj? Jak na mój gust, z troski o szacunek dla krzyża i dla ludzi wierzących, starczy już tego cyrku.

Zabrali wiaderko i łopatkę

Można oczywiście uznać, że zaprzysiężenie nowego Prezydenta Rzeczypospolitej i przekazanie mu insygniów władzy to nic takiego, dzień jak co dzień, a uroczystą mszę świętą w stołecznej archikatedrze można skutecznie przemilczeć i nazywać jej uczestników wojującymi antyklerykałami, ale przyznam się, że dzisiaj się jednak zdziwiłem. Wydawało mi się, że Jarosław Kaczyński nie będzie sam sobie dokopywał i – jeśli nie z przekonania o słuszności takiej postawy, to chociaż za sprawą zimnej kalkulacji wizerunkowej i dla politycznego marketingu – zaszczyci swoją obecnością dzisiejsze uroczystości w Zgromadzeniu Narodowym i na Zamku Królewskim. Teraz pozostaje mi jeszcze mieć nadzieję, że prezes PiS wypowie się gdzieś publicznie, że nie uczestniczył, bo żałoba po zmarłym bracie sprawiała, że uroczystość byłaby dla niego zbyt wielkim przeżyciem, albo powie coś równie bezdyskusyjnego, a jakoś tę jego nieobecność usprawiedliwiającego.
Bo chociaż jestem skłonny zgodzić się z posłem PiS Mariuszem Błaszczakiem, że dzisiejsze ceremonie to zwykła procedura, a więc element normalnego funkcjonowania państwa, to argumenty, jakich użył uzasadniając nieobecność Kaczyńskiego, mogą prezesowi jedynie zaszkodzić i zepchnąć go na margines polityki, w ramiona skrajnych frustratów.
Nigdy bym nie zagłosował w wyborach powszechnych na Wiesława Chrzanowskiego, Marka Jurka, czy Jana Olszewskiego, bo poglądy polityczne, społeczne i obyczajowe tych panów zupełnie mi nie odpowiadają, ale dzisiaj szczerze się wzruszyłem widząc, jak godnie uczestniczą oni w uroczystościach zaprzysiężenia Bronisława Komorowskiego na najwyższy urząd w państwie.
Są takie momenty, kiedy naprawdę czuje się dumę patriotyczną w sercu. Dla mnie szczególnie radosne są właśnie te, gdy polityczni oponenci siadają obok siebie i wspólnie z szacunkiem pochylają się przed państwem prawa i jego majestatem. Gdy premier Mazowiecki podszedł do generała Jaruzelskiego, aby się z nim przywitać, gdy premier Tusk w towarzystwie wszystkich dotychczasowych premierów (poza Kaczyńskim) podszedł do prezydenta, by złożyć mu gratulacje. Dzisiejsze uroczystości zgromadziły wszystkich żyjących byłych prezydentów, wszystkich poza Kaczyńskim byłych premierów, obecna była także wdowa po prezydencie Kaczorowskim.
Byłoby bardzo głupio i niezręcznie, gdyby miało się okazać, że człowiek, na którego w wyborach prezydenckich głosowała prawie połowa Polaków, okazał się niezdolny do tego, by ponad podziałami partyjnymi zdobyć się na elegancki gest patriotyzmu i przynależności do demokratycznej Ojczyzny. Niczym chłopiec, który obraża się na inne dzieci w piaskownicy, bo zginęły mu wiaderko i łopatka.

P.S. Dopisuję kilka godzin później: Niestety, wszelkie złudzenia prysnęły. Jarosław Kaczyński zupełnie się pogrążył. Marszałek Sejmu powiedział dziś do Prezydenta „Niech Pana Bóg prowadzi”, a Prezydent zakończył swoją przysięgę słowami: „Tak mi dopomóż Bóg”. W iście zapaterowskim stylu, zaprawdę.

Ożyj i zwyciężaj, czyli errata do przeprosin

W sezonie w Polsce Ludowej zwanym ogórkowym najgorsze brednie stają się sensacją i tak właśnie było wokół sprawy reklamy piwa „Lech” na majestatycznej ścianie hotelu Forum w Krakowie. W niezdrowych lub przegrzanych głowach łatwo dochodzi do dziwnych skojarzeń, więc oto na widok gigantycznej reklamy „zimnego Lecha” kilometr od Wawelu podniosły się głosy osób urażonych, które skojarzyły reklamę ze spoczywającym na Wawelu byłym prezydentem Rzeczypospolitej, Lechem Kaczyńskim. To prawda, po pogrzebie prezydenckiej pary niesmaczne dowcipy o „zimnym Lechu” krążyły wśród studenckiej braci, ale nie dajmy się zwariować, bo inaczej trzeba będzie zakleić usta plastrem i nie odzywać się w ogóle. Wszak każdy wyraz można skojarzyć z czymś, co ktoś inny może uznać za tabu.
Ciekawe, że podczas gdy spora część mediów uspokaja znerwicowanych Polaków, że Kompania Piwowarska za reklamę „zimnego Lecha” na hotelu Forum przeprosiła i ją zdejmuje, jest to prawda tylko połowiczna. W rzeczywistości bowiem przeprosiny to tylko część komunikatu prasowego Pawła Kwiatkowskiego, Dyrektora ds. Korporacyjnych Kompanii Piwowarskiej, i są one adresowane do „Panów Posłów Ryszarda Czarneckiego oraz Marka Migalskiego a także Tych wszystkich Państwa, którzy poczuli się urażeni niefortunną lokalizacją reklamy naszego piwa LECH Premium.”
W dalszej części komunikatu Kwiatkowski wyjaśnia jednak, że demontaż reklamy będzie miał miejsce nie wskutek protestów, lecz w związku z wygaśnięciem kontraktu na wynajem tej lokalizacji, a następnie podkreśla, że hasło „Spragniony wrażeń. Zimny Lech” jest reklamą dotyczącą „wyłącznie jednego z walorów piwa LECH Premium, jakim jest orzeźwienie. Hasło zawierające frazę „Zimny LECH” pojawiło się na polskim rynku już w lutym 2009 roku. Tegoroczna kampania to efekt konsekwentnego wspierania jednego z atrybutów piwa LECH jakim jest orzeźwienie i nie ma to żadnego związku z niedawnymi tragicznymi wydarzeniami, które wstrząsnęły naszym krajem. Koncepcja realizowanej obecnie kampanii reklamowej powstała w grudniu 2009 r. Celem naszej akcji jest promowanie możliwości wygrania przez dowolne miasto w Polsce tzw. mega-imprezy z truckiem pełnym zimnego LECHa, jako jedną z wielu nagród i atrakcji. Rozpoczęcie tych działań nie jest jakąkolwiek próbą wykorzystania emocji czy uczuć patriotycznych Polaków, które pojawiły się w związku z tragicznymi wydarzeniami w Smoleńsku.”
Bardzo ciekawa jest też końcówka komunikatu, w której – i brawo mu za to – Kwiatkowski stwierdza:

Wszelkie skojarzenia hasła „Spragniony wrażeń. Zimny LECH” z osobą zmarłego Lecha Kaczyńskiego uznaję za wysoce niesmaczne, nieuzasadnione i niestosowne. Uważam, że nie powinniśmy ulegać głosom tych, którzy w niestosowny sposób próbują narzucić inną interpretację hasła „Spragniony wrażeń. Zimny LECH” niż ta, która ma się kojarzyć wyłącznie z dobrze schłodzonym, orzeźwiającym piwem wysokiej jakości.

Tym samym ze spokojem sięgam po puszkę mojego ulubionego piwa „Dębowe Mocne” (do bojkotu tej marki także nawoływano w związku z aferą wokół reklamy na hotelu Forum) i czekam na reakcję polityków jedynej słusznej partii na reklamę, która zawisła na wprost Wawelu w sierpniu, zastępując reklamę Lecha. Hasło reklamowe brzmi tym razem: „Ożyj i zwyciężaj” i reklamuje napoje energetyczne.