Pogłosowałem

Sprowokowani czytanką w podręczniku dyskutujemy z panami z pierwszej „b” nad tym, czy powinno się zezwolić głosować w wyborach powszechnych osobom, które ukończyły szesnaście lat. W pierwszej chwili większość z nich jest na nie, bo cóż takie młode osoby miałyby mieć do powiedzenia i na czym się znają. W miarę jednak, jak dociera do nich, że to właśnie oni stanowią grupę wiekową, o której dyskutujemy, przybywa zwolenników przyznania im praw wyborczych. Podstawa to legalizacja zioła. No i że może lepiej, żeby oni głosowali, niż te babki słuchające radia. Przyznają wprawdzie, że polityka ich nie obchodzi i że się na niej nie znają, ale szacują, że za dziesięć lat będzie dokładnie to samo, więc co za różnica. W naszej rozmowie zaczyna natomiast dominować wątek odebrania praw wyborczych osobom w podeszłym wieku. Przede wszystkim te babki od radia, ale zaczynamy schodzić niżej, niżej, niżej… Dochodzimy do czterdziestki. No to pogłosowałem sobie. Jeśli w najbliższym czasie nie stanie się coś niezwykłego i nie dojdzie do rozpisania niespodziewanych, dodatkowych wyborów, a nic na to nie wskazuje, nigdy już nie pójdę do obwodowej komisji wyborczej.
Z drugiej strony, myślę sobie, chłopaki mają chyba rację. To już jest ich świat i powinni urządzać go po swojemu, a mnie nie pozostaje nic innego jak tylko im zaufać, że chcą dla nas wszystkich dobrze.

Ostre zakręty

Instytut Transportu Samochodowego demonstruje na dorocznej imprezie dla uczniów szkoły działanie alkogogli, czyli okularów symulujących stan upojenia alkoholowego. Telewizja regionalna w relacji z wydarzenia podkreśla, że organizowanie dla uczniów szkoły średniej tego rodzaju pokazów jest szczególnie celowe, ponieważ większość wypadków drogowych powodują właśnie młodzi kierowcy, często także pod wpływem alkoholu.
Popijając kawę i patrząc z okna szkolnej stołówki na Jarka z trzeciej klasy, który w alkogoglach bez najmniejszego problemu, z pewnością i precyzją przejeżdza w tę i z powrotem krętą linię wymalowaną na parkingu, zaczynam mieć wątpliwości. Skąd u Jarka taka wprawa w jeżdżeniu po pijanemu? Może trzeba by dodać tym alkogoglom parę promili, by założenie ich powodowało większe zaburzenia percepcji? Czyż pewność i bezbłędność, z jaką porusza się Jarek, nie dodadzą mu pewności siebie i nie zachęcą do kierowania nawet po paru piwach?

Inspiracja dla pierwszej „b”

W jednej z najbardziej tajemniczych, przynajmniej dla mnie, klas lekcyjnych w Polsce, obok zagadek, o których niegdyś już pisałem, można między innymi natrafić na znakomity katalog norm ucznia, z którego dowiadujemy się między innymi, że uczeń nie opuszcza zajęć szkolnych bez usprawiedliwienia, identyfikuje się ze szkołą i promuje ją w środowisku, stara się być dobrym człowiekiem. Obok tych norm widnieją także trochę mniej zrozumiałe i jednoznaczne, jak na przykład ta, że uczeń nie pali papierosów i nie pije alkoholu. Czy oznacza to, że co innego wolno już sobie zapalić? Albo czy norma ta obowiązuje ucznia wyłącznie na terenie szkoły, czy także poza nią? A co ze stwierdzeniem, że uczeń nie używa telefonu komórkowego?

Zainspirowani wyjątkowo infantylną czytanką z pewnego podręcznika, po który już pewnie nigdy nie sięgnę, zgodnie z duchem katalogu norm ucznia, postanowiliśmy wraz z całą klasą pierwszą „b”, że staniemy się odtąd lepszymi ludźmi, więc czym prędzej przepędziliśmy otaczające nas zło gdzie pieprz rośnie, a ściślej do kosza na śmieci.

Kolejne wodowanie

W naszej stoczni wypuszczamy właśnie na pełne morze kolejny rocznik maturzystów. Jak co roku, zasiedliśmy dzisiaj na drzewie, na którym siadali już tacy, o których tylko nagłówek tego blogu pamięta. A chwilę później panowie udowodnili, że młodzież jest z roku na rok nie tylko coraz bardziej ambitna, ale i coraz skuteczniejsza w swoich postanowieniach. Obyście w tym postanowieniu wytrwali i dopłynęli jak najdalej.
Szerokiej drogi!

Liczby i znaki

Być może jest to jakieś błędne przekonanie, ale wydaje mi się, że w świetle obowiązujących przepisów prawa liczba wiszących w klasie w szkole publicznej godeł państwowych i krzyży (mniejsza o to, czy te drugie są tam w ogóle potrzebne) powinna być liczbą całkowitą, naturalną, a nawet nieparzystą. Co więcej, powinna to być najmniejsza możliwa liczba naturalna.
Według artykułu 28 konstytucji, godłem Rzeczypospolitej Polskiej jest wizerunek orła białego w koronie w czerwonym polu. Krzyż, jako znak nie mający formalnego związku z państwem i jego organami, nie posiada chyba takiej prawnej definicji, ale jak wygląda krzyż, lub jak powinien wyglądać, nie jest chyba tak kontrowersyjne.
Ilekroć jestem w pewnej klasie, zastanawia mnie, ile właściwie na ścianie widocznej na zdjęciu wisi tych krzyży i ile godeł. A przyjmując interpretację literalną, czy umieszczenie nad drzwiami dwukrotnie więcej krzyży, niż przewiduje norma, stanowi rekompensatę za nieskończenie mniej znaków orła białego?
W klasie tej przypominają mi się też zawsze, nie wiedzieć czemu, filmy pokazujące Polskę z lat pięćdziesiątych ubiegłego stulecia.

Niepotrzebne tarcia

Jednym z najbardziej przykrych doświadczeń w pracy nauczyciela jest dla mnie niezręczna sytuacja, w jakiej jesteśmy stawiani – nauczyciele i uczniowie – podczas szkolnych rekolekcji wielkopostnych. Staram się nie zwracać uwagi, kto z uczniów mających ze mną lekcję podczas mszy świętej na sali gimnastycznej udaje się na nią, a kto zostaje w pracowni. Podczas dyskusji czy oceniając wypowiedzi pisemne bez większego trudu ignoruję różnice światopoglądowe pomiędzy moimi uczniami, a okazując stale pewną dozę otwartości i zaufania, spotykam się niejednokrotnie z wzruszającymi wręcz przykładami odwzajemniania tej postawy.
Czuję jednak zawsze pewien niepokój, czy uczniowie, którzy nie idą się modlić, robią tak dlatego, że autentycznie nie mają ochoty, czy może podlizują się mi, bo wiedzą, że mnie rekolekcje nieszczególnie obchodzą? Niepokój ten pojawia się zawsze zaledwie na ułamek sekundy, a ustępuje nie tylko na widok grupek młodzieży unikających pójścia na mszę i ukrywających się w parku, na parkingu czy po korytarzach, ale za sprawą potężnej satysfakcji, jaką czerpię z codziennych kontaktów z uczniami bez względu na to, czy przestrzegają postu albo jakiej długości mają włosy, i wielu przykładów na to, że nie boją się mi powiedzieć, co myślą, ani nie wstydzą się przede mną swoich przekonań. Panowie z trzecich klas na pewno umieliby jednym tchem dać wiele przykładów na to, że bardziej ufam Adrianowi, Kamilowi, Tomkowi czy każdemu innemu z nich, niż niejeden nauczyciel, a konstruktywną krytykę z ich strony jestem w stanie przyjąć z pokorą i zastosować się do zadanej mi przez nich pokuty oraz wdrożyć wskazane mi przez nich zalecenia poprawy.
Dyrekcja zachowuje wprawdzie wzorową bezstronność i zaprasza na rekolekcje na sali tylko tych, którzy mają takie życzenie, ale niektórym z nas brakuje trochę tego dystansu i spokoju. Z niedowierzaniem patrzę na niektórych moich młodszych kolegów nauczycieli, którzy ze srogą miną zaganiają swoich wychowanków na rekolekcje albo besztają uczniów, którzy specjalnie przyszli do szkoły dwie godziny później, by nie iść na mszę, a jednocześnie nie szwendać się bezsensownie po korytarzach czy w inny sposób nie marnować czasu. W moim odczuciu uczniowie tacy zasługują wręcz na pochwałę – uszanowali powagę rekolekcji i nie zakłócili ich przeżywania tym, którzy byli szczerze zainteresowani. Zachowali się z całą pewnością lepiej niż ja i kilku kolegów nauczycieli, którzy opowiadaliśmy sobie podczas mszy dowcipy nieświadomi tego, jak cienka ściana dzieli nas od ołtarza na sali gimnastycznej.
Nie rozumiem zupełnie, po co ktoś miałby nas próbować skłócić ze sobą dzieląc nas na wierzących i niewierzących, praktykujących i niepraktykujących, mających dystans do instytucji kościelnych i ufających im. Przecież naprawdę nieźle sobie radzimy i dogadujemy się. Umiemy ze sobą rozmawiać mimo różnic światopoglądowych, szanujemy sie wzajemnie i potrafimy współistnieć, nie przeszkadzając sobie, a wręcz wzajemnie się wzbogacając. I chyba o taką Polskę walczyli nasi rodzice i dziadkowie, gdy nie godzili się na wychowywanie nas przez szkołę w duchu jedynej słusznej doktryny. Co więcej, przecież chyba im się udało.

List do Hiszpanów

Trzecia mechanika jest rzeczywiście świetna. Co myślą, to powiedzą lub napiszą prosto z mostu, a przemyślenia mają oryginalne i trafne.
Kilka lat temu jedna z Okręgowych Komisji Egzaminacyjnych przeprowadziła na swoim terenie maturę próbną z języka angielskiego, w której – zgodnie z poleceniem – zdający mieli napisać list do rodziców swojego kolegi z … Hiszpanii. Użycie języka angielskiego w tej pracy wydaje się może odrobinę sensowniejsze, niż znane z zadań na starej, ustnej maturze rozmowy w obcym języku z własną mamą, którą trzeba było przekonać, by pozwoliła nam pójść na dyskotekę. Ale czy aby na pewno?
Moi uczniowie z klas drugich i starszych pisali ostatnio to zadanie w ramach pracy domowej. Troje z nich zaczęło swój list słowami „Buenos dias Amigos”, a Kamil z trzeciej mechanika oddał pracę w całości po hiszpańsku:

Queridos amigos de Espana. Muchas gracias por una estancia agradable, y por el regalo que recibí de ustedes. Estoy muy contento con él y me gusta mucho. Ayer llegué a casa. viaje fue tranquilo, sin mayores problemas. Sólo el avión se quedó sin combustible y aterrizó de emergencia y teníamos el océano. En Polonia tenemos un clima envidiable, por lo que planea pasar el resto de las vacaciones en Polonia. Espero que nos volvamos a encontrar e invitar a su hijo el día de fiesta el próximo ano al polaco

Praca na pewno nie idealna, ale rodzice kolegi z Hiszpanii pewnie by ją zrozumieli. A trzeba mieć jaja, żeby w pełni świadomie oddać zadanie domowe z angielskiego napisane na zero punktów tylko po to, by pokazać, że jest się spostrzegawczym, błyskotliwym, a także – przynajmniej w pewnym aspekcie – mądrzejszym niż autor i recenzent zadania oraz nauczyciel, który kazał napisać bezsensowną pracę domową. Nic dziwnego, że panowie wpadają w samozachwyt.

Kilo Wiejskiej

Od jakiegoś czasu, za sprawą jednego z trzecioklasistów, moja pracownia i mój netbook oznakowane są barwami klubowymi drużyny piłkarskiej o wyjątkowo swojskiej nazwie. Zastanawiałem się nawet już kiedyś, czy oznakowane w ten sposób przez uczniów przedmioty należy traktować jako służbowe albo sponsorowane.

Jakże przyjemnie było zobaczyć imię i nazwisko swojego ucznia i nazwę jego klubu na banerze reklamowym podczas pierwszego meczu na Stadionie Narodowym w Warszawie, z największymi gwiazdami polskiego i międzynarodowego futbolu na pierwszym planie.

Swojskie widoki i treści wyświetlały też telebimy na Stadionie Narodowym. O tym, jak do tego doszło, można przeczytać na nieoficjalnej stronie klubu.

Widząc takie rzeczy cieszę się bardziej, niż gdyby moi uczniowie zostawali laureatami ogólnopolskiej olimpiady języka angielskiego. Robią coś, co kochają, i zostanie im już to w pamięci na całe życie.

Discimus

Docendo discimus, motto tego blogu, łacińska sentencja w piękny sposób oddająca esencję nauczycielskiej profesji, a oznaczająca, iż ucząc innych uczymy się sami, to nie jedyna sentencja zawierająca czasownik w pierwszej osobie liczby mnogiej, „discimus”.
Regularnie wpadam na schodach na inną, równie mądrą i piękną: Non scholae, sed vitae discimus (Uczymy się nie dla szkoły, lecz dla życia). Jak często zdarza się nam o tym zapominać…

Wieża Babel

„Guide” – odpowiadam bezmyślnie na otrzymaną na telefon wiadomość od Alberta z pytaniem o to, jak jest po angielsku „przewodnik”.
Po chwili nachodzi mnie refleksja i odpisuję mu jeszcze raz, że jak człowiek, który oprowadza turystów, to „guide”, jak książka to może być np. „guidebook”. A jeśli człowiek, który czemuś przewodzi, stoi na czele czegoś, to „leader”.
Mija kolejna chwila, a burza w mojej głowie podpowiada mi, że Albert nieszczególnie interesuje się na co dzień turystyką, a już na pewno nie w największe zimowe mrozy, polityki chyba też nie miał na myśli, więc piszę jeszcze raz, że jeśli taki, co przewodzi ciepło czy elektryczność, to „conductor”.
Za moment kontekst pytania Alberta staje się oczywisty i wszystko już wiadomo.
To zajście sprzed kilku dni przypomniało mi się wczoraj, gdy podczas dyżuru użyłem służbowego telefonu, by zadzwonić do sekretariatu. Panowie, w sprawie których dzwoniłem, z mieszaniną politowania i niedowierzania na twarzy przyglądali się, jak podnoszę słuchawkę i wykręcam czterocyfrowy numer wewnętrzny na tarczy telefonu, który – przypuszczalnie – jest starszy od nich. Czekając na załatwienie sprawy po drugiej stronie linii zacząłem mimowolnie czytać testy, położone przez jedną z koleżanek przy aparacie. W jednym z zadań utknąłem na tłumaczeniu z języka polskiego na angielski wyrwanego z wszelkiego kontekstu zwrotu „odwiesić słuchawkę”. Dłuższą chwilę musiałem się zastanawiać, co to właściwie znaczy, i chyba do tej pory nie jestem pewien. Nie przypominam sobie, by ktokolwiek z moich znajomych tak mówił, ale po kilku godzinach dochodzę do wniosku, że zwrot ten należało pewnie przetłumaczyć „hang up”.
Nie spytałem panów, którym stary telefon ze słuchawką na długim, kręconym kablu wydawał się tak kuriozalny, czy rozumieją polskie wyrażenie „odwiesić słuchawkę”, ale jestem pewien, że za dziesięć lat będzie to zwrot zupełnie obcy dla młodzieży. A ja mam jeszcze pracować dwadzieścia osiem lat? Trzeba się zastanowić nad tym, w jakim zawodzie, bo wszystko wskazuje na to, że – jak tak dalej pójdzie – jako nauczyciel nie dogadam się z uczniami czy studentami ani po angielsku, ani po polsku.