Patriotycznie na Facebooku

Wzruszająco wygląda strona główna Facebooka, gdy wejdę na nią zalogowany dzisiaj po południu. Prawie wszystkie newsy, które wyświetlają mi się na ścianie, informują, że moi znajomi wzięli udział w wyborach prezydenckich. Każdy taki news ma dołączoną konturową mapkę Polski, a niektórzy znajomi dołączają komentarz zachęcający innych do głosowania.
Wszystko za sprawą tej facebookowej aplikacji. Ilustrację pomniejszyłem na tyle, że nie trzeba chyba zacierać nazwisk i zdjęć moich znajomych. Dla osób postronnych i tak są nieczytelne.

Zakłócenie ciszy wyborczej

Prawo nie nadąża, moim zdaniem, za rzeczywistością, a im bardziej szczegółowo próbuje się do niej ustosunkować, tym szybciej się dezaktualizuje. Znakomitym tego przykładem jest chyba kwestia ciszy wyborczej i jej przestrzegania w internecie.
Państwowa Komisja Wyborcza wyjaśnia, że „zakaz prowadzenia kampanii wyborczej w okresie tzw. ciszy wyborczej obejmuje również wszelką aktywność w Internecie. Oznacza to, że informacje mające nawet charakter agitacyjny umieszczone w Internecie do godz. 24.00 dnia 18 czerwca 2010 r. mogą w nim pozostać. W czasie ciszy wyborczej w Internecie można zamieszczać wyłącznie informacje niemające charakteru agitacji na rzecz kandydatów.”
Tym samym internet traktowany jest przez PKW (z konieczności zapewne, bo – szczerze mówiąc – trudno mi sobie wyobrazić jakieś racjonalne rozwiązanie problemu ciszy wyborczej w internecie) jako medium statyczne, w którym coś, co opublikowano w piątek jest stałe, niezmienne i nie przejawia dalszych oznak aktywności. A to przecież nieprawda.
W dobie serwisów społecznościowych jest wiele sposobów na agitację wyborczą w internecie w czasie ciszy wyborczej, zarówno tych celowych i świadomych, jak i przypadkowych. Na przykład w przeddzień wyborów przez cały dzień z dużą częstotliwością dowiadywałem się o oznaczeniu jednego z kandydatów na zdjęciach w albumach różnych użytkowników na Facebooku. Zdjęcia były opublikowane wiele dni temu, a więc zgodnie z wyjaśnieniem PKW nie naruszało to ciszy, a jednak akcja oznaczania kandydata na tych zdjęciach powodowała wyświetlanie się powiadomień w strumieniu aktywności na tablicy tysięcy ludzi. Mam wrażenie, chociaż oczywiście nie mogę tego udowodnić, że była to przemyślana i zaplanowana akcja.
Z innych przykładów – czytam wiele blogów i gazet za pośrednictwem kanałów RSS w Google Readerze. Dość dyskusyjne jest określenie, kiedy pojawił się w internecie taki artykuł, jeśli na przykład na stronie opublikowano go w piątek, ale artykuł pokazał mi się w Google Readerze dopiero w sobotę (wpisy z jednej z polskich platform blogowych aktualizują mi się od czasu do czasu, całymi wiązkami postów, bywa, że z kilkutygodniowym opóźnieniem). Co więcej, jeśli czytając go w czytniku RSS dzisiaj, czyli w dniu wyborów, zaznaczę go w jakiś sposób lub skomentuję, pokazuje się on za sprawą automatycznego eksportu moim znajomym na Facebooku, tak więc – w pewnym sensie – dochodzi do powtórnego umieszczenia go w internecie, na ścianie kontaktu w portalu społecznościowym.
Okazuje się więc, że ustalenie terminu publikacji jakiejś treści w internecie nie jest tak proste i jednoznaczne, jak by się to na pierwszy rzut oka wydawało.
Prawo i instytucje stojące na jego straży nie do końca chyba też są przygotowane do ścigania przypadków naruszenia ciszy wyborczej w internecie. Zajrzałem dzisiaj na strony kilku komend policji i nie znalazłem tam żadnego formularza czy adresu email ułatwiających zgłaszanie takich przypadków. Oficer dyżurny dostępny jest jedynie telefonicznie, a dość ciężko mi sobie wyobrazić dyktowanie policjantowi przez telefon długiego, zawierającego tyldy i ukośniki adresu internetowego, pod którym znajdują się treści, które nie powinny były trafić do internetu w określonym terminie.
Pozostaje wreszcie kwestia tego, kto i w jaki sposób powinien zadecydować, czy treści zamieszczone w internecie zakłócają ciszę, czy nie. Na przykład dzisiejszy wpis „Pana od matematyki” moim i Adama zdaniem stanowi przykład jednoznacznej agitacji przeciwko jednemu z kandydatów, a Janina uważa, że mieści się on w granicach określonych prawem. Rzeczywiście, kierując się wyjaśnieniami PKW cytowanymi powyżej, wszystko wydaje się być w porządku – to nie jest wpis „na rzecz” jednego z kandydatów. Tli się we mnie jednak pewna poważna wątpliwość, czym ten humorystyczny wpis różni się od bezpośredniej agitacji wyborczej i dlaczego – w przeciwieństwie do takowej – ma prawo znaleźć się w dniu wyborów w internecie.

Ekskomunika

Większość moich sąsiadów chodzi regularnie do kościoła i uważa się za katolików, chociaż pobieżna obserwacja pozwala zauważyć, że róznią się bardzo, jeśli chodzi o stopień ortodoksji. Mimo tych różnic, wszyscy zajęli dość jednoznaczne stanowisko w sprawie kazania księdza proboszcza na sumie w przedwyborczą niedzielę. A w każdym razie wszyscy, z którymi rozmawiałem o tym. Dodam, że nie z własnej inicjatywy. Treść homilii poznałem pod blokiem natychmiast po wyjściu z samochodu w niedzielne popołudnie, chociaż – podobnie jak inne sprawy wewnętrzne miejscowego kościoła katolickiego – była mi ona zupełnie obojętna. Co więcej, komentarze na temat homilii księdza proboszcza nie ustają po dziś dzień, chociaż mamy już czwartek.
Ksiądz proboszcz wskazał parafianom dość konkretnie, chociaż nie użył nazwiska, na kogo mają głosować w wyborach prezydenckich. Być może nie było to jego intencją, ale moje sąsiadki zrozumiały jego wskazówki bardzo jednoznacznie. Co więcej, dowiedziały się, że jeśli zagłosują na kogoś innego, nie mają prawa uczestniczyć w dalszym życiu wspólnoty parafialnej, nie mają prawa przystępować do eucharystii i w ogóle nie będą częścią wspólnoty kościoła.
Podziwiam szczerze księdza proboszcza w jego wytrwałości w wypędzaniu ludzi z kościoła i życzę mu dalszych sukcesów w jego działaniach, bo wedle relacji moich znajomych, którzy uważnie wysłuchali kazania, ponad 60 procent parafian od przyszłej niedzieli nie ma prawa przystępować do komunii. Chyba że się opamiętają i zagłosują tak, jak im proboszcz wskazuje.
Jedna z moich sąsiadek jest szczerze przekonana, że usłyszała z ambony zapalczywe nawoływanie do nienawiści i wezwania do okazywania pogardy dla ludzi i zachowań, które ona uważa za czyste, piękne i szlachetne. Wśród oplutych z ambony wartości były jej zdaniem miłość rodziców do dzieci i pragnienie posiadania potomstwa, szacunek dla drugiego człowieka i jego wrodzonej potrzeby dążenia do szczęścia. Sąsiadka zupełnie nie rozumie, dlaczego przed ołtarzem obrażono kilka osób z jej rodziny i ich rodzicielskie uczucia do upragnionych, wyczekiwanych i umiłowanych dzieci poczętych dzięki wsparciu współczesnej medycyny, dlaczego odebrano tym dzieciom godność, albo dlaczego znieważono jakiegoś przemiłego człowieka z rodziny jej szwagra, któremu należy się miejsce na świecie jak każdemu innemu człowiekowi, bo „i jego Pan Bóg stworzył i miał w tym jakiś zamysł, którego ksiądz proboszcz widocznie nie pojmuje”.
W przeciwieństwie do moich praktykujących sąsiadek uważam, że ksiądz ma prawo powiedzieć z ambony, który (bądź którzy) z kandydatów na prezydenta Rzeczpospolitej reprezentuje poglądy zgodne z katolickim światopoglądem. Mnie ten światopogląd nie odpowiada, więc zdanie proboszcza w ogóle mnie nie obchodzi i nie ekscytuje. Wydaje mi się jednak, że nie jest dla parafii zbyt dobrze, gdy ktoś, komu na przynależności do wspólnoty religijnej bardzo zależy i kto się mocno z nią identyfikuje, przez kilka dni nie może się otrząsnąć po kazaniu, które usłyszał w przedwyborczą niedzielę. I w gruncie rzeczy to smutne, że jedna z tych pań mówi, że przestała się dziwić swoim dzieciom, że nie chodzą już do kościoła, i że nie ma już do nich pretensji.

Recydywa

Szczerze mówiąc, jestem bardzo rozczarowany. Myślałem, że genialny strateg partii o pięknej nazwie ma jakiś as w rękawie i wyciągnie go na sali sądowej. Tymczasem Jarosław Kaczyński nie tylko przegrał z Bronisławem Komorowskim proces w trybie wyborczym i musi przeprosić Komorowskiego za rozpowszechnianie nieprawdziwych informacji o jego programie, ale jednocześnie Sąd Okręgowy w Warszawie oddalił w całości kontrpozew sztabu Kaczyńskiego, czyli że Komorowski nie musi przepraszać Kaczyńskiego za zarzucenie mu kłamstwa.
Zabawne, że w poprzednich wyborach ta sama sprawa (rzekome plany prywatyzacji służby zdrowia przez Platformę Obywatelską) była przedmiotem takiego samego konfliktu, a jego rozstrzygnięcie w sądzie było dokładnie takie samo. Wychodzi na to, że jedynie słuszna partia o nazwie zawierajacej w sobie wyrazy „prawo” i „sprawiedliwość” dopuściła się recydywy.
Ciekawe, na ile to była nieprzemyślana gafa, a na ile celowa taktyka. Mój tata, od lat chodzący do lekarza rodzinnego i do specjalistów w prywatnej przychodni, która ma podpisany kontrakt z Narodowym Funduszem Zdrowia, i jest z usług tej przychodni bardzo zadowolony, jest jednocześnie gorącym przeciwnikiem prywatyzacji służby zdrowia, więc retoryka argumentów PiS bardzo do niego trafia. Pewna starsza pani, obok której siedziałem dziś przypadkowo w poczekalni, a która dowiedziała się właśnie o wyroku warszawskiego sądu, była zbulwersowana i załamana tym, że sąd podjął taką – jej zdaniem krzywdzącą dla Jarosława Kaczyńskiego – decyzję. Dlatego wydaje mi się, że przegrana w trybie wyborczym sprawa nie zaszkodzi wcale Kaczyńskiemu. Wręcz przeciwnie, może zmobilizować jego zatwardziałych zwolenników.

Kondolencje

Umieranie to coś, co łączy nas wszystkich jak nic innego. Ale, jak słusznie zauważa ktoś, kto umieścił tę grafikę tutaj, wybory prezydenckie to nie kondolencje. Prezydenta wybieramy na przyszłość, a nie dla oddawania czci przeszłości, nawet tej stosunkowo nieodległej.

Iluzja istnienia

Prezydent Lech Wałęsa popełniał już różne gafy i lapsusy językowe, ale od jakiegoś czasu miałem wrażenie, że zachowuje się dostojniej, rozważniej, a jego wypowiedzi świadczą o tym, że jest mężem opatrznościowym polskiej polityki. Aż tu nagle przedwczoraj dowiedziałem się z wywiadu z Wałęsą w TVN24, że mnie nie ma.
Nie spotkałem się z komentarzami na ten temat, bo gwoździem wywiadu był wniosek byłego prezydenta, iż kluczem do tragedii lotniczej w Smoleńsku była rozmowa telefoniczna między braćmi Kaczyńskimi. I to na tej śmiało postawionej, aczkolwiek – co sam Wałęsa przyznaje – nie popartej żadnymi dowodami tezie, skupiła się uwaga mediów.
Tymczasem w tym samym wywiadzie Lech Wałęsa sformułował twierdzenie, iż ludzie zasadniczo dzielą się na tych, którzy wierzą w Boga i własność prywatną, oraz na pozostałych, czyli tych, którzy nie wierzą w Boga i są zwolennikami własności państwowej.
Przez chwilę doznałem mistycznego olśnienia, niemalże nirwany, uzmysłowiwszy sobie, że ja i bardzo wielu moich znajomych w świetle wałęsowskiej definicji po prostu nie istniejemy. Olśnienie geniuszem Wałęsy trwało jednak tylko ułamek sekundy, po krótkiej refleksji dokonany przez niego podział wydał mi się zwyczajnie głupi. Stanowi on chyba odzwierciedlenie stereotypowego przeciwstawienia sobie katolicyzmu i komunizmu, w dużym stopniu historycznego, ale nie opisującego całej rzeczywistości w sposób wyczerpujący. To podział w gruncie rzeczy nielogiczny i płytki. Równie dobrze mógłby Wałęsa powiedzieć, że ludzie dzielą się na błękitnookich blondynów i brunetów o piwnych oczach.

Światły mechanik

Mój stosunek do Grzegorza Napieralskiego zmienił się nagle, gdy dowiedziałem się z jego życiorysu, że ukończył – niezależnie od różnych studiów – technikum mechaniczne. Od tego momentu, czego bym nie przeczytał o nim, jakiej wypowiedzi Napieralskiego bym nie usłyszał, wszystko wydaje mi się nagle o wiele mądrzejsze i ciekawsze.
Pierwszą moją reakcją na wybór takiego kandydata Sojuszu Lewicy Demokratycznej na urząd prezydenta było zdziwienie i konsternacja, a teraz nagle wydaje mi się, że to bardzo dobry pomysł, by do wyborów prezydenckich stanął w końcu ktoś, kto jest młodszy ode mnie. Jak tu takiemu kandydatowi lewicy zarzucać, że był narzędziem komunistycznego aparatu opresji? Chyba na placu zabaw albo w piaskownicy. W ustach tego kandydata wzywanie do troski o przyszłość, a nie grzebanie w historii, brzmi wyjątkowo naturalnie i szczerze.
Nagły przypływ sympatii do Napieralskiego budzi u mnie pewien niepokój, że może jednak o naszych sympatiach politycznych decydują zupełnie przypadkowe czynniki, a nie rzeczywiste, merytoryczne argumenty? A może wszystko jest grą pozorów, co tak ładnie pokazał właśnie premier Gordon Brown?
Tak czy inaczej, mechanicy całej Polski – łączcie się! 😀

Misja

Dowcip dnia: Jarosław Kaczyński będzie kontynuował misję swojego brata. Brata, który w chwili ogłoszenia pierwszych, sondażowych wyników wyborów prezydenckich, odmeldował posłusznie prezesowi Jarosławowi wykonanie misji. Czyli Jarosław Kaczyński będzie kontynuował swoją własną misję.
W internecie łatwo jest jeszcze znależć dwie karykatury z czasów tak zwanej IV Rzeczpospolitej. Chętnie bym napisał, kto jest ich autorem, ale nie wiem, a są na tyle powszechnie dostępne na stronie bocznica.org, że nie krępuję się ich powielić. Przedstawiają dwóch polityków. Wszyscy (czyli nieszczególnie liczni) moi znajomi, którzy są zwolennikami partii Pięknych i Szlachetnych, od 10 kwietnia stawiali na to, że na kartach będziemy mieli do skreślenia nazwisko kandydata pierwszego. Ja od początku byłem pewny, że trzeba się będzie pilnować, żeby niechcący nie skreślić kandydata numer dwa. Byłem też od razu głęboko przekonany, iż kandydat numer dwa otrzyma w wyborach o wiele więcej głosów, niż jego zmarły brat otrzymałby, gdyby startował. Miejmy nadzieję, że myliłem i mylę się chociaż co do argumentów, jakich użyje kandydat drugi w swojej kampanii, bo przeczucia moje są takie, że aż wstyd.
Karykatura kandydata numer jeden, znaleziona tu:

Karykatura kandydata numer dwa, znaleziona tu:
Przy okazji, po kilkakrotnym przeczytaniu dzisiejszego przemówienia Jarosława Kaczyńskiego zastanawiam się, czy nie wzywa on czasem do głosowania na Grzegorza Napieralskiego, kandydata Sojuszu Lewicy Demokratycznej. Trzeba przecież kontynuować dzieło Izabeli Jarugi – Nowackiej i Jolanty Szymanek – Deresz.

Opublikowano
Umieszczono w kategoriach: Bez kategorii Tagi ,

Kłopotliwi sojusznicy

Polacy, zwłaszcza ci Piękni i Szlachetni, stali się oto tematem najważniejszych debat politycznych w Wielkiej Brytanii. I myliłby się ktoś, kto sądziłby, że w niespełna dwa tygodnie po tragedii prezydenckiego samolotu Torysi przyjmują wyłącznie kondolencje od swoich oponentów w związku ze śmiercią wielu polityków partii znajdującej się w ich klubie w Parlamencie Europejskim. Nie, brytyjska partia konserwatywna zbiera cięgi za to, że jej sojusznikami w klubie są „pomyleńcy, antysemici, ludzie odmawiający przyjęcia do wiadomości faktu globalnych zmian klimatycznych oraz homofobi”.
W Wielkiej Brytanii obserwujemy bardzo gorącą kampanię wyborczą. Tym bardziej, że na naszych oczach dochodzi do rewolucyjnej zmiany – partia, która dotąd zawsze była „kwiatkiem do kożucha”, nagle w sondażach wyprzedziła Labourzystów i – jeśli tendencja się utrzyma – możemy wkrótce stać się świadkami przewrotu. Widzowie niedawnej telewizyjnej debaty między przywódcami trzech partii uznali, że najlepiej wypadł właśnie Liberalny Demokrata Nick Clegg, cieszący się sympatią aż 80 procent wyborców. Główną osią codziennej, pozawyborczej debaty politycznej w Wielkiej Brytanii, może się stać dyskurs między partią konserwatywną a partią liberalno – demokratyczną.
W perspektywie takiej możliwości dochodzi do przedziwnych kroków ze strony Torysów. Oto jeden z czołowych polityków tej partii, minister środowiska w gabinecie cieni, od ponad roku szczęśliwie zamężny Nick Herbert, zjawi się w lipcu tego roku na homoseksualnym marszu w Warszawie. Dojdzie do zabawnej sytuacji, w której niektóre środowiska polityczne będą protestowały przeciwko paradzie, w której maszerować będą – między innymi – ich europejscy sojusznicy. Ciekawe, jak to mające nas wychować i ucywilizować posunięcie konserwatystów zostanie przyjęte w Polsce.