Panowie z trzeciej mechanika dość szybko pojęli, że ani na koniec roku szkolnego, ani na urodziny czy imieniny, ani na Dzień Nauczyciela nie należy mi kupować kwiatków, bombonierek, alkoholu, ani niczego innego, co ludzie zwykli dawać innym ludziom po to, by sprawić im kłopot albo wprawić w zakłopotanie.
Jak jednak przystało na nieprzeciętnie inteligentnych, pomysłowych i dobrze ułożonych młodzieńców, bardzo szybko wymyślili sobie sposoby na obdarowywanie mnie ukradkiem takimi prezentami, że po prostu nie sposób im je zwrócić. Pierwszym takim upominkiem, jaki bezsilnie przyjąłem, a następnie skonsumowałem z inną klasą, była główka czosnku. Czosnku nie byle jakiego, importowanego, kupionego w supermarkecie, ale takiego najprawdziwszego, świeżego i aromatycznego. Prosto ze wsi.
Następnie panowie obdarowali mnie specjalnym magicznym długopisem do wpisywania ocen niedostateczych. Nie jakimś drogim przyrządem piśmienniczym renomowanej firmy, lecz długopisem tak wyjątkowym, że wrócił do mnie pod koniec dnia nawet wtedy, gdy pożyczyłem go uczniowi jakiejś innej klasy, który nie miał przy sobie niczego do pisania.
Obecnie mam już dwa takie długopisy, drugi panowie podrzucili mi przed feriami z myślą o ślubie, na który się wybierałem. Nie, pan młody i panna młoda nie podpisali aktu małżeństwa tymi dwoma pięknymi długopisami od trzeciej mechanika, ale mam je zawsze przy sobie i nie za bardzo wiem, co z nimi zrobić. Choć zabrzmi to absurdalnie, są dla mnie bardzo, bardzo cenne. Chociaż może nie aż tak bardzo, jak ci nowożeńcy.
Tag: szkoła
Kajety XXI wieku
Piotr Peszko, mój wirtualny znajomy, entuzjasta nowych technologii w edukacji, stworzył swój pierwszy w życiu demotywator. Pokazuje on trzy przedmioty „zakazane” w szkole dla różnych pokoleń uczniów: kolorowy długopis, kalkulator i telefon komórkowy.
O komórkach w klasie pisałem już wielokrotnie. O związanej z ich używaniem przez uczniów paranoi ciała pedagogicznego, i o tym, jak bywają przydatne w dyscyplinowaniu nauczycieli, usprawniają komunikację i organizację pracy, a czasem po prostu tworzą miłą atmosferę.
Patrząc na demotywator Piotra pomyślałem sobie jednak ze smutkiem, że szkoła, ze swoim restrykcyjno – represyjnym stosunkiem do wszystkiego, co nowe i przydatne, w gruncie rzeczy zaprzecza wartościom, które powinna promować, i przekreśla sens własnego istnienia. Taka szkoła, zamiast pomagać w uczeniu, właściwie przeszkadza. A bywa, że matołowatością realizowanych projektów, do udziału w których zmusza swych podopiecznych, sama się demaskuje, niczym na znanym i powszechnie dostępnym w internecie zdjęciu, które zamieszczam poniżej. Kto mógł wymyślić gazetkę o oszczędzaniu papieru, w której tegoż papieru tyle zmarnowano?
Z pewną ulgą odnotowałem niedawno, że znajdujący się w pobliżu Placu Matejki sklep papierniczy pozbywa się ze swoich magazynów zeszytów. Faktycznie, nie są one już tak przydatne w szkole, jak były kiedyś, i w wielu sytuacjach można się bez nich obyć.
Zobaczymy: albo szkoła będzie korzystać w celach dydaktycznych z tego, co ma zastosowanie w realnym życiu, albo trzeba będzie poważnie się zastanowić, czy nie ma racji uczeń, który mówi: „Nauczycielu, nie przeszkadzaj mi, kiedy rozmawiam na lekcji„. Marzy mi się szkoła, która wyprzedza rzeczywistość, ale – znając realia – byłoby już niezłym sukcesem, gdyby udało jej się chociaż za nią nadążać.
Noworoczne zmęczenie
Na pierwszych lekcjach w nowym roku omawiam z panami z trzeciej klasy ich wypracowania napisane na maturze próbnej rozszerzonej przed świętami. Pokazujemy sobie, kto i dlaczego rozminął się z tematem, kto świetnie i wieloaspektowo go omówił, jakie były niedociągnięcia w kompozycji, co można było poprawić.
Korzystając z tego, że mamy akurat nowe repetytoria, odnajdujemy w nich stronę poświęconą pisaniu rozprawki argumentatywnej i czytamy znajdujące się tam wskazówki i wytyczne. Czując pewien niedosyt, wyświetlam im z projektora ćwiczenie polegające na uzupełnieniu przykładowej rozprawki typowymi dla tej formy zwrotami w rodzaju first of all, moreover, on the other hand, to sum up itp. Panowie ze spokojem tolerują mój monotonny wykład i odzywają się nawet od czasu do czasu, chociaż wyraźnie brakuje im sił.
Wydaje mi się, że powinni sobie przenotować do repetytorium zwroty, które właśnie wstawiamy do ćwiczenia, ale widząc ich skrajne wyczerpanie i bohaterski spokój, z jakim starają się mnie słuchać, nie śmiem im tego proponować. Mówię więc, że jeśli ktoś nie jest w stanie, niech mi da repetytorium, to mu przenotuję. Na moim biurku natychmiast ląduje siedem otwartych we właściwym miejscu książek, a ja – patrząc w niewinnie bezsilne twarze ich właścicieli – nie widzę innego wyjścia i starannie, czytelnie notuję im, co trzeba. Jest cicho, spokojnie, a wszyscy zachowują się rozbrajająco naturalnie, jakby nic szczególnego się nie działo.
Demokracja w szkole
Koniec ze złudzeniami, że w szkole jest demokracja. Jeśli nadal je masz, przeczytaj poniższy komunikat.
Wygląda na to, że wychowawcy internatu – zgodnie z wewnętrznymi przepisami – uznali, że mądrość ludu jest ograniczona i anulowali wynik demokratycznych wyborów, a w dodatku na czele Młodzieżowej Rady Internatu stanie jakiś anonimowy kandydat, który – jako drugi po zwycięzcy – „uzyskał największą liczbę głosów”. Ciekawe, czemu pozostaje anonimowy.
Świątecznie i po ciemku
Po rozwieszeniu lampek, łańcuchów i bombek w pracowni zrobiła się taka świąteczna atmosfera, że jedna z grup maturzystów zbuntowała się przeciwko zimnemu kolorowi świetlówek i odsłanianiu żaluzji, za którymi brudno i szaro, więc uczyliśmy sie przy świetle dawanym przez to, co akurat mieli pod ręką. Odniosłem wrażenie, że repetytorium wydawało im się bardziej interesujące w tej niecodziennej atmosferze.
Kolejny dowód na przydatność telefonów komórkowych w klasie.
Niczego nie będzie
Za sprawą podręcznikowego wręcz przykładu hackingu w białym kapeluszu, dokonanego przez uczniów technikum informatycznego, wybuchła afera, a w jej rezultacie Facebook, Nasza Klasa i parę innych zakątków sieci stały się niedostępne na komputerach w naszej szkole. Dołączyliśmy do tysięcy placówek na całym świecie, w których – przynajmniej za pośrednictwem szkolnych serwerów proxy – dostęp do największych serwisów społecznościowych został zablokowany. Z jednej strony nie przeszkadza mi to szczególnie w pracy, a bezrozumne przeglądanie zdjęć użytkowników Naszej Klasy zawsze wydawało mi się mieć zgubny wpływ na odbiorców tej wątpliwej jakości rozrywki, ale patrząc na to z innej perspektywy, coś się nie zgadza.
Przypadek lekkomyślnego udostępnienia publicznie swojego loginu i hasła do portalu społecznościowego na publicznym komputerze przez jednego z uczniów należałoby raczej wykorzystać do zwrócenia uwagi na bezpieczeństwo w internecie i napiętnowanie takiego bezmyślnego postępowania. Tym bardziej, że korzystający z tego aktu beztroski „hakerzy” nie zrobili niczego destrukcyjnego, a jedynie pozwolili sobie na w gruncie rzeczy nieszkodliwy żart. „Ofiara” powinna właściwie być wdzięczna „hakerom” za zwrócenie jej uwagi na kwestie bezpieczeństwa i prywatności przy korzystaniu z komputera, do którego dostęp mają inne osoby. Nie utraciła kontroli nad swoim kontem, o którego prywatność niewiele dotąd dbała, a umieszczone przez „hakerów” treści z łatwością usunęła.
Portale społecznościowe to dzisiaj integralna część internetu i wiele witryn po prostu nie działa prawidłowo po wyłączeniu społecznościowych funkcji. Konto na Facebooku jest używane jako mechanizm logowania na milionach stron poza samym Facebookiem, a część użytkowników wykorzystuje zintegrowaną skrzynkę wiadomości na portalu jako swoją pocztę email. Co jeszcze ciekawsze, portale społecznościowe to nie tylko miejsce grania w idiotyczne gierki i przeglądania „sweet foci”. Kilka klas w naszej szkole ma na Facebooku tajne lub zamknięte grupy, w których notują zadane z różnych przedmiotów prace domowe i terminy ich oddania, pomagają sobie w ich odrabianiu, przygotowują się razem do klasówek. Wydaje się, że zablokowanie im dostępu do tych grup w szkole jest bardzo lekkomyślne i nie prowadzi do niczego dobrego.
YouTube to miejsce, gdzie uczniowie oglądają setki głupawych filmików, ale nie brak tam także kanałów edukacyjnych i materiałów, które można wykorzystać przy nauce każdego praktycznie przedmiotu. Natura internetu jest taka, że perły znajdują się na śmietniku. Pytanie, czy szkoła ma zakazać szukania tych pereł, czy powinna wspomagać ich wyławianie i uczyć, jak się przy tym nie pobrudzić?
Jeden z trzecioklasistów wybił ostatnio zęba przewracając się na kaloryfer. Stosując logikę przyjętą po zajściu w technikum informatycznym powinniśmy poważnie się zastanowić nad likwidacją centralnego ogrzewania.
Zbuk w lakierowanej skorupce
Marcin Smolik jest niepodważalnym autorytetem w dziedzinie systemu egzaminów zewnętrznych i matury z języka angielskiego, a repetytorium Revise ForMatura jego – między innymi – autorstwa to od lat jedna z najlepszych pozycji na rynku. Nie ma w nim kolorowych stron i nagłówków, rysunki, zdjęcia i wszelkiego rodzaju wodotryski nie przysłaniają treści, a materiał jest obfity, urozmaicony, zróżnicowany stopniem trudności i nie traktuje potencjalnego maturzysty jak debila, który ma wyłącznie wykuć jakieś wymyślone przez autora listy słówek ułożonych w piętnaście zakresów tematycznych. Książka nadaje się znakomicie do pracy w klasach, w których są zarówno zdający wyłącznie poziom podstawowy, jak i tacy, których ambicją jest dodatkowy egzamin na poziomie rozszerzonym.
Dlatego już trzykrotnie pracowałem z klasami maturalnymi (raz w liceum i dwa razy w technikum) z tym właśnie repetytorium, a ostatnio – bez chwili wahania – natychmiast kupiłem w internetowej księgarni rzekome zaktualizowane wydanie repetytorium, opatrzone wielkim graficznym znakiem z datą „2012”. Byłem tak szczęśliwy, że wydawnictwo Macmillan zdecydowało się „odświeżyć” to znakomite repetytorium i dostosować znajdujące się w nim wskazówki i zadania do nowej formuły ustnego egzaminu maturalnego, która obowiązuje od tego roku szkolnego (maturzysta przystępuje do jednego egzaminu ustnego z języka obcego, na ujednoliconym poziomie, bez podziału na poziom podstawowy i rozszerzony), że natychmiast zamówiłem sobie tę cudowną „nowość” wydawniczą i zapłaciłem za nią z góry, a także zapowiedziałem panom w obu trzecich klasach, że będziemy się uczyć z tego repetytorium.
Jakież było moje rozczarowanie, gdy w otrzymanej przesyłce znalazłem świetnie mi znane stare wydanie, tyle że opakowane w śliczną błyszczącą folię i opatrzone naklejką z napisem „nowe wydanie 2012”. Dla zachowania pozorów, wydawnictwo włożyło do środka broszurkę zawierającą piętnaście zestawów do matury ustnej według nowej formuły autorstwa Arkadiusza Mędeli. O ironio, w tej samej przesyłce otrzymałem jeszcze jeden egzemplarz tej broszurki, bo – nie będąc świadom, że jest jako gratis dodawana do repetytorium – zamówiłem ją niezależnie, za jedną siódmą ceny repetytorium, którego stare wydanie już przecież posiadałem.
W ubiegłym roku w jednej z klas maturalnych kończyłem po innym nauczycielu pracę z repetytorium innego prestiżowego wydawnictwa, w którym większość „wzorowych” listów, będących przykładami realizacji zadań maturalnych, zawierało błędy, a część wskazówek dla piszących takie zadania była wręcz szkodliwa. Autorom repetytoriów zdarza się czarno na białym udowadniać, że nie mają pojęcia o zasadach konstruowania zadań i kryteriach oceniania. Sztandarowym dla mnie przykładem takiej ignorancji było w jednym z repetytoriów zadanie, w którym portretowe zdjęcie Adama Małysza było wykorzystane w opisie ilustracji na poziomie podstawowym, gdzie zdający powinien mieć możliwość powiedzenia nie tylko kto jest na zdjęciu, ale także gdzie się znajduje i co robi. W repetytoriach roi się też od fotografii miejskich i wiejskich krajobrazów i pejzaży, na których w ogóle nie ma ludzi.
W tym roku mam z maturzystami repetytorium z jeszcze innego wydawnictwa, w którym w zasadzie na każdej lekcji poprawiamy jakieś błędy ortograficzne w książce, w dodatku większość z nich są w stanie wskazać sami uczniowie. Tydzień temu zauważyliśmy czasownik w trzeciej osobie liczby pojedynczej użyty do orzeczenia w zdaniu, w którym podmiot był w liczbie mnogiej. W tym, jak i w ubiegłorocznym repetytorium, zadania rozumienia ze słuchu sprawdzają często nie znajomość języka angielskiego, ale umiejętność rozpoznawania odgłosów. Słysząc bowiem w tle rozmowy ryk silników i zapowiedzi odlotów samolotów nie trzeba przecież rozumieć, o czym rozmawiają osoby na nagraniu, by domyślić się, że są na lotnisku, a nie w supermarkecie. Przedwczoraj robiliśmy zadanie, w którym trzeba było w tle zauważyć i rozpoznać odgłos strzału, by wiedzieć, że nie chodzi o bicie dzwonu. W rozumieniu czytanego tekstu zdarzyło nam się już parokrotnie, że żadna z podanych odpowiedzi nie była prawidłowa, a uczniowie potrafili każdą z nich logicznie wykluczyć, wskazując odpowiedni fragment tekstu.
Revise ForMatura nie zawiera takich niedoróbek, jest dopracowane, przemyślane i spójne. Kupimy to repetytorium, ale mam żal do wydawnictwa. Wybralibyśmy tę książkę nawet wtedy, gdybym miał świadomość, że nie została zaktualizowana.
Wojna na drzwiach
Nie przypuszczałem, pisząc niedawno o służbowym aucie, że będą się wokół niego – i na nim – toczyć takie wojny. Ciekawe, czy do opłacenia ubezpieczenia i przeglądu byłoby równie dużo chętnych, co do podpisywania się na drzwiach.
Oszczędzam na myjni
Przeprosiłem ostatnio panów z trzeciej klasy technikum, bo po kilku tygodniach jeżdżenia brudnym, podpisanym przez nich „III TMR” autem, pojechałem w końcu na myjnię i czar prysł. Służbowe auto nauczyciela trzeciej klasy technikum przestało być służbowe, stało się takie zwykłe, prywatne. Napis, z którym zjeździłem cały Kraków, Rzeszów, Lublin, Częstochowę, zniknął. Przyjęli łaskawie moje przeprosiny i kazali mi się nie przejmować, zapewniając jednocześnie, że znajdą jakieś rozwiązanie, by napis był trwalszy, na przykład wyryją go gwoździem.
Patrzę, a tu dziś znowu służbowa fura.
Panom z trzeciej klasy przypominam, że moje auto właściwie dawno jest już służbowe. Z tegorocznymi absolwentami sprawiliśmy sobie nawet specjalne naklejki i jeździmy oznaczonymi, budzącymi respekt samochodami.
Smutny dzień nauczyciela
Co roku mam mieszane uczucia w związku z niezrozumiałą dla mnie tradycją, iż dzień nauczyciela to dzień wolny od zajęć dydaktycznych. To taki dzień, kiedy nauczyciele przychodzą do szkoły, ale pozbywają się tych, dla których jest ona przeznaczona i dzięki którym ma sens – uczniów. Robi się rady szkoleniowe, posiedzenia zespołów przedmiotowych, towarzyskie nasiadówki, byle nie prowadzić lekcji. A uczniowie w tym czasie cieszą się długim weekendem z dala od szkoły.
Zawsze odnoszę wrażenie, że taka tradycja to zaprzeczenie sensu istnienia szkoły i przekreślenie misji pracy w tym zawodzie. W dniu swojego święta nauczyciele rezygnują z tego, co – moim zdaniem – jest największym powodem do świętowania. Rezygnują z obcowania z uczniami, jakby uczniowie stanowili jakąś udrękę i zbędny dodatek, a nie kwintesencję i główne źródło ich satysfakcji zawodowej.
Pochodziłem dziś chwilę po szkolnym korytarzu, obejrzałem zdjęcia setek absolwentów rozwieszone na ścianach i westchnąłem głęboko. Smutno tak jakoś w szkole, w której nie ma uczniów. I szkoda, że przez dzień nauczyciela przepadły mi cztery lekcje w klasie, którą bardzo lubię, i od której tyle się uczę.