Drożyzna

Kończy nam się rok szkolny, który był wyjątkowy między innymi dlatego, że takiej drożyzny nawet obecni maturzyści nie pamiętają. Dla mnie, pamiętającego czasy sprzed denominacji złotego, czterocyfrowa cena batona w sklepie szkolnym nie była sensacją, którą warto było fotografować, ale dla nich – owszem. W innych szkołach też takie ceny?
Na szczęście idą wakacje, więc będziecie mogli wszyscy zaoszczędzić (a może i zarobić) na przyszłoroczne batony. A Tomek może i na komórkę z lepszym aparatem…

Czysta krew

Mam obecnie czterdziestu jeden uczniów, o których nie przywykłem słyszeć dobrego słowa, ponieważ – sądząc po płaczu i zgrzytaniu zębów nauczycieli – są oni koszmarami śniącymi się po nocach, a lekcja z nimi to prawdziwa udręka, po której niejeden mój kolega i niejedna koleżanka nerwowo dzielą się swoimi frustracjami w pokoju nauczycielskim. Początkowo, będąc świadkiem wyjątkowo emocjonalnych reakcji, okazywałem zdziwienie i próbowałem tych uczniów bronić, ale z czasem przestałem zabierać głos i przyzwyczaiłem się, że w nauczycielskim slangu otrzymali oni jednoznaczną, dla wszystkich innych zrozumiałą ksywę. Stali się „wampirami”, bo wysysają z ciała pedagogicznego krew i pozbawiają je energii.
Dziwne, bo moje akumulatory wyraźnie się podładowują, gdy idę na lekcję z tymi „wampirami”. To prawda, że wyniki meczu Wisły Kraków interesują ich bardziej, niż zdania warunkowe w języku angielskim. To prawda, że na portalach społecznościowych popisują się różnorakimi eksperymentami z ekshibicjonistycznym rozmachem, a skala tych eksperymentów może budzić podziw albo wpędzać w kompleksy. W wyrażaniu poglądów i stosunku do autorytetów są o wiele odważniejsi i bardziej bezpośredni, niż byli ich starsi koledzy kilkanaście lat temu, nie wspominając już o nas.
Ale rzeczywistość jest taka, że gdy siedzę z nimi w pracowni, prawie każdy ma podręcznik otwarty tam, gdzie należy, panuje spokój i cisza, może nie jak makiem zasiał, bo nikt nie boi się odezwać, ale też nikt nie musi podnosić głosu, by być usłyszanym. Nie przekrzykujemy się, nie przeszkadzamy sobie, robimy wspólnie to, co sobie założyliśmy. Nie mogę sobie jakoś wyobrazić, że ci sami uczniowie wdają się z niektórymi nauczycielami w wulgarne pyskówki, lekceważą ich i obrażają. Jak dla mnie, są prawie idealni i niezawodni niczym szwajcarskie zegarki. Bywa, że mnie to nawet trochę zastanawia.
Po wielu długich miesiącach przestałem się wtrącać i przerywać narzekania innych nauczycieli na wampiry z technikum. Ale tym większą niespodzianką było dla mnie niedawno, gdy taki wylew negatywnych emocji przerwała jedna z koleżanek i zaczęła ich chwalić. Powiedziała z uśmiechem na ustach, że to najbardziej dogadane chłopaki, jakich można sobie wyobrazić. Że łatwo ich jest zmobilizować do podjęcia każdego wyzwania i że we wszystko, co robią, angażują się po kres swoich możliwości. Chciałoby się powiedzieć, że wyjęła mi te słowa z ust, a wampiry znalazły kolejnego sojusznika w pokoju nauczycielskim. Szacun, Siostro, witaj w naszym gronie, rozgość się na kanapie i razem z nami rozkoszuj się smakiem krwi ulubionego typu. Od niedawna dostępna w czteropakach.

Docendo discimus

Jeden z moich kolegów anglistów obraził się ostatnio, gdy uczeń wyjaśnił znaczenie angielskiego idiomu „to be pulling one’s leg” tłumacząc je na polski „robić kogoś w konia”. Obraził się nie dlatego, że uczeń jest słaby z angielskiego albo nie rozumiał tłumaczonego wyrażenia, ale dlatego, iż zachował się niekulturalnie i użył w klasie tak potwornego kolokwializmu, wręcz wulgaryzmu. Nie powiedziałem ani słowa, ale przez chwilę się zastanawiałem, czy „robić kogoś w konia” naprawdę jest wyrażeniem wulgarnym. Potem przez dłuższą chwilę rozmyślałem nad tym, na ile „pulling one’s leg” jest z kolei wyrażeniem formalnym, którego nie powstydziłaby się użyć królowa brytyjska podczas spotkania z premierem.
Ale to jeszcze nic. Kiedyś podczas towarzysko – zawodowego spotkania przy grillu koleżanki anglistki zaśmiewały się do rozpuku z ucznia, który na egzaminie opisywał swoje nawyki żywieniowe i powiedział, że jada to i owo, bo ma to w sobie liczne „nutrients”. Nie rozumiałem za bardzo, z czego się śmieją koleżanki, ale w towarzystwie wypada udać, że rozumie się dowcipy opowiadane przez innych. Jak się zorientowałem po chwili, koleżanki śmiały się dlatego, że „nutrients” rozumiały jako „nutrie”.
Uczniowie najlepszego liceum w jednym z byłych miast wojewódzkich dość długo zastanawiali się, czy wyjaśnić pani profesor, czemu nie mogą zachować powagi, gdy wymawia ona „can’t”. Gdy w końcu jej powiedzieli, że jej wymowa to raczej wyraz „cunt”, niestety nie zrozumiała, a oni nie odważyli się wchodzić w dalsze szczegóły.
Na każdym kroku widać, że świat idzie do przodu. Moi uczniowie z obecnej drugiej klasy technikum wprawili mnie kiedyś w zdumienie, gdy bez trudu powiązali polskie słowa, których znaczenie ja musiałem sprawdzać w polskim słowniku slangu miejski.pl, z ich anglojęzycznymi źródłami etymologicznymi. Dlatego drżyjcie, filolodzy i filolożki. Jeśli nie będziecie oglądać filmów, słuchać muzyki młodzieżowej i rozmawiać z prawdziwymi ludźmi, wasz angielski stanie się wkrótce równie śmieszny, jak angielski moich najznakomitszych profesorów uniwersyteckich, którzy byli znawcami Szekspira, ale żyli za żelazną kurtyną i nie mieli dostępu do brytyjskich mediów czy internetu ani nie byli nigdy za granicą. I bądźcie gotowi się uczyć od tych, których uczycie. Motto tego blogu, docendo discimus, nie jest takie głupie, choć wymyślił je Seneka Młodszy prawie dwa tysiące lat temu.

Zapałkowy rebus

Dawno nic nie pisałem, bo po wizycie na cmentarzu, gdzie jako gratis do znicza dostałem pudełko zapałek, pogrążyłem się w zadumie. Nie, nie nad marnością ludzkiego losu i przemijalnością naszego bytu, lecz nad rebusem, który producent zapałek umieścił na pudełku.
Teraz obiecuję poprawę, będę pisał regularniej. Tym bardziej, że matury ustne – ku radości Ani i mojej – już się skończyły.

Opublikowano
Umieszczono w kategoriach: Bez kategorii Tagi ,

Matura z angielskiego – przeciek – angielski 2011

Jak mi donoszą moi abiturienci z Technikum Mechanizacji Rolnictwa, pojutrze na maturze z angielskiego na poziomie podstawowym będzie następujące zadanie:

Podczas pobytu w Wielkiej Brytanii kupiłeś ciągnikowy kultywator sprężynowy z zapasowym kompletem lemieszy półsztywnych i skaryfikatorem. Zauważyłeś, że uszkodzone było łożysko toczne baryłkowe wahliwe w mimośrodzie oraz brakowało połączeń gwintowych ze śrubą pasowaną o trzpieniu stożkowym. W wiadomości email zgłoś chęć złożenia reklamacji. Napisz na czym polega problem oraz gdzie i kiedy nabyłeś urządzenie i zaproponuj rozwiązanie problemu. Podpisz się jako XYZ.

Przypominam wszystkim maturzystom, by myśleli taktycznie i pamiętali, że nie warto marnować czasu na szukanie w głowie lemieszy i mimośrodu, bo na maksymalną ilość punktów za to zadanie wystarczy napisać:

I have a tractor, but it is not good. It does not work well. I bought it yesterday in your shop. Please, I want my money back.

Myślcie taktycznie. Góra 5 minut na zadanie 7, góra 20 minut na zadanie 8, jeśli ktoś jest przygotowany.
Reszta czasu na to, żeby nie wystrzelać wszystkiego bezmyślnie, tylko zidentyfikować banalnie proste zadania i rozwiązać je poprawnie, a resztę zostawić sobie na koniec i dopiero w ostateczności strzelać.
Powodzenia.

Ten wpis został pierwotnie opublikowany 5 maja 2007

Nie zaśpij na maturę

Wbrew temu co pisze Dariusz Chętkowski oraz wbrew plotkom, które można przeczytać w serwisie Literka, na maturę pisemną nie można się spóźnić. Piszę o tym, bo znam gości, którzy po wyjściu z auta, a przed wejściem do szkoły nie potrafią sobie odmówić puszczenia dymka, w dodatku będą akurat jutro mieli kłopot z dojazdem wynikający ze zwyczajowego dnia targowego, więc jeśli do któregoś z nich dotrą mity i bzdury rozpowszechniane przez dość wiarygodne w końcu źródła, mogą sie poczuć usprawiedliwieni i zachęceni do przyjścia na egzamin kilka minut później, podobnie jak przez cały rok szkolny przychodzili na pierwszą lekcję.
Nie wiem, co ma na celu rozpowszechnianie tego rodzaju informacji, a raczej dezinformacji, chociaż doskonale wpisuje się to w malkontencki ton krytykowania obecnego systemu maturalnego za całe zło tego świata i deprecjonowanie wartości matury w jej obecnym kształcie.
Procedury maturalne są tutaj jednak nieubłagane i jasno określają:

Egzamin rozpoczyna się punktualnie o godzinie wyznaczonej przez dyrektora CKE od rozdania arkuszy egzaminacyjnych. Osoby zgłaszające się na egzamin po tym czasie nie zostaną wpuszczone do sali egzaminacyjnej. Przewodniczący zespołu nadzorującego zapisuje w  widocznym miejscu godziny rozpoczęcia i zakończenia pracy z arkuszem egzaminacyjnym.

Egzamin lub odpowiednia część egzaminu rozpoczyna się punktualnie o godzinie wyznaczonej przez dyrektora CKE od rozdania arkuszy egzaminacyjnych. Po rozdaniu zdającym arkuszy egzaminacyjnych zdający spóźnieni nie zostają wpuszczeni do sali egzaminacyjnej. W uzasadnionych przypadkach, jednak nie później niż po zakończeniu czynności organizacyjnych (tzn. z chwilą zapisania w widocznym miejscu czasu rozpoczęcia i zakończenia egzaminu), decyzję o wpuszczeniu do sali egzaminacyjnej spóźnionego zdającego podejmuje przewodniczący zespołu egzaminacyjnego, ale zdający kończy pracę z zestawem egzaminacyjnym o czasie zapisanym na (planszy) tablicy.

W szczególnych przypadkach losowych lub zdrowotnych osoba, która nie stawiła się na egzamin w przewidzianym terminie, ma prawo przystapić do niego w dodatkowym terminie w czerwcu. Należy tylko pamiętać, by wniosek o umożliwienie zdawania w czerwcu złożyć do dyrektora szkoły najpóźniej w dniu, w którym odbywa się egzamin. Warto też wiedzieć, że:

Niezdanie albo nieprzystąpienie do egzaminu maturalnego z przedmiotu lub przedmiotów ‎w części ustnej lub części pisemnej nie stanowi przeszkody w zdawaniu egzaminu ‎maturalnego z pozostałych przedmiotów. ‎

Jeśli więc masz zamiar przyjść na maturę pięć minut po czasie, lepiej od razu idź do lekarza i zastanów się, jak udokumentować wniosek o dodatkowy termin. Spóźniając się na maturę pisemną z języka obcego, na której przez pierwsze dwadzieścia minut odtwarzana jest płyta z nagraniami do części sprawdzającej umiejętność rozumienia ze słuchu, nawet jeśli zostaniesz przez kogoś niefrasobliwie wpuszczony do sali, dajesz punktualnym kolegom i koleżankom niepodważalny powód do unieważnienia egzaminu.

Francuzi zwiedzają

Grupa młodzieży z Francji odwiedza z trójką opiekunów zespół składający się z podstawówki i gimnazjum. Podczas zwiedzania budynku z uznaniem, ale bez emocji, odnotowują niewątpliwe osiągnięcia szkoły w pracach remontowych i adaptacyjnych, wyposażaniu pracowni w pomoce dydaktyczne, często przy wydatnej pomocy środków unijnych.
Żywe zainteresowanie budzi jednak coś zupełnie innego – obok godła i krzyża w każdej pracowni wiszą zdjęcia Jana Pawła II, a w niektórych pracowniach uczniowie stworzyli okolicznościowe wystawki, kąciki pamięci ku czci papieża. Nauczyciele z Francji najpierw są trochę zaskoczeni, bo z rozmowy podczas powitania z dyrektorem zrozumieli, że to szkoła publiczna, ale – z sympatią i nieskrywanym entuzjazmem – fotografują ekspozycję papieską w jednej z klas. W ich szkole, chociaż katolicka, chyba by się czegoś takiego nie dało zrobić w klasie. Są pełni uznania dla polskiej wolności słowa i swobody manifestowania przywiązania do polskiego papieża.
Przejeżdżamy pod znajdujący się w pobliżu drewniany kościółek z XVII wieku. Francuska młodzież z tej – było nie było – katolickiej szkoły rozgląda się po wnętrzu z obojętnym wyrazem twarzy. Stoją z rękami w kieszeniach, żując gumę, tyłem do ołtarza. W grupkach dyskutują o wieczornej imprezie. Od jednego z ich nauczycieli dowiaduję się później, że rodzice wybrali dla nich szkołę katolicką, bo słynie ona z większej dyscypliny. Raz w tygodniu mają możliwość korzystania z posługi kapłańskiej na terenie szkoły, ale korzysta z tego około 5% uczniów. Zachwycona kościółkiem jest jedna z opiekunek – nauczycielka historii. Nigdy dotąd nie była w drewnianym kościele. Trochę nie całkiem rozumie, dlaczego w jednym z ołtarzy znajduje się obraz przedstawiający Jana Pawła II. Przecież w kilkusetletnim kościele musiało być w tym ołtarzu do niedawna coś innego.
Po kilku dniach czytam, co nasi goście z Francji piszą na Facebooku pod zdjęciami z pobytu u nas. Są zachwyceni, niczego nie żałują, ale największe wrażenie zrobiły na nich rzeczy, których wcale byśmy się nie spodziewali.

Wdzięczna praca nauczyciela

Praca nauczyciela jest o tyle wdzięczna, że spotyka się z jakimś odzewem. Czy zrobisz coś mądrego, czy głupiego, jakaś reakcja – prędzej czy później – będzie.
Bywa, że od razu i że nauczyciel chciałby się wówczas ugryźć poniewczasie w język. Pamiętam na przykład, jak kolega z pracy, wyrzucając z siebie rozmaite żale i smutki, spytał przy mnie swoich wychowanków maturzystów o przyczynę problemów, jakie między nimi były. Zadał im retoryczne – jego zdaniem – pytanie, czy może coś jest nie tak z jego inteligencją i umysłem, skoro nie mogą się dogadać, na co Michał bez cienia wahania i z olbrzymią satysfakcją przyklasnął mu słowami: „Widzi Pan, sam Pan doszedł do tego, w czym tkwi problem. My Panu tego nie powiedzieliśmy.”
Bywa, że reakcja jest po wielu latach. Zdarza się, że ktoś wspomina o jakimś szkolnym epizodzie, którego ty już w ogóle nie pamiętasz, a dla niego okazał się być momentem, który zaważył na całym dalszym życiu i na najistotniejszych życiowych decyzjach.
A czasem reakcja jest po kilku tygodniach. Denerwowało mnie, że w pracowni mamy dwa zniszczone krzesła, których nie można tak po prostu wyrzucić ani wynieść, bo są „na stanie”, a które – przestawiane z miejsca na miejsce – mieszały się ciągle z dobrymi krzesłami. Krzesła na pierwszy rzut oka wyglądają normalnie, ale faktycznie wymagają zespawania oderwanych nóg, więc notorycznie przytrafiały się przypadki, że ktoś dawał się nabrać i albo się przewracał, albo gwałtownie uderzał łokciami o stół. Odstawiłem je w końcu do góry nogami na stojącej z boku pod tablicą ławce i przyczepiłem do nich duże kartki z napisem o treści: „Siadanie grozi kalectwem i śmiercią!”. Po paru tygodniach patrzę, a tu jest odzew. Na jednej kartce ktoś o krytycznym umyśle dopisał „Chyba nie”, na drugiej jakiś figlarny miłośnik empiryzmu zachęca „Spróbuj” i dorysowuje serduszka.
Czego by nie zrobić, czego by nie powiedzieć, jest odzew. Czasami zupełnie inny, niż się spodziewamy.

Panu Bogu ogarek

W zamierzchłych czasach realnego socjalizmu pewien młody polonista podstępem zmusił szefostwo szkoły do zaakceptowania swojej inicjatywy i powołania uczniowskiego koła miłośników gór. Dyrektor długo był pomysłowi wysyłania młodzieży w Tatry przeciwny, bo to i niebezpieczne, i szkodliwe dla procesu dydaktycznego i systematyczności nauczania, ale gdy otrzymał – przy świadkach – prośbę o zgodę na udział młodzieży w Rajdzie Przyjaźni Szlakami Lenina, wszelki oręż wypadł mu z rąk i odtąd – nawet jeśli niezbyt szczerze – aktywnie wspierał imprezę i sam nakłaniał młodzież do udziału w niej.
Uczestnicy szkolnych rajdów faktycznie odwiedzali Poronin i wędrowali po tych samych górskich szlakach, którymi w latach 1913-1914 kroczył Władimir Iljicz Uljanow. Z zachowanych wspomnień różnych osób wiadomo, że Lenin rzeczywiście zwiedził większość szlaku turystycznego, wiodącego z Zakopanego przez Boczań, Halę Gąsienicową, Zawrat, Dolinę Pięciu Stawów Polskich i Opalone do Morskiego Oka, a stamtąd koło Wodogrzmotów oraz przez Polanę pod Wołoszynem, Rusinową Polanę, Wierchporoniec i Głodówkę na Bukowinę, skąd przez Dziadkówkę, Grzechów Wierch i Koślową Grapę do poronińskiego muzeum.
Historia szkolnych wycieczek pokazała, że dbając o diabelski ogarek, można i Panu Bogu zapalić świeczkę, bo jedna ze stałych uczestniczek rajdów właśnie na leninowskiej imprezie postanowiła wstąpić do zakonu, w którym do dzisiaj szczęśliwie spełnia swoje powołanie.
Dobrze, że są rzeczy wieczne, neutralne, ponad wszelkimi podziałami, tak jak Tatry, po których wędrowały autorytety wszelkiego pokroju i każdej epoki, a wszyscy – od Lenina po Jana Pawła II – doznawali tych samych wzruszeń. Dobrze, że na szkolnych wycieczkach w centrum uwagi są zawsze te same sprawy, te same ponadczasowe dowcipy, emocje i przygody, niezależnie od aktualnego ustroju lub mody ideologicznej.
I cóż za szczęśliwy mamy rok, że i 2 kwietnia, i 10 kwietnia, i 1 maja, a nawet 16 października wypadają w dni wolne od nauki.

Demotywator

Znam kogoś, kto zmarnował trzy lata swojego życia studiując w kolegium nauczycielskim, a po kilku dniach praktyki pod koniec studiów doszedł do wniosku, że to jednak nie dla niego i studiuje obecnie budowę maszyn. Niedawno dowiedziałem się, czemu kolejna moja znajoma – po kilku latach pracy jako nauczycielka – zrezygnowała z zawodu. Może warto zniechęcić zawczasu innych, którzy zastanawiają się nad tą profesją?
Koleżanka nie wytrzymała poczucia humoru swoich podopiecznych, którzy poprosili ją podczas zajęć o wyjaśnienie wątpliwości ortograficznych i uzasadnienie, czemu właściwie wulgarny polski wyraz określający męskiego członka pisze się przez „ch”, a nie „h”. Gdy była już skłonna zacząć się zastanawiać nad tym niewątpliwie istotnym problemem, młodzież sama wpadła na rozwiązanie i pośpiesznie, z entuzjazmem je przedstawiła. Otóż „ch*j” pisze się przez „ch” z bardzo prostej przyczyny. Żeby był dłuższy.
Koleżanka nie wytrzymała i zdecydowała się odejść z zawodu. Patrząc dzisiaj na tablicę upstrzoną sprośnymi wierszykami autorstwa zdających maturę rozszerzoną uczniów, pomyślałem, że musiała być bardzo nieodporna. Wierszyki były po angielsku, a w jednym z nich był przymiotnik, którego nie znałem. Według słownika języka angielskiego jest nieco archaiczny, ale jak najbardziej poprawny.