Podobno po feriach zimowych, w ramach ankiety przeprowadzanej przez Instytut Badań Edukacyjnych, kilkuset nauczycieli będzie co kilka minut, przez cały dzień, zapisywać w dzienniczkach, co właśnie robią. Ma to po raz kolejny pomóc ustalić, ile godzin właściwie poświęcają nauczyciele obowiązkom służbowym, a z wstępnymi wynikami badań będziemy się mogli zapoznać jeszcze w tym roku szkolnym.
Byłbym chyba odrobinę złośliwy i niesprawiedliwy, gdybym powiedział, że pewne pomysły mogą się narodzić jedynie w głowach urzędników, którzy podczas pracy za biurkiem mają czas zajrzeć na profil znajomych na „fejsie” i „ence”, obejrzeć śmieszne demoty i filmiki, do których linki dostali przez email albo gg, wyjść na papierosa i zrobić zakupy koleżankom.
Już sobie wyobrażam te panie z nauczania początkowego, które przerywają zabawę muzyczno – taneczną z rozentuzjazmowanymi dzieciakami, by zapisać w dzienniczku, że właśnie śpiewają i tańczą w kółeczku. Albo wuefistów przerywających mecz siatkówki, by zapisać, że właśnie go sędziują. Nie powiem, bywa różnie, w zależności od tego, co się akurat robi w klasie i na ile technika nauczania wymaga bezpośredniego zaangażowania nauczyciela, ale mój dzień pracy wygląda czasami tak, że – łącząc obowiązki nauczyciela dyżurującego na korytarzu, prowadzącego zajęcia dydaktyczne i odpowiedzialnego za skoordynowanie jakiejś międzyklasowej imprezy – nie mam przez kilka godzin czasu się wysikać. Wypełnianie dzienniczka uwagami o tym, że właśnie idę po dziennik, sprawdzam obecność albo nadzoruję pracę w grupach, na pewno znacząco mi, moim uczniom i mojej szkole pomoże oraz usprawni naszą pracę. Będę się także musiał poważnie zastanowić, czy nie ignorować odtąd wszystkich przypadków – a nie są one wcale takie rzadkie – gdy uczniowie w środku weekendu zwracają się nagle przez komunikator z wątpliwościami dotyczącymi zadanej pracy domowej czy proszą o wyjaśnienie czegoś. Bo jak tu im odpowiedzieć, jeśli nie będę miał akurat przy sobie dzienniczka z Instytutu?
W niektóre dni tygodnia jadam obiady w szkolnej stołówce. By zdążyć przed jej zamknięciem, zacząłem do niej ostatnio zabierać maturzystów, którzy coś jeszcze ode mnie chcą po fakultecie. Dzielę się z nimi obiadem i załatwiamy nasze sprawy przy stole, ze sztućcami w ręku. Jeśli jeszcze dostaniemy dzienniczek, w którym będziemy mogli odnotować, co jest na obiad, wyjdzie nam to na pewno na zdrowie.
Tag: szkoła
Najpiękniejsze życzenia
W tym miesiącu mieliśmy tak zwany Dzień Nauczyciela, choć oficjalna nazwa święta jest nieco inna. Tego dnia udało mi się uniknąć otrzymania wszelkich kwiatków czy jakichkolwiek innych prezentów. Moich pierwszoklasistów wprawiło w lekką konsternację to, że nie przyjąłem od nich pięknego słonia z olbrzymią wstążką na trąbie, lecz odesłałem ich ze słoniem do dyrektora. Ale nieliczni z nich, którzy podczas szkolnych uroczystości Dnia Edukacji Narodowej byli obecni, przyjęli z pewnym zrozumieniem fakt, że mam taki dziwaczny zwyczaj i kwiatów ani żadnych innych łapówek czy oznak sympatii od uczniów po prostu nie przyjmuję.
Parę lat temu wyleczyłem się skutecznie z przyjmowania prezentów, gdy ówcześni maturzyści z technikum mechanicznego kilkakrotnie pokłócili się przy mnie o składkę na kwiatki dla nauczycieli, a potem jeden z nich bardzo niegrzecznie apelował do nich o złożenie się po 20 złotych na ten – w jego mniemaniu – gest wdzięczności, umieszczając ich nazwiska i pewne bardzo niecenzuralne słowo w statusie na komunikatorze internetowym. Zapowiedziałem wtedy panom, że żadnych kwiatków od nich nie przyjmę, a nawet obietnicy dotrzymałem, chociaż jeden z nich próbował mi bardzo wytrwale podziękować za trud włożony w ich edukację. Myślę, że ta odmowa nie odbiła się cieniem na naszych stosunkach, bowiem z większością z nich spędziłem później bardzo udanego Sylwestra, a wyniki ich matury do dziś napawają mnie dumą i uważam je za jedno z największych moich życiowych osiągnięć, nawet jeśli są dużo słabsze, niż wyniki niektórych innych roczników.
Podobnie dziwaczne są moje poglądy na temat życzeń z okazji Dnia Nauczyciela. Najpiękniejsze, jakie dostałem w tym roku, były od absolwenta, z którym tego dnia rozmawiałem kilka minut przez telefon. Marcin chyba w ogóle nie pamiętał o tym, że jest tego dnia takie święto. Porozmawialiśmy chwilę o czymś zupełnie innym, a jakiś czas później dostałem od niego SMS-a, w którym podziękował mi za tę krótką rozmowę pisząc, że była mu bardzo potrzebna. Zaprawdę, Marcinie, mnie również. Dużo bardziej niż kwiatki i słonie, dużo bardziej niż wiersze i akademie.
Diabła nie ma
Ksiądz katecheta zagroził jednemu z moich wychowanków, że jeśli podczas przerwy, na której ksiądz pełni dyżur, będzie raz jeszcze słownie oddawać cześć Szatanowi, zostaną podjęte kroki celem usunięcia go ze szkoły za zachowanie antyreligijne.
Pomijając już fakt, czy uczeń faktycznie jest satanistą, czy tylko – na złość księdzu – się zgrywał, zastanawia mnie, na jakiej podstawie miałby być usunięty ze szkoły ktoś, kto publicznie pozdrawia Szatana w sposób, w jaki inni oddają cześć rozmaitym bóstwom i boginiom. Trzeba by to podciągnąć pod jakiś paragraf, ciekawe jaki. Dość trudno będzie ustalić granicę między obrażaniem symboli jednej religii, które – zgodnie z ustawą – jedynie mogą, a niekoniecznie muszą być w szkole, a wolnością wyznania. W praktyce – i z definicji właściwie – to, co jest kultem jednej religii, jest jednocześnie w innej postrzegane jako bałwochwalstwo (islam, który z szacunkiem odnosi się do judaizmu i chrześcijaństwa, czy pobłażliwy dla innych religii buddyzm, stanowią tu swego rodzaju wyjątek). Mój wychowanek mógłby swoją drogą z łatwością bronić się twierdzeniem, że deklamował tylko fragmenty wierszy poetów młodopolskich czy Baudelaire’a.
Intryguje mnie także, co byłoby bardziej antyreligijnym zachowaniem – oddawanie czci siłom zła, czy zaprzeczanie ich istnieniu (podczas gdy 56% Niemców wierzyło na początku lat dziewięćdziesiątych w Boga, zaledwie 24% wierzyło w piekło). Mając w pamięci powiedzenie „Hulaj dusza, piekła nie ma” mam wrażenie, że – wbrew pozorom – wspólny język łatwiej będzie księdzu znaleźć z tym zadziornym wyznawcą Szatana, niż z tymi, dla których nie ma większej różnicy między mitami Egipcjan, Greków, Rzymian czy Słowian, katolicyzmem, topieniem Marzanny, bajkami o krasnoludkach a horrorami o nastoletnich wampirach. Przy czym – powiedzmy sobie wyraźnie – te ostatnie są dla niektórych najatrakcyjniejsze.
Głęboko wierzę, że do dyskusji nad usuwaniem ze szkoły za kult takiej czy innej postaci nigdy nie dojdzie, a ksiądz żartował sobie równie niewinnie i bez zastanowienia, jak mój pierwszoklasista, którego imię celowo przemilczałem.
Szampan dla dzieci
W dobie portali społecznościowych i komunikatorów internetowych trudno jest zapomnieć o czyichś urodzinach, a wiadomość o tym, że skończyłem wczoraj 38 lat, rozeszła się niczym błyskawica po najdalszych zakamarkach szkoły. Chociaż ja sam traktowałem ten dzień raczej normalnie i nie byłem przygotowany na świętowanie, maturzyści śpiewali na mój widok na korytarzu gromkie „Happy birthday”, przysyłali życzenia SMS-ami lub przychodzili osobiście do klasy, nawet jeśli nie mieliśmy tego dnia zajęć.
Panowie z technikum mechanizacji postanowili na fakultet po lekcjach przyjść z bezalkoholowym szampanem Piccolo i wypić go ze mną z tej okazji, a że pomysł wydawał im się zupełnie niewinny, nie kryli się w ogóle z wnoszoną do szkoły butelką szampana i w drzwiach wejściowych wpadli wprost w objęcia czujnego kolegi dyrektora. Nie całkiem zrozumieli, dlaczego go zaniepokoił widok dziarskich dwudziestolatków wchodzących do szkoły z butelką przypominającą napój wyskokowy, którego wnoszenie do szkoły, nie mówiąc już o spożywaniu go na jej terenie, jest niedopuszczalne. Zadziwieni pytaniami dyrektora o to, co to za szampan i dla kogo, odpowiedzieli mu więc prostodusznie:
„Jak to dla kogo? No dla dzieci…”
Nie żal mi dyrektora
Profesor Śliwerski żałuje w niedawnym wpisie losu odwołanego właśnie dyrektora Centralnej Komisji Egzaminacyjnej, a ściślej stylu tego odwołania. Próbowałem, czytając ten wpis, wykrzesać w sobie odrobinę litości i współczucia, ale efekty są marne.
Gdy krótko po objęciu stanowiska przez dyrektora Konarzewskiego swojskie terminy „rozumienie ze słuchu” i „rozumienie tekstu czytanego” zastąpiły w arkuszach maturalnych nagłówki „rozumienie słuchanego tekstu” i „rozumienie pisanego tekstu”, śmialiśmy się z koleżankami, że to poczciwy nowy dyrektor dba o polszczyznę w zadaniach z języka obcego.
Gdy – oglądając po egzaminie wykorzystane na nim arkusze – musiałem zdumionym uczniom tłumaczyć, jak należało napisać zadania otwarte na maturze podstawowej, chociaż mnie samemu wydawały się nie najszczęśliwsze i nie do końca zgodne z filozofią konstruowania takich zadań, tłumaczyłem sobie po cichu, że przecież dyrektor nie jest w stanie dopilnować wszystkiego i po prostu ktoś, gdzieś, na którymś etapie, nie dopilnował poleceń. I stąd list w maju tego roku, w którym siedem z ośmiu elementów treści koncentrowało się na jednej umiejętności gramatycznej, albo wieloczłonowy komunikat krótkiego tekstu użytkowego z maja ubiegłego roku, w którym realizację polecenia „zaproponujesz wspólny wyjazd w góry, kiedy wyzdrowiejesz” trzeba było ocenić w skali zero punktów lub jeden punkt.
Starałem się więc dyrektorowi Centralnej Komisji Egzaminacyjnej ufać i darzyć go należytym szacunkiem, ale niedawno miarka się przebrała. Profesor Konarzewski, komentując skądinąd ciekawy projekt banku zadań egzaminacyjnych, zagalopował się trochę i użył przesadnych – w moim mniemaniu – środków stylistycznych, a z jego wypowiedzi wynikało, że każdy, także i gospodyni domowa, może zostać autorem zadań wykorzystanych w systemie oceniania zewnętrznego. Procedura tworzenia banku zadań zakładała wprawdzie istnienie pewnego mechanizmu weryfikującego, jednak wypowiedź dyrektora przyjąłem wcale nie jako apel o kreatywność i wykorzystanie potencjału tkwiącego w miejscach, w których się go nie spodziewamy, lecz jako deprecjonowanie profesjonalizmu osób, które tworzeniem arkuszy zajmują się zawodowo.
Cóż, może i profesor Konarzewski chciał dobrze, ale dobrymi chęciami jest piekło wybrukowane, a nim przekuje się słowa w czyny, zwłaszcza w tak dużej instytucji, w tak wielkiej sprawie, trzeba jeszcze swoje szczere zamiary umieć sprzedać i przekonać do nich innych. Mnie jakoś ten apel do gospodyń domowych, by zabrały się za tworzenie matur, nie przekonał, a wręcz utrudnił mi współczucie dyrektorowi Konarzewskiemu w sytuacji tak nagłego odwołania ze stanowiska.
Wszystkiego kreatywnego
Znajomi nauczyciele angliści, w niecierpliwej antycypacji pierwszego dnia września, od prawie tygodnia przysyłają mi zestaw ilustracji pokazujących niestandardowe odpowiedzi uczniów na pytania zadane im przez nauczycieli. Tę przesyłaną niczym jakiś łańcuszek wiadomość dostałem już od tylu osób, że chyba nie będzie wielkim uchybieniem, jeśli wybrane skany uczniowskich prac wrzucę do blogu.
Swoją drogą można się śmiać z niedoborów wiedzy tych uczniów, ale czyż nie są oni kreatywni i błyskotliwi? A czy niektóre z tych odpowiedzi nie są bezapelacyjnie prawidłowe, bo nauczyciel w gruncie rzeczy popełnił gafę formułując pytanie w taki sposób?
Jutro początek roku szkolnego. Bądźmy kreatywni i doceniajmy naszych uczniów, nawet jeśli zaskoczy nas to, jak wykonują zadania, które przed nimi postawiliśmy. Wszystkiego najlepszego!
Voldemort w życiu publicznym
W ostatnich tygodniach zaobserwowałem w wypowiedziach polityków coraz większą obecność Voldemortów w naszym życiu publicznym. Przypomnijmy, że w powieściach o Harrym Potterze Voldemort to zły czarownik, który dopuścił się potwornych zbrodni próbując dokonać przewrotu w świecie magii, a jego imię budzi tak powszechną grozę, że mało kto ośmiela się je wypowiedzieć na głos. Większość zastępuje je synonimami (The Dark Lord) lub zagadkowymi rebusami (You-Know-Who).
To samo zaczyna się dziać w polskiej polityce. A to ktoś boi się wypowiedzieć nazwisko Janusza Palikota, a to Antoniego Macierewicza, a to Beaty Kempy, Stefana Niesiołowskiego czy Jarosława Kaczyńskiego. O ile jednak w przypadku Voldemorta omijanie jego imienia było wyrazem strachu, o tyle w przypadku polityków jest to często wyraz pogardy, podkreślania dystansu do politycznego przeciwnika bądź też bagatelizowania jego argumentów. Szczególnie ciekawe są ataki na Janusza Palikota, bo w zasadzie stało się modne oskarżanie go o wszystko, co najgorsze, a w gruncie rzeczy w ogóle nie wiadomo, o co. Na przykład wdowa po Tomaszu Mercie, który zginął w katastrofie prezydenckiego samolotu pod Smoleńskiem, i która to nie wyklucza, że jej męża zabito, uważa, że Janusz Palikot od dłuższego czasu obraża pamięć po jej mężu i innych ofiarach wypadku. Słowom pogrążonej w żałobie wdowy nikt nie zaprzeczy, nikt nie ośmieli się też zadać pytania, w jakiż to niby sposób Janusz Palikot obraża pamięć o ofiarach, szydzi z nich lub wyśmiewa je, bo – trzeźwo na to wszystko patrząc – trudno się w jego starannych, prokuratorskich wręcz pytaniach doszukać złych intencji. Chociaż metafora o krwi na rękach mnie również nie przypadła szczególnie do gustu, to w wielu sytuacjach Palikot jest nawet bardziej taktowny, niż należałoby się od niego domagać, potrafi bowiem przeprosić nawet za to, czego w sumie nie zrobił. Najgłośniejszym w programach publicystycznych i wywiadach, które ostatnio prześledziłem, zarzutem stawianym Palikotowi, jest ból, jaki rzekomo zadał dzieciom Przemysława Gosiewskiego, informując na blogu, że ich ojciec żyje. A przecież to oskarżenie wyssane z palca, a postawić je może tylko ktoś, kto przedmiotowego wpisu nie czytał albo kogo opatrzność nie obdarzyła szczególnie umiejętnością czytania ze zrozumieniem. W swoim wpisie z 17 lipca, czego nikt poza Janiną Paradowską zdaje się nie rozumieć, Palikot odważnie nazwał po imieniu, czyli szaleństwem, teorie spiskowe o tym, jakoby pasażerowie prezydenckiego samolotu zostali porwani przez Rosjan i byli przetrzymywani gdzieś w Moskwie. Czy Palikot jest winny temu, że ktoś nie potrafi czytać ze zrozumieniem, nie rozumie sarkazmu, albo że dziesiątki tytułów prasowych podchwyciły wyłącznie tytuł jego wpisu i wyjęły go z kontekstu?
Innym smutnym przykładem na to, że nie rozumiemy tego, co czytamy, jest ostatnia dyskusja o tym, czy „bezpieczeństwo realizacji zadań” oznacza to samo, co „bezpieczeństwo lotu” bądź „bezpieczny samolot”. Na plan dalszy schodzi fakt, że te same środowiska, które wcześniej atakowały rząd za to, że nie wymienił floty, teraz atakują go za to, że dążył do takiej wymiany.
Chaotyczna, bezrozumna wymiana zdań czy stwierdzeń, bo myślami chyba ich raczej nazwać nie można, uwłaczająca w gruncie rzeczy naszej inteligencji. Słuchając tego wszystkiego, jakże mocno identyfikuje się człowiek z potrzebą niesienia tego przysłowiowego kaganka oświaty i z pięknym hasłem: „Non scholae, sed vitae discimus”.
Szkolne Parady Równości
W mojej szkole (publicznej, dodam dla porządku), odbywają się – średnio więcej niż raz w miesiącu – msze święte. Nie ma w zasadzie żadnych świeckich uroczystości, akademii, apeli, każde święto jest obchodzone w ten sam monotonny sposób, mszą świętą. A to na sali gimnastycznej, a to na placu przed szkołą, cała dziatwa ma obowiązek uczestniczyć. Zwykle mszę organizuje się po pierwszej lekcji, nauczyciel ma sprawdzić obecność, zamknąć plecaki w klasie, zaprowadzić na mszę i dopilnować, by młodzież modliła się jak należy. Zupełnie świadomie mszy nie organizuje się przed lekcjami czy po lekcjach, bo przecież stanowiłoby to pretekst dla uczniów do tego, by z niej uciec. Kiedyś męska, maturalna klasa technikum została zresztą za taką ucieczkę z mszy zmieszana z błotem przez byłego dyrektora, a za karę mieli wyjaśnić pisemnie, dlaczego nie są patriotami.
Do tej pory miałem to w nosie. Po prostu na msze nie chodziłem, u mnie przesiadywała młodzież, która na mszę nie szła i wiedziała, że ja tam nikogo zaganiać nie będę. Ale nowy szef postanowił dać mi ciężki orzech do zgryzienia i planuje mi od września dać wychowawstwo, przez co stanę się nagle – jak rozumiem – odpowiedzialny za przebywanie moich uczniów na mszy. Pierwszą z nich będzie msza inaugurująca rok szkolny, bo – jak co roku – nie ma w ogóle żadnej uroczystości rozpoczynającej rok szkolny, jest tylko msza święta, a po niej godzina wychowawcza. Nie wiadomo, na którą godzinę mają przyjść do szkoły uczniowie, którzy nie mają zamiaru uczestniczyć w religijnych obrzędach, nie wiadomo zresztą, po co mieliby tego dnia przyjść do szkoły, skoro żadna świecka uroczystość nie jest przewidziana.
W minionym roku szkolnym bardzo mnie poruszyła rozmowa z jakimś chłopcem, którego nie znam, uczniem naszej szkoły. Spytałem się go podczas jednej z takich mszy, czemu siedzi na korytarzu. Był przerażony i zaczął mi się nerwowo tłumaczyć, że nie jest katolikiem, co zresztą nie jest w naszej okolicy niezwykłe, bo mieszka tu wielu Świadków Jehowy. Zaproponowałem mu, żeby wszedł do pracowni do mnie, a nie siedział na korytarzu, ale był przerażony, coś postękał, a za moment, jak wróciłem, już go nie było.
Osobiście szanuję to, że ludzie się modlą albo chodzą do kościoła, nie mam nic przeciwko temu, ich sprawa. W dniu katastrofy prezydenckiego samolotu powiedziałem panom, z którymi miałem zajęcia, że jeśli ktoś chce iść na Wawel na mszę, to nie ma problemu, nie będę w ogóle sprawdzał obecności. Ostatecznie, większość z nich nie skorzystała i przyszła normalnie.
Moi dorośli uczniowie wiedzą już o tym, że ja ich na mszę nie gonię i kto chce, idzie, a kto nie chce, nie idzie. Ale ten chłopak na korytarzu był naprawdę roztrzęsiony i myślał, że ja go tam chcę zapędzić. Zresztą nie dziwię mu się, bo moi koledzy i koleżanki nauczyciele mają do tego niekiedy dość szokujące moim zdaniem podejście, na przykład podczas mszy patrolują okolicę szkoły sprawdzając, czy ktoś czasem nie uciekł i nie poszedł do parku czy pod sklep. Widziałem kiedyś zgraję jakichś nieznanych mi uczniów (ani mnie nie znających zapewne, szkoła jest duża i składa się z różnych zawodówek, techników i liceum), jak chowali się przed takimi patrolującymi okolicę szkoły nauczycielami za przedszkolem w moim bloku. To nie jest moim zdaniem normalna sytuacja i nie przypominam sobie, by moi nauczyciele w podstawówce i liceum byli równie uporczywi w zaganianiu nas na pochody pierwszomajowe. A przecież mieli większe podstawy do tego, by ze strachu przed reżimem socjalistycznego państwa próbować nas indoktrynować.
Tuż przed mszą świętą w jedną z rocznic śmierci Jana Pawła II widziałem, jak jedna z koleżanek odgraża się przez okno uczniom uciekającym ze szkoły, że jeśli nie wrócą natychmiast na mszę, będą mieli nieusprawiedliwioną nieobecność i obniżoną ocenę z zachowania.
Młodzież mogłaby wykorzystywać te częste msze i nabożeństwa jako pretekst do uchylania się od obowiązku szkolnego, ale bywa, że jest wręcz odwrotnie. Jedna z klas, które w tym roku ukończyły szkołę, miała kiedyś iść w takim dniu na wagary i zgodziła się do mnie przyjść napisać klasówkę tylko pod warunkiem, że wpiszę im nieobecność (była wtedy tylko jedna lekcja, a potem cały dzień uroczystości o charakterze sakralnym z udziałem kilku biskupów). Uczniowie potrafią być poważni i odpowiedzialni, ale to wymaga pewnej powagi także z naszej strony.
Muszę uczciwie przyznać, że nie jestem jedynym nauczycielem, który wbrew oficjalnym zarządzeniom tej czy innej dyrekcji nie zmusza nikogo do udziału w obrzędach religijnych, ale jest nas zdecydowana mniejszość. Wśród tych paru nauczycieli, którzy tolerują przebywanie uczniów w klasie podczas mszy, są – nawiasem mówiąc – osoby głęboko wierzące i praktykujące, których zdaniem zmuszanie kogoś do praktyk religijnych wcale nie służy dobrze kościołowi.
Rozumiem też to, że szkoła musi pełnić funkcje wychowawcze i patriotyczne. Ale – z całym szacunkiem – nie wydaje mi się, żeby szkolna sala gimnastyczna była dobrym miejscem na odprawianie mszy świętych, w dodatku obowiązkowych. Wydaje mi się, że jeśli już takie msze się odbywają, co na zasadzie incydentalnej byłbym nawet w stanie zaakceptować, szkoła powinna mieć wypracowaną jakąś procedurę, co proponuje w tym czasie uczniom, którzy – z różnych względów – nie chcą w tych mszach uczestniczyć.
Wydaje mi się, że szkoła publiczna ma obowiązki wychowawcze także wobec uczniów niewierzących. Nie powinno być tak, że każdą okazję obchodzi się przy pomocy mszy świętej i nie ma żadnego innego rodzaju refleksji. Mamy obowiązek wychowywać także tych niewierzących uczniów. Także niewierzący uczniowie mieli prawo przeżywać tragedię w Smoleńsku i mieli prawo w szkole to okazać, tymczasem szkoła nie umiała się zdobyć na nic innego poza dwoma mszami świętymi, na których oczywiście w roli hymnu państwowego odśpiewano „Boże coś Polskę”, a nie „Mazurek Dąbrowskiego”.
Nawet jeśli przyjmiemy, że większość uczniów w szkole deklaruje chodzenie na religię katolicką, opisywany przeze mnie problem nie jest wcale marginalny i nie można go lekceważyć. Uczeń chodzący na religię nie ma obowiązku chodzić na mszę świętą, bo uczestnictwo w praktykach religijnych nie może w żaden sposób być wiązane z ocenianiem z religii. Na religię mają poza tym prawo chodzić uczniowie innych wyznań, tak samo jak katolicy mają prawo wybrać etykę. Podczas rekolekcji, które w naszej szkole również odbywają się na sali gimnastycznej, wielu uczniów mówiło, że nie tyle nie chodzi na rekolekcje, co chodzi na rekolekcje w swojej parafii i nie czuje potrzeby dublować tego w szkole.
Nie wiem zupełnie, jak rozliczać moich wychowanków z obecności w szkole 1 września tego roku, dlatego pozwoliłem sobie spytać o opinię uczestników usenetowej dyskusji na pl.soc.edukacja.szkola.
Niektórzy z nich uważają, że „sprawa jest prosta jak drut”.
Opiera się o kodeks karny, a zwłaszcza o rozdział dotyczący przestępstw przeciwko wolności wyznania i sumienia.
Art. 194. Kto ogranicza człowieka w przysługujących mu prawach ze względu na jego przynależność wyznaniową albo bezwyznaniowość, podlega grzywnie, karze ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do lat 2.
I Konstytucja:
Art. 53.
6. Nikt nie może być zmuszany do uczestniczenia ani do nieuczestniczenia w praktykach religijnych.
7. Nikt nie może być obowiązany przez organy władzy publicznej do ujawnienia swojego światopoglądu, przekonań religijnych lub wyznania.
I tyle w temacie. Prawa konstytucyjne nie podlegają dyskusji. Mówisz: „Nie, bo nie” i nikt nawet nie ma prawa Cię pytać dlaczego.
Inny subskrybent grupy radzi mi:
Gdy kiedyś dyrektor na posiedzeniu RP z okazji zbliżającej się szkolnej uroczystości kazał wychowawcom zaprowadzić młodzież do kościoła na mszę ku czci patrona – zaprotestowałem twierdząc, że to jest sprawa nauczycieli katechetów, a nie wychowawców ani innych nauczycieli. Dyrektor się zapytał o szczegóły – ja mu na to, że sprawa wyznania religijnego jest prywatną sprawą, ale mu powiem: jestem ewangelikiem i zaprowadzenie młodzieży do kościoła, który łamie zasady Ewangelii (kult świętych obrazów i Matki Boskiej) jest dla mnie cięzkim przewinieniem.
Od tamtej chwili mam spokój.
Zairazki z kolei pisze:
A może tak zorganizować w czasie mszy w innym pomieszczeniu szkolnym spotkanie poświęcone etyce? Przecież – o ile pamiętam – etyka w jakiś chory sposób stała się „zamiennikiem” religii.
Ciekawe, że nikt na grupie nie pisze, bym się opamiętał i nie nawołuje mnie do pędzenia trzody przed ołtarz. Tylko że – nawet jeśli wszyscy się zgadzają z tym, że nie powinno się zmuszać do udziału w obrzędach religijnych – nie będzie to takie łatwe, o czym retotycznym pytaniem przypomina mi Jotte.
A masz jaja, szacunek do siebie, wolę walki i perspektywę innej pracy?
No chyba nie mam wyjścia, tylko odpowiedzieć na wszystkie pytania twierdząco.
Świadectwa do wymiany?
W ubiegłym tygodniu w ramach postępowania kwalifikacyjnego zliczaliśmy punkty uczniom przyjmowanym do pierwszych klas szkół ponadgimnazjalnych. Z dużym zdziwieniem odnotowałem, że właściwie połowa uczniów przyjmowanych do mojej przyszłej klasy w technikum pojazdów samochodowych i logistyki ma nieważne świadectwa.
Świadectwom początkowo nie przyglądałem się dokładnie, sprawdzałem tylko oceny z wybranych przedmiotów i przypisywałem im odpowiednią ilość punktów. Przy jednym z nich dokonałem jednak zaskakującego odkrycia kłócącego się z posiadaną przeze mnie wiedzą. Byłem bowiem świadom, że w Proszowicach jest jedno gimnazjum, Gimnazjum im. 6 Brygady Desantowo-Szturmowej Generała Sosabowskiego, a oto przypadkowo zwróciłem uwagę, że spisuję punkty z dokumentu wydanego przez „Gimnazjum im. Jana Pawła II w Proszowicach”. Spytałem od razu kolegów i koleżanki, czy wiedzieli, że w Proszowicach jest jeszcze jedno gimnazjum, ale wszyscy zorientowani zaprzeczyli stanowczo. Przyjrzałem się więc uważniej świadectwu i okazało się, że ktoś, kto je ręcznie wypisywał, pomylił się – na pieczęci gimnazjum widnieje bowiem zupełnie inna miejscowość.
Nie mam wątpliwości, że uczennicy, która przyniosła to świadectwo, trzeba będzie zwrócić uwagę i odesłać ją do macierzystego gimnazjum z prośbą o wymianę błędnie wystawionego dokumentu.
Zastanawia mnie jeszcze druga sprawa. Na połowie świadectw moich uczniów w linijce przeznaczonej na ocenę z religii lub z etyki nie tylko wpisano ocenę, ale dokonano skreślenia nazwy zbędnego przedmiotu, przez co jednoznacznie wiadomo, czy uczeń uczęszczał na religię, czy na etykę. Tymczasem rozporządzenie Ministra Edukacji Narodowej z dnia 14 kwietnia 1992 r.w sprawie warunków i sposobu organizowania nauki religii w publicznych przedszkolach i szkołach jasno stwierdza:
§ 9. 1. Ocena z religii lub etyki umieszczana jest na świadectwie szkolnym bezpośrednio po ocenie ze sprawowania. W celu wyeliminowania ewentualnych przejawów nietolerancji nie należy zamieszczać danych, z których wynikałoby, na zajęcia z jakiej religii (bądź etyki) uczeń uczęszczał.
Połowa moich wychowanków ma niekonstytucyjne, niezgodne z prawem świadectwa ukończenia gimnazjum. Na ile istotnym dokumentem jest takie świadectwo? Na ile fakt umieszczenia na nim informacji o tym, czy uczęszczali w gimnazjum na religię, czy na etykę, będzie miał wpływ na ich losy? Wydaje mi się, że dla zasady należałoby wszystkich odesłać do macierzystych szkół z prośbą o wydanie poprawnego, zgodnego z prawem dokumentu. Tylko czy to gra warta świeczki?
Wesoła szkoła
Internet jest straszny w rękach osób, które nie zdają sobie sprawy z jego potęgi. Na przykład moja ostatnia czwarta mechanika zrobiła kiedyś imprezę z fajką wodną, a szczegółowy reportaż fotograficzny z tej imprezy wrzucili do internetu, w tym zdjęcia, na których niektórzy z nich parodiują jakieś seksualne zwyczaje ludzi pierwotnych (bez udziału kobiet), w tym takie, na których jeden z nich siedzi ze spuszczonymi do kostek portkami. Zdjęcia na szczęście zniknęły natychmiast po tym, gdy poinformowałem SMS-ami bohaterów najbardziej pikantnych zdjęć o tym, że doszło do ich publikacji.
Natomiast bez przeszkód od paru tygodni można sobie na Picassie obejrzeć, jak wesoła jest Samorządowa Szkoła Podstawowa w Sieradzicach. Udało mi się na stronie Urzędu Gminy w Kazimierzy Wielkiej znaleźć adres mailowy tej szkoły i napisałem do nich z sugestią, że może jednak lepiej nie chwalić się w internecie tym, że na terenie szkoły – nawet i w godzinach wieczornych, po zakończeniu lekcji – odbywają się imprezy zakrapiane alkoholem. Niestety, nikt mi nie odpisał.
W każdym razie, jeśli ktoś ma ochotę wysłać dziecko do wesołej podstawówki, to w Sieradzicach jest chyba bardzo wesoło, przynajmniej w godzinach wieczornych, o czym można się przekonać oglądając ten album.