Zbędne łapówki

Wdzięczność wobec nauczyciela – mniej lub bardziej szczera – przybiera czasami formy zupełnie namacalnych, realnych prezentów, a to o wartości czysto estetycznej, jak skromny bukiet kwiatów, a to pragmatycznej, jak sprzęt gospodarstwa domowego, a to luksusowo – eleganckiej, np. komplet piór czy zegarek na rękę, a to – tu nie jestem pewien, jak zaszufladkować – alkohol.
Przyzwyczaiłem się od jakiegoś czasu nie przyjmować żadnego rodzaju prezentów, chociaż bywa, że wywołuje to pewną konsternację u darczyńców – jak wtedy, gdy nie przyjąłem bukietu od absolwentów technikum mechanicznego, którym zresztą tydzień wcześniej zapowiedziałem, że nie życzę sobie od nich żadnych kwiatów, tym bardziej, że ubliżają sobie wzajemnie w mojej obecności, próbując z trudem zebrać pieniądze na ten cel.
Studenci i uczniowie z prezentami zachowują czasami pewne pozory przyzwoitości i próbują wręczyć prezent nauczycielowi już po zaliczeniu przedmiotu, a gdy ten stawia opór, wymyślnie podrzucają upominek lub zostawiają go gdzieś ukradkiem i co prędzej czmychają w dal. O ile dojdzie do konfrontacji i próbuje się im wyperswadować wręczanie prezentu, dochodzi zwykle do użycia przezabawnego argumentu. Nie mogę się powstrzymać od śmiechu, gdy ktoś, kto chce mnie obdarować, a ja odmawiam przyjęcia daru, mówi: „To po co myśmy to kupili? Co my z tym teraz zrobimy?”. To przezabawna sytuacja, w której natychmiast przychodzi mi do głowy, że przecież chyba w ogóle nie ma większego sensu kupować komuś czegoś, co nam samym na nic by się nie przydało i nie mamy pojęcia, co z tym zrobić.

Insensitive yet sensible

Lekcja w klasie maturalnej. Rozmawiając po angielsku odpytuję klasę ze słownictwa w kilkunastu rozdziałach znakomitego repetytorium leksykalnego, które powinni sami studiować w domu. Pytam o to, jak jakieś słowo czy wyrażenie brzmi po angielsku, albo oczekuję definicji i wyjaśnień w odpowiedzi na pytania w rodzaju:
What is the difference between steps and stairs?
What is jealousy?
When do you whisper and why?
When do you feel embarrassed?
When are you proud of somebody?
When do you get upset?
Who is a narrow-minded person?

Zwykle padają dość wyczerpujące odpowiedzi, z przykładami, chłopaki uzupełniają się wzajemnie, dodają coś od siebie. Po jednym z pytań pada bezzwłocznie odpowiedź tak rozbrajająca, że dalsza rozmowa na ten temat staje się już niemożliwa.
Ja: Who is an insensitive person?
Michał: Someone like me.
Nie udaje nam się powstrzymać od śmiechu i dopiero po chwili definiujemy znaczenie tego przymiotnika.
Faktycznie, paru nauczycieli w naszej szkole zgodziłoby się bez chwili zastanowienia z tym samokrytycznym osądem albo określiło Michała niejednym gorszym epitetem. Michał mówi, co myśli i nie przejmuje się nigdy tym, czy wypada, czy nie. A jego sądy i oceny, aczkolwiek w formie unbelievably insensitive, są niezmiennie sensible i w ogóle brilliant.
Przykładów na naganne w oczach niektórych nauczycieli zachowanie Michała aż nie wypada mi cytować publicznie, poprzestanę więc na tym jednym, że mimo próśb wychowawcy nie może on sobie od kilku tygodni przypomnieć numeru telefonu do swojej mamy. Ale – jak to mówią – ten przykład to tylko taki „pikuś”.
Mnie Michała będzie za kilka miesięcy bardzo brakować, bo on do lekcji w czwartej mechanika wnosi więcej niż ja, choćbym nie wiem jak się przygotował. Ale taka już kolej rzeczy, że uczniowie przychodzą i odchodzą. Tych inteligentnie krnąbrnych i błyskotliwie chamskich, takich jak Michał, cenię szczególnie – pomagają nauczycielowi zachować dystans do samego siebie i nie popaść w rutynę. I nie jestem pewien, czy pod tą gburowatą maską nie ma w nich jednak pewnej wrażliwości. Podczas wigilii klasowej z wychowawcą Michał wyszedł na korytarz i czekał, aż wszyscy skończą sobie składać życzenia i łamać się opłatkiem. Czy gdyby był faktycznie taki insensitive, zauważyłby w takiej chwili przez okno wydeptany misternie w śniegu boiska szkolnego napis „DUPA”?

Polska język trudna język

Dzisiaj rano podczas lekcji wymyślamy zdania i zapisujemy je na kartkach. Jeden z uczniów pyta nagle, czy ktoś nie ma długopisu, bo jemu stanął.
Od razu przypomina mi się przygoda sprzed tygodnia, gdy wybiegłem z klasy za trzecioklasistą Łukaszem i spytałem go krzycząc przez pół korytarza:
– A jakiego masz dużego?
Na szczęście Łukasz natychmiast odkrzyknął, podając wielkość w gigabajtach, a nie centymetrach, więc żadna z przypadkowo się tam znajdujących osób nie zdążyła mieć głupich skojarzeń, a ja sam dopiero po chwili zdałem sobie sprawę z dwuznaczności tak postawionego pytania.
Aż ciężko sobie wyobrazić reakcję klasy matematycznej, a więc w dużej mierze męskiej, gdy na pytanie Janiny o znaczenie angielskiego słowa „descend” jeden z uczniów odpowiedział pospiesznie „spuścić się”.
Albo gdy przed kilku laty Janina spytała ucznia, który siedział na ściądze podczas klasówki:
– Co Ty masz, Zbysiu, między nogami?

Czekając na cud

Moja ulubiona siostra katechetka z częstochowskiej parafii św. Jakuba zabłysnęła po raz kolejny. Nie wiem, czy pod wpływem lektury mojego blogu, czy za sprawą nagłego przypływu zdrowego rozsądku (szkoda, że nie w odrobinie większej ilości). Tak czy inaczej, zakonnica uznała, że nie trzeba już jechać do dalekiego Lourdes, by wyleczyć cukrzycę i braki anatomiczne jednej z rączek, wystarczy pójść na Jasną Górę w drodze ze szkoły do domu.
Siostrze wypada po raz kolejny pogratulować. Dziecko, któremu w obecności innych dzieci, podczas lekcji religii wciskała, że jeśli – zamiast iść ze szkoły prosto do domu – uda się na Jasną Górę i żarliwie pomodli, dobry Pan Bóg wysłucha jego próśb i cudownie go uzdrowi, spędziło popołudnie histerycznie płacząc. Co udało się siostrze osiągnąć? Pokazała innym dzieciom, że Bartek nie ma w sobie dość silnej wiary, bo następnego dnia przyszedł do szkoły nadal niepełnosprawny i nadal cierpiący na cukrzycę? A może udało jej się zaimponować innym dzieciom tym, jak wielka jest jej własna wiara w potęgę Wszechmogącego? Szkoda, że nie pomyślała, że Pan Bóg może mieć coś innego na głowie, niż spełnianie jej dobrodusznych zachcianek, albo ma jakiś wykraczający poza nasze zdolności pojmowania cel w doświadczaniu chłopca cierpieniem.
Gdyby to zależało wyłącznie ode mnie, Bartek nie chodziłby już na lekcje religii i nie przejmowałbym się tym, że może z tego tytułu mieć nieprzyjemności w szkole czy w kościele. Wydaje mi się, że doświadcza już dość przykrości ze strony katechetki i że trzeba go przed nią bronić. I niewiele by mnie obchodziło, że szkoła Bartka nie zapewnia lekcji etyki, bo to raczej zmartwienie tamtejszej dyrekcji, ani że siostra – o czym jestem głęboko przekonany – jest poczciwą kobietą i ma dobre intencje.
Dobrym intencjom można dać wyraz w szczerej modlitwie, a można też przełożyć je na czyny, chociażby przeznaczając 1% swoich podatków na pompę insulinową dla Bartka. Niezbędne dane dla zainteresowanych na priva.

Opublikowano
Umieszczono w kategoriach: Bez kategorii Tagi ,

Coraz mądrzejsi

Gdy w podstawówce chodziłem na kurs języka angielskiego, szczycąca się tytułem doktora pani lektor była głęboko przekonana, że angielski wyraz twilight oznacza świt, a dawn to zmierzch. Co więcej, miała w domu słownik, który – wbrew wszelkim oczekiwaniom – nie wyprowadził jej z błędu. Dzisiaj znajomość języka angielskiego zmieniła się nie do poznania zarówno wśród lektorów, jak i wśród kursantów, i to tak w kwestii posługiwania się słownictwem ogólnym, jak i specjalistycznym, a także slangiem.
Panowie z trzeciej mechanika zaśmiewają się z tłumaczeń amerykańskich filmów w polskiej telewizji, ponieważ z łatwością dostrzegają dysproporcję stylistyczną między oryginalną listą dialogową a tekstem czytanym przez lektora po polsku.
Zatrudniający jednego z moich byłych uczniów właściciel stacji obsługi pojazdów o nazwie „Centrum Usług Motoryzacyjnych” w ramach szeroko zakrojonych działań marketingowych ubiera swoich pracowników w koszulki firmowe z mocno wyeksponowanym skrótem nazwy firmy. Żona jednego z zatrudnionych tam mechaników jest dyplomowaną anglistką, ale nie rozumie, dlaczego panowie z trzeciej mechanika zaśmiewają się do łez z tego firmowego logo, bo poza słowem semen nie zna pewnie żadnego innego słowa na określenie męskiego nasienia. A co by nie mówić, głupio wygląda dorosły facet w koszulce z wielkim kolorowym napisem SPERMA na piersi.
Na studiach filologicznych miałem znakomitych profesorów, specjalistów w rozmaitych dziedzinach, ale niektórzy z nich mieli fatalną wymowę, za co zresztą trudno ich winić, skoro swoją przygodę z językiem Shakespeare’a zaczynali za żelazną kurtyną, gdy o telewizji satelitarnej czy mediach strumieniowych w internecie mało kto jeszcze marzył. W liceum Janiny jest nauczycielka, której ostatnio chłopcy z trzeciej klasy uświadomili, że nieprawidłowo – i to bez względu na regionalną wersję angielszczyzny – wymawia can’t. Wyznali jej, dlaczego jej wymowa jest zabawna, ale pani profesor nie znała wyrazu cunt i nie wiedziała, co ich tak śmieszy.
Przedsiębiorca w Ogrodzieńcu nie widzi nadal niczego niestosownego w kojarzącej się z erekcją i przypadkowo wulgarnej po angielsku nazwie swojego hotelu. Ostatnio – oglądając serial – zorientowałem się, co w mowie potocznej oznacza get wood. A tymczasem trzecia mechanika zna kilka dodatkowych określeń na to samo. No i jak tu nie wierzyć, że ze znajomością języka angielskiego jest coraz lepiej?
By uspokoić wnikliwych czytelników, którzy zastanawiają się może nad źródłami wiedzy leksykalnej z tej akurat dziedziny u moich dziewiętnastoletnich uczniów, zapewniam pospiesznie, że także słownictwo o zupełnie innej tematyce, na przykład bearing, clutch, gearbox czy valve, które dla mnie pozostawało przez długie lata całkowitą tajemnicą, nie jest im obce.
Coraz mądrzejsze są te nowe roczniki i coraz więcej można się od nich nauczyć.

Sadźmy jaśmin

Te groźnie wyglądające dwumetrowe drągi z założonymi rękami, które nie zechciały usiąść podczas szkolnych jasełek i obserwowały wszystko czujnym wzrokiem z góry i od tyłu, to czwarta mechanika, a raczej jakieś jej resztki, które wytrwały tego dnia do końca. Straszne chłopaki, ale moje ukochane.
Na święta dziś takie przesłanie z myślą szczególnie o nich (Mateusz i Marcin powinni wiedzieć, czemu), ale także o Monie, która przypomniała mi święta w Sarajewie, o sześciu absolwentach, którzy chcieli wczoraj odwiedzić szkołę i zostali w dniu klasowych wigilii przepędzeni sprzed drzwi wejściowych, oraz o księdzu Marcinie, który wdał się w tak poważną dyskusję pod moim wpisem, że gimnazjalista Janek aż się dziwi, że stać na to ludzi dorosłych. Z myślą o Michale, który na czas łamania się opłatkiem i składania sobie życzeń wyszedł z klasy i siedział na korytarzu.
Parafrazując słowa z debaty w telewizji Al-Jazeera 27 października, które wypowiedział Dhiyaa Al-Musawi, niech naszym wyborem będzie sadzenie jaśminu. Bez względu na okoliczności. A ideologiczny cholesterol niech nie zatyka arterii naszego sumienia.
Sadźmy jaśmin. Wszyscy i wszędzie.


Naiwność szkodliwa

O Bartku, który od urodzenia pozbawiony jest części paluszków, a w dodatku w wieku 10 lat dopadła go cukrzyca, pisałem już kiedyś w kontekście jego szkolnych problemów z językiem angielskim, na którym nie pozwalano mu kontrolować poziomu cukru. Spędziłem weekend obserwując bohaterskie i bardzo absorbujące zmagania chłopca z cukrzycą, ponieważ przyjechał z ojcem do Krakowa. Zabraliśmy go na Kopiec, do Czartoryskich, na Kazimierz, na świąteczny jarmark na Rynku Głównym i w parę innych miejsc. Podczas pobytu u mnie zużył dwadzieścia sześć pasków do pomiaru cukru, raz na środku Starego Miasta o mało nam nie odpłynął i musieliśmy szybko wlać w niego trochę Coli. Każdy posiłek musiał być przemyślany i towarzyszyły nam ciągle korekty i insulina.
Problemów z językiem angielskim Bartek obecnie nie ma, bo nauczycielka jest na urlopie macierzyńskim, a w ogóle cała szkoła – na czas remontu – została przeniesiona i lekcje odbywają się w pobliskim gimnazjum. Okazuje się jednak, że trzeba być bardzo wytrwałym i gruboskórnym, żeby – będąc chorym – wytrzymać w polskiej szkole. Przemiła siostra katechetka podczas lekcji religii podała ostatnio błyskotliwy przykład na wszechmoc boską i oznajmiła dzieciom, że Bartek dawno byłby już zdrowy, gdyby jego rodzice zabrali go do Lourdes i poprosili o pomoc Matkę Boską.
Gdyby chłopiec miał kilka lat więcej i był bardziej pyskaty, pewnie zapytałby siostrę, dlaczego Maryja dotąd nie zajęła się jego uzdrowieniem, skoro mieszka on z rodzicami na Rynku Wieluńskim, jakieś 500 metrów od Jasnej Góry. Czyżby do Lourdes było jej bliżej niż do Jasnej Góry? A może ta Maryja w Lourdes to jakaś inna Matka Boska? Lepsza i potężniejsza?
Siostrze wypada pozazdrościć błyskotliwego pomysłu, jej zajęcia na pewno są bardzo ciekawe. Szkoda, że nie zauważa, że jej głupia naiwność jednym może się wydać piękna i inspirująca, a innym po prostu rzuca cień na ich życie rodzinne. Jakby rodzice Bartka mieli mało problemów, dowiadują się teraz, że – zdaniem katechetki – mogliby bardziej się postarać o wyzdrowienie swojego syna, niż robią to obecnie.
Tamtejszej parafii gratuluję serdecznie znakomitych katechetów. Przed laty jeden z nich skutecznie wyleczył mnie z chodzenia na religię i do kościoła, zobaczymy kogo za parę lat wybierze Bartek, skoro siostra każe mu wybierać między Matką Boską z Lourdes a rodzicami.

Pomniki na śmietniku

Żałosne były wczoraj Wiadomości w telewizji publicznej, pokazując obszerne wspomnienia sprzed dwudziestu pięciu lat o tym, jak to młodzież we Włoszczowej – w zupełnie innych czasach, w zupełnie innym kontekście – walczyła o krzyże w szkole. Jednocześnie flagowy program informacyjny Telewizji Polskiej wolał przemilczeć fakt, że w jednym z najlepszych liceów w Polsce, XIV LO we Wrocławiu, grupa uczniów – teraz, nie ćwierć wieku temu – domaga się przywrócenia neutralności światopoglądowej i pozostawienia krzyży tylko w klasach, w których odbywa się katecheza. Co więcej, nawet ksiądz katecheta z tego liceum nie uważa, by krzyż musiał koniecznie wisieć w każdej klasie, albo by przy wejściu do szkoły umieszczono kropielnicę z wodą święconą.
Żałosny był Sejm Rzeczpospolitej Polskiej podejmując uchwałę w obronie krzyży. Żałosna jest cała ta debata, w której można by odnieść wrażenie, że ktoś kogoś próbuje prześladować, tymczasem dla większości zdrowo myślących ludzi nie ma tak naprawdę żadnego problemu, nikt nie walczy z religią, krzyżem ani kościołem. Nieliczni pasterze kościoła, wśród nich ksiądz Bogdan Bartołd, proboszcz warszawskiej archikatedry, zachowują trzeźwy osąd i przyznają, że nielegalnie ustawiony w miejscu wypadku przy drodze krzyż nie może być stawiany na równi z krzyżem przy świątyni. Także krajowy duszpasterz kierowców nie protestuje przeciwko akcji usuwania na zlecenie warszawskiego Zarządu Dróg Miejskich naruszających porządek w pasie drogi spontanicznych pomników. Kiedyś, jadąc po ciemku wiejską drogą, o mało nie wylądowałem w rowie zmylony jaskrawym światłem zniczy przy takim przydrożnym krzyżu, które nagle oślepiło mnie zza zakrętu drogi.
W histerycznym medialnym szumie straszy się też ciągle utratą tożsamości narodowej, kulturowej, wyznaniowej, demonizując przy okazji islam i muzułmanów, zapominając chyba, że w żadnym kraju prastare chrześcijańskie kościoły ormiańskie nie zachowały się tak dobrze i nie są otoczone takim szacunkiem i opieką państwa, jak w islamskiej Republice Iranu.
Na jednym z portali społecznościowych grupa zwolenników neutralności światopoglądowej państwa i instytucji publicznych, znużona chyba poziomem tej niemerytorycznej, emocjonalnej dyskusji, zaczęła przekornie wzywać do wieszania krzyży wszędzie, na każdym kroku, w każdym bez wyjątku pomieszczeniu, przykładów – z szacunku dla krzyża – nie będę przytaczać.
Rzeczywiście, warto chyba zachować zdrowy rozsądek i umiar. Nie przynosi czci krzyżowi, gdy wiesza się go potajemnie, w środku nocy, jak zrobił to w Sejmie w 1997 roku poseł Tomasz Wójcik. Nie dodaje mu głębi, gdy stawia się go i wiesza na każdym kroku. Pomniki i memorabilia łatwo jest gdzieś umieścić, gorzej już potem o nie dbać i nie doprowadzać – przez ich przesyt – do ośmieszania lub marginalizacji idei, które reprezentują. Parę lat temu miałem szkolenie w gimnazjum, na ścianie którego znajdowała się pamiątkowa tablica, a pod tablicą przez co najmniej kilka tygodni były złożone takie oto „kwiatki”.

Chciałbym zamknąć ten temat dwoma apelami. Do zwolenników neutralności światopoglądowej, by – realizując swoje cele – nie obrażali osób wierzących, które przecież – tak samo jak niewierzący – po prostu poszukują sensu i celu w życiu. Nie śmiejemy się z dzieci, które mają wyimaginowanych przyjaciół, bo rozumiemy, skąd taka potrzeba i szanujemy ją, nie powinniśmy się śmiać z dorosłych, którym lepiej jest żyć, gdy czuwa nad nimi i ich losem jakaś istota wyższa. Ale wypada także zaapelować do tak zwanych „obrońców krzyża”, by nie obrzucali go śmieciami i nie wieszali gdzie popadnie, bo prowadzi to do nieuchronnej bagatelizacji i infantylizacji jego przesłania.

Rozczarowanie i smutek

Czy to z szacunku do mojego Taty, coraz głębiej – z upływem lat – utożsamiającego się z katolicyzmem, czy to z sympatii do wielu moich dobrych znajomych świadczących posługę duszpasterską, staram się zawsze optymistycznie patrzeć na to, co Kościół wnosi w rzeczywistość nas otaczającą i pozytywnie oceniać jego rolę. Przez palce patrzę na kuriozalne wypowiedzi czy to prymasa Glempa, czy ojca Tadeusza Rydzyka, traktuję je jako egzotyczne dziwactwa nie mające wiele wspólnego z głównym nurtem Kościoła ani z rzeczywistymi poglądami wiernych. Przekonuję się, że w tak rozległej i różnorodnej wspólnocie nie każdy obdarzony jest jednakowym taktem, wyczuciem i otwartym umysłem. Ale z biegiem lat mam coraz mniejsze złudzenia, a olbrzymi smutek ogarnął mnie ostatnio po lekturze kilku wypowiedzi arcybiskupa lubelskiego, o którym dawniej miałem bardzo dobre zdanie i który był dla mnie uosobieniem wszystkiego, co w Kościele dobre i co pozwala żywić nadzieję, że instytucja ta jest siłą na rzecz dobra we współczesnym świecie. O arcybiskupie Życińskim zdarzyło mi się nawet wspominać w bardzo dobrym świetle, a raz nazwałem go nawet wyjątkowym pasterzem polskiego Kościoła.
W lubelskim dodatku do Gazety Wyborczej przeczytałem (dzięki Janinie) o reakcji Życińskiego na to, że dyrektor jednej z lubelskich szkół chce, żeby od nowego roku szkolnego w jego placówce krzyż wisiał tylko w sali, gdzie odbywają się lekcje religii. Dyrektor ma zamiar o tym rozmawiać z nauczycielami na najbliższej radzie pedagogicznej, arcybiskup Życiński natomiast – na antenie lokalnego radia – nazwał pomysł dyrektora radosną, kreatywną, prywatną twórczością i happeningiem.
Zrobiło mi się bardzo przykro, gdy zrozumiałem, że szanowany przeze mnie dotąd arcybiskup dał się ponieść irracjonalnym emocjom i wypowiedział się autorytarnie o decyzji Trybunału w Strasburgu, chociaż najwyraźniej nie zapoznał się z pełną treścią decyzji sędziów i uzasadnieniem wyroku. A przecież są one dostępne i łatwo można się przekonać, że to nieprawda, że sprawa dotyczyła tylko jednej konkretnej sali lekcyjnej w jednej z włoskich szkół.
Życiński uważa, że dyrektor Adam Kalbarczyk „happeningowo przeżywa obecność znaku Chrystusowej miłości w przestrzeniach, gdzie przebywają uczniowie i członkowie naszych rodzin” i wzywa, byśmy dostrzegli „mądrość Janusza Korczaka” i potrafili do końca być ze swoimi wychowankami, mając na uwadze „jedynie ich dobro”.
Życińskiemu pomyliły się chyba jakoś fakty i wartości, bo przecież to właśnie dyrektor Adam Kalbarczyk odważnie staje po stronie swoich wychowanków i wbrew politycznej, ideologicznej koniunkturze troszczy się o to, by żyli w przyjaznym środowisku, w którym nie wywiera się na nich presji i nie poddaje propagandzie. Gdy arcybiskup nawołuje, by nauczyciele i dyrektorzy „potrafili zrezygnować z happeningowych zachowań, po których niewiele w życiu zostaje i które rodzą jedynie zażenowanie i konsternację”, trudno się oprzeć wrażeniu, że słowa te idealnie pasują nie tyle do zdejmowania krzyża z klasopracowni matematyki, co do przymusowych mszy świętych odprawianych w szkole.
W Polsce Ludowej miałem odważnych nauczycieli, którzy nie bali się mówić mi prawdy o komuniźmie i nie indoktrynowali mnie. Nikt z nich nie zmuszał mnie do udziału w pochodach pierwszomajowych i socjalistycznych capstrzykach tak nachalnie, jak dzisiaj zdarza się nauczycielom zmuszać młodzież do nabożeństwa. Staje mi zawsze przed oczyma scena sprzed paru lat, gdy młoda nauczycielka goni uciekających z mszy świętej uczniów i grozi im, że jeśli nie pójdą na mszę na sali gimnastycznej, będą mieli nieobecność nieusprawiedliwioną i obniżone sprawowanie. Dyrektor Kalbarczyk pochyla się z głębokim szacunkiem nad uczuciami religijnymi swoich uczniów i nauczycieli, nie zakazuje wyrażania tych uczuć w szkole i nie nosi się z takim zamiarem. Ale pozwala swoim wychowankom na korzystanie z wolności, jakiej pragnęli moi nauczyciele w Polsce Ludowej i chwała mu za to.
Arcybiskup Życiński tego nie rozumie i jest mi z tego powodu bardzo przykro, bo wydawał mi się do niedawna osobą niezwykle światłą i otwartą. Gdy czytam, że na koniec audycji radiowej arcybiskup wezwał do modlitwy za „nielicznych wychowawców, którzy nie potrafią uszanować przekonań swoich wychowanków”, mam wrażenie, że chciałby, aby modlić się za niego samego. A wynik niedawnej debaty w telewizji BBC, w której przytłaczająca większość telewidzów opowiedziała się przeciwko tezie, iż kościół katolicki jest siłą na rzecz dobra we współczesnym świecie, przestaje dziwić. I chyba nie ma racji Łukasz twierdząc, że gdyby rzecznikami Kościoła w tej debacie były bardziej przekonujące osoby, miałyby może szansę chociaż na remis ze Stephenem Fry’em i Christopherem Hitchensem. Skoro tak mądrzy ludzie, jak arcybiskup Życiński, wypowiadają się w taki sposób, nie ma już chyba nadziei na poprawę wizerunku Kościoła.