Krzyżowanie trybunału

Europejski Trybunał Praw Człowieka rozpatrzył skargę matki, której w publicznej włoskiej szkole przeszkadzała obecność krzyży, podjął jedyną racjonalną w tej sytuacji decyzję i orzekł, że wieszanie krzyży w szkołach narusza prawa rodziców do wychowania dzieci zgodnie z własnymi przekonaniami i wolność religijną uczniów. Włochy mają zapłacić kobiecie odszkodowanie w wysokości 5 tys. euro za straty moralne. Podniosło się straszne larum, także w Polsce, gdzie sam Prezydent podczas uroczystości Święta Niepodległości naraził się na zarzut złamania Artykułu 25 ust. 2 Konstytucji Rzeczpospolitej Polskiej i zagroził, że nikt w Polsce nie będzie przyjmował do wiadomości i respektował podobnych wyroków trybunału w sprawie polskich szkół. Ciekawe, czy ktoś znajdzie w sobie odwagę, by domagać się za to postawienia Prezydenta Kaczyńskiego przed Trybunałem Stanu.
Spokojne i zrównoważone komentarze trudno zauważyć w natłoku reakcji histerycznych, potwierdzających jedynie słuszność decyzji sędziów. „Obrońcy” krzyża, obwieszając krzyżami dom rodzinny kobiety, która złożyła skargę do Trybunału, wpisują się tylko w długą historię krzyża jako narzędzia opresji i prześladowań i mam wrażenie, że w istocie nie mają rzeczywistego szacunku dla niego.
W argumentach obrońców krzyża w przestrzeni publicznej ciągle powtarza się kłamstwo o ateistycznych dyktaturach, w którym próbuje się zaklinać rzeczywistość i wmawiać odbiorcom, że hitlerowskie Niemcy były ateistyczne i nie walczyły w imię chrześcijańskiego Boga. A przecież w dobie internetu i powszechnej dostępności do informacji każdy może się łatwo przekonać, że Bóg, krzyż i inne znaki chrześcijaństwa były stałymi elementami hitlerowskiej propagandy.
Zapomina się o tym, że nawet wśród chrześcijan nie ma w tej sprawie pełnej zgodności i że z samego szacunku dla krzyża, Boga i wartości ludzkich wspólnych każdemu człowiekowi, krzyże w szkołach i klasach wisieć nie powinny. Powinniśmy się pogodzić z faktem, że świat nie jest zbiorowiskiem katolików, a jeśli ma być na świecie dobrze i katolikom, i nie – katolikom, trzeba się wzajemnie szanować. Tymczasem znak krzyża może upokarzać osoby innych wyznań, bo – zawieszony nad godłem państwowym – stwarza niezrozumiałą hierarchię, w której wszystkie religie i wyznania poza katolicyzmem traktowane są jako jakieś sekty, a sam katolicyzm wyrasta ponad państwowość. Co więcej, patrząc na to szerzej, krzyż potencjalnie obraża uczucia religijne niektórych chrześcijan, bo jest sprzeczny z dekalogiem w oryginalnej, biblijnej wersji, zmodyfikowanej przez Kościół katolicki na soborze nicejskim w 787 roku:

Nie będziesz czynił żadnej rzeźby ani żadnego obrazu tego, co jest na niebie wysoko, ani tego, co jest na ziemi nisko, ani tego, co jest w wodach pod ziemią! Nie będziesz oddawał im pokłonu i nie będziesz im służył…

(Księga Wyjścia, 20, 4-5)

Mało kto zwraca uwagę na to, że w polskich szkołach mamy setki tysięcy dzieci, których rodzice mogą teraz wyciągnąć rękę po kilka tysięcy euro, a niektórzy z nich powody ku temu będą mieli jeszcze większe, niż kobieta, która rozpętała całą tę sprawę z krzyżem we Włoszech.
Kilka dni temu w mojej szkole przyjęliśmy oficjalnie taki sposób uczczenia 11 listopada, że po pierwszej lekcji nauczyciele zamknęli plecaki uczniów w klasach i zmusili wszystkich uczniów do udziału we mszy świętej na sali gimnastycznej. Oczywiście nie wszyscy dali się zmusić, bo panowie z czwartej mechanika tego dnia w ogóle nie przyszli do szkoły, chociaż mieli lekcje przedmiotu bardzo przydatnego do egzaminu zawodowego z nauczycielem, którego bardzo lubią.
Panowie z trzeciej mechanika, którzy mieli pierwszą lekcję ze mną, nie zostali do pójścia na mszę świętą zmuszeni i – delikatnie mówiąc – nie wszyscy się na nią udali, chociaż na akademię po mszy większość klasy już dotarła.
Tylko czy o to w tym wszystkim chodzi? Nie jestem przeciwny religii i Bogu, jeśli dla kogoś stanowią ważne elementy jego światopoglądu i są wyznacznikiem norm, moralności i zachowań. Tak jednak, jak rozumiem i szanuję fakt, że dla kogoś krzyż stanowi symbol nadziei, tak każdy, kto identyfikuje się z krzyżem, powinien się liczyć z faktem, że narzucając ten krzyż innym czyni z niego narzędzie opresji, nacisku i przemocy psychicznej. A tego chyba żaden współczesny chrześcijanin tak naprawdę nie chce.
Mam nadzieję, że Trybunał w poszerzonym składzie nie ugnie się przed odwołaniem włoskiego rządu i podtrzyma pierwotną decyzję w sprawie krzyży. Mam też nadzieję, że – prędzej czy później – krzyże zostaną zdjęte ze ścian w polskich instytucjach publicznych, w tym w parlamencie i w szkole. Nie w każdej zresztą polskiej klasie wisi krzyż i nie zauważyłem jak dotąd, by ktokolwiek zwracał na to na co dzień uwagę, albo by lekcję prowadziło się lepiej w klasie z krzyżem, niż w klasie bez niego. Bo dobro – czy to spod znaku krzyża, czy wynoszone z innych wartości i przekonań – powinno się mieć w sercu i głowie, a nie na ścianie. Trzeba być dojrzałym i odpowiedzialnym, jak panowie z czwartej mechanika, którzy w dniu obowiązkowej mszy świętej poszli wprawdzie na wagary i przez to nie odbył się fakultet, ale odrobiliśmy nasze zajęcia w innym terminie.

Permanentna świńska grypa

Podobno mamy zwracać szczególną uwagę na frekwencję i zgłaszać do odpowiednich władz przypadki klas, w których liczba nieobecnych uczniów osiągnie 20%. Wszystko to w świetle zagrożenia epidemią świńskiej grypy, która szaleje właśnie za ukraińską granicą i osacza nas niczym mgła z horroru Stephena Kinga.
Gdy usłyszałem ten komunikat po raz pierwszy, rozmarzyłem się. Jak by to było cudownie, gdyby frekwencja w klasach była zawsze powyżej 80%. Nie trzeba by się przejmować faktem, że gdy omawiasz konstrukcję rozprawki argumentatywnej, połowy uczniów nie ma, potem innej połowy nie ma wówczas, gdy omawiasz z nimi napisane przez nich na próbę rozprawki, a część przychodzi dopiero za trzecim czy czwartym razem i ani nie była na pierwszej poświęconej tej tematyce lekcji, ani nie oddała do sprawdzenia swej własnej pracy, ani nie była na lekcji, na której omawialiśmy tezy, argumentację i podsumowania w rozprawkach kolegów, ani po dziś dzień nie zabrała się za uzupełnienie zaległości. Uczniowie, przynajmniej niektórzy, są bowiem ludźmi bardzo zajętymi i z racji powagi swoich obowiązków uważają za zupełnie usprawiedliwiony i zasadny fakt lekceważenia obowiązków szkolnych. Czym bowiem jest taka rozprawka argumentatywna w porównaniu z burakami czy cebulą, które trzeba zwieźć przed zimą z pola, wyjazdem po samochód kupiony na Allegro kilkaset kilometrów od domu, czy udziałem w kilkudniowych rekolekcjach maturzystów organizowanych przez …szkołę? Co więcej – powody opuszczania lekcji są na tyle poważne, że – zdaniem niejednego ucznia – usprawiedliwione jest również pozostawianie sobie nieodrobionych prac domowych i nieuzupełnianie zaległości.
Uczniowie w klasie maturalnej potrafią sobie to wszystko bardzo starannie skalkulować i bywa, że wykorzystują do granic możliwości regulaminowe limity absencji. Czasami, robiąc to, uwzględniają swoje rzeczywiste potrzeby edukacyjne i wybierają godziny lekcyjne, które są im bardziej potrzebne, jak Robert i Łukasz, którzy na zwykły angielski w ostatni piątek wprawdzie nie przyszli, ale na popołudniowy fakultet dla zdających egzamin rozszerzony – owszem – dotarli. Czasami jednak przeważają argumenty czysto ekonomiczne, rodzinne, towarzyskie i pozaszkolne, a nie ma zupełnie znaczenia, jakie przedmioty się opuściło, by załatwić przyziemne, życiowe interesy, nieporównanie ważniejsze niż nauka.
Wydaje mi się, że albo uczniowie nie potrzebują świńskiej grypy jako wymówki, by co piąty z nich nie przyszedł do szkoły, albo epidemia grypy w moim miejscu pracy trwa nieprzerwanie odkąd się tu zatrudniłem.

Maturalny maraton

Robert jest uczniem wyjątkowo odpowiedzialnym i dojrzałym, a chodzi do klasy, z którą wyjątkowo dobrze mi się pracuje. Nie oznacza to bynajmniej, że nie potrafi mi w ostrych słowach przemówić do rozsądku, jeśli się ze mną nie zgadza, przyjmuję to jednak zawsze z pokorą. Natomiast dla jednego z moich kolegów z pracy ta sama klasa jest klasą szczególnie trudną, a Robert, którego ja szanuję i podziwiam, stanowi uosobienie chamstwa i prymitywizmu. Mateusz z tej samej klasy, moim zdaniem bardzo szlachetny człowiek, ma u jednego z kolegów nauczycieli bardzo złą opinię. Z kolei Michał, który poprawia mnie, gdy przejęzyczę się na lekcji, albo pomaga mi, gdy mam trudności z wysłowieniem się, to podobno niespotykany głupek. Widocznie wszystko jest względne, a uczniowie – jak i cała otaczająca nas rzeczywistość – mogą być różnie postrzegani.
Na tej samej zasadzie uczniowie Dariusza Chętkowskiego, którzy buntują się przeciwko procedurom i kalendarium matur, są dla niego – jak i dla „społecznego rzecznika praw ucznia” – Macieja Osucha – bohaterami, a dla mnie rozpieszczonymi leniami zmanipulowanymi przez media, a także – niestety – część nauczycieli. Maturzyści ci zbierają podpisy pod petycją do Centralnej Komisji Egzaminacyjnej, by egzaminy z poziomu podstawowego i rozszerzonego nie odbywały się tego samego dnia.
Od dawna ocena systemu egzaminów zewnętrznych jest tym, co różni mnie bardzo głęboko z tym wybitnym pedagogiem i opiniotwórczym blogerem. Zapewne w dużym stopniu wynika to z faktu, że uczymy różnych przedmiotów i mamy doświadczenia z zupełnie innym egzaminem maturalnym – on z języka polskiego, ja z języka angielskiego. Żaden z nas nie zna się pewnie zbyt dobrze na konstrukcji arkusza i kryteriach oceniania innego przedmiotu, niż swój własny, dlatego wydaje mi się, że powinniśmy unikać generalizacji i autorytatywnego wypowiadania się o całym systemie matur przez pryzmat własnych, jakże wąskich – w obrębie jednej specjalizacji – doświadczeń.
Podstawowym fundamentem nowego systemu maturalnego była porównywalność wyników maturzystów bez względu na to, w jakiej szkole przystąpili do egzaminu, stąd – w pierwotnej formule nowej matury – zdawanie egzaminu podstawowego przez wszystkich, a rozszerzonego – dodatkowo. Tę porównywalność zlikwidował potem pewien minister edukacji, któremu zawdzięczamy też tak zwaną „amnestię maturalną”. Zdaje się, że wielu nauczycieli zapomniało, jak wielki chaos wtedy powstał, jak nieporównywalne były wyniki maturzystów i jakim cieniem się to rzucało na obiektywizm postępowania kwalifikacyjnego na uczelniach wyższych.
W bieżącym roku szkolnym maturzyści ponownie przystępują obowiązkowo do egzaminów na poziomie podstawowym, a jeśli zależy im na uzyskaniu dodatkowych punktów z poziomu rozszerzonego, deklarują jego zdawanie w ramach egzaminów dodatkowych. Wychodząc naprzeciw potrzebom maturzystów, formuła egzaminu została jeszcze bardziej uelastyczniona, umożliwiono bowiem zdawanie egzaminu z sześciu przedmiotów dodatkowych na dowolnie wybranym poziomie (chyba, że chodzi o przedmiot zdawany jako przedmiot obowiązkowy, wówczas egzamin dodatkowy musi być na poziomie rozszerzonym z tej prostej przyczyny, że do poziomu podstawowego zdający przystąpił w części obowiązkowej). W pewnym sensie wprowadzenie puli trzech przedmiotów obowiązkowych zdawanych na poziomie podstawowym przywraca porównywalność, o którą wiele środowisk i autorytetów upominało się, gdy ją kilka lat temu zatracono. Dzisiaj – gdy odkręca się tamte zmiany i dodatkowo daje się maturzystom większe możliwości wyboru – te same osoby protestują, a ja nie za bardzo potrafię to zrozumieć. Wydaje mi się, że robią wodę z mózgu maturzystom wmawiając im, że są pokrzywdzeni i zbijają na tym własny kapitał.
Zasadniczą przyczyną protestu maturzystów z Łodzi jest fakt, że pisząc z matematyki egzamin na obu poziomach spędzą w szkole prawie cały dzień. Rzeczywiście, przerwa między poziomem podstawowym a rozszerzonym, w trakcie której mogą odpocząć, zjeść obiad i zregenerować siły, jest drastyczną zmianą w stosunku do tego, czego doświadczyli ich koledzy i koleżanki piszący oba poziomy w 2005 roku. Tamci mieli tylko krótką przerwę i – szczerze mówiąc – chyba nie narzekali tak bardzo. Moim zdaniem można się zastanawiać nad tym, co jest lepsze: czy wolne popołudnie kosztem krótszej przerwy, czy egzamin od rana do późnego popołudnia, ale z czasem na odpoczynek między poziomami. Żądanie jednak, by rozbić te dwa egzaminy na dwa dni, jest niewykonalne i kto jak kto, ale nauczyciel pracujący w liceum powinien sobie z tego zdawać sprawę.
Weźmy na przykład same języki obce – jest ich sześć. Egzaminy pisemne z tych języków to sześć dni. Jeśli rozbijemy to na oddzielne dni dla oddzielnych poziomów, to już dni dwanaście. Dodajmy do tego dwa dni na język polski, dzień na język mniejszości narodowej, a wówczas już nawet nie dwa, ale trzy tygodnie musi trwać samo zdawanie języków i to samych egzaminów pisemnych.
Jak protestujący maturzyści wyobrażają sobie technicznie spełnienie swoich żądań? Owszem, jest proste rozwiązanie – robić maturę w lipcu. A przynajmniej od ostatnich tygodni czerwca, kiedy to szkoła i tak już nie prowadzi zajęć dydaktycznych z młodszymi klasami. Potem nie trzeba się przecież wcale tak bardzo spieszyć z wynikami matur, bo zewnętrzne egzaminy maturalne w znacznym stopniu wyeliminowały potrzebę przeprowadzania egzaminów wstępnych na uczelniach. Właśnie – w dyskusji o rzekomym potwornym dyskomforcie zdawania dwóch poziomów egzaminu jednego dnia zwolennicy tego argumentu zapominają chyba zupełnie, że przed laty sami siedzieli na maturze pisemnej pięć godzin zegarowych, a po otrzymaniu świadectwa dojrzałości musieli jeszcze przechodzić przez żmudny proces egzaminów wstępnych na uczelni. Składając dokumenty w dwa miejsca niektórzy musieli z dnia na dzień przemieszczać sie kilkaset kilometrów z uczelni na uczelnie, bo egzaminy byly tak zaplanowane.
Rozpoczynając matury z początkiem maja i spełniając żądania maturzystów z Łodzi dochodzimy do absurdu, w którym w szkole przez dwa miesiące nie ma normalnych lekcji, tylko odbywają się matury.
Na kanwie dyskusji o dwóch egzaminach jednego dnia wytacza się ciężkie działa przeciwko nowej maturze w ogóle, tymczasem prawda jest taka, że z armat tych strzela się kulą w płot. Nie znam się na języku polskim i na maturze z języka polskiego, ale w języku angielskim stara matura przy nowej wypada naprawdę blado – była nieprofesjonalna, nieobiektywna, nieporównywalna.
To nieprawda, że „na egzaminie maturalnym marnuje się potencjał intelektualny zdolnych uczniów”. Wbrew ciągłemu utyskiwaniu na rzekomo zabijający kreatywność mityczny klucz, nowa matura pozwala wykazać się kreatywnością, nie daje możliwości wykazywania się jedynie przy pomocy powielania szablonów, daje maturzyście olbrzymie pole do popisu, a kryteria oceniania i sposób pracy w zespole egzaminatorów pozwalają docenić wypowiedzi wybitne i nieszablonowe. Zadania egzaminacyjne i cały arkusz są przemyślane i dopracowane, czego nie dało się czasem powiedzieć o starej maturze.
W dyskusji pod wpisem Pana Darka kwestionuje się profesjonalizm egzaminatorów, warunki i godziny pracy zespołu, a przecież istnieją sprawne i skuteczne mechanizmy, stale zapewnieniające dążenie do głębokiej rzetelności i obiektywizmu oceniania, o czym na starej maturze też chyba nikt nie słyszał. Odnoszę wrażenie, że komentujący rozpowszechniają stereotypy i plotki zasłyszane od kogoś, kto jest sfrustrowany, bo nie przyjęto go do zespołu oceniającego egzamin albo – dzięki wspomnianym właśnie mechanizmom kontrolnym – usunięto go z niego. Dla kogoś, kto od lat uczestniczy w ocenianiu egzaminu maturalnego, większość ich argumentów jest absurdalna i śmieszna, a dodatkowo – jeśli są nauczycielami w szkole średniej – podważa ich zawodowe kompetencje. Szkoda, że zamiast zainteresować się celami i metodami oceniania zewnętrznego, dezinformują swoich uczniów, a przy okazji osoby postronne.
Robert, o którym napisałem na początku, zdeklarował zdawanie matury z pięciu przedmiotów dodatkowych, w tym z języka angielskiego na poziomie rozszerzonym. Ten bardzo zapracowany dwudziestolatek ma firmę zajmującą się produkcją i montażem bram, krat i ogrodzeń, prawo jazdy na samochody ciężarowe, jest pracodawcą. Nie zawsze ma czas przyjechać punktualnie do szkoły, nie zawsze może zostać na zajęciach pozalekcyjnych, nie wydaje mi się, żeby miał ochotę zdezorganizować sobie cały kalendarz, bo jakimś jego rówieśnikom z Łodzi uda się wymusić na Centralnej Komisji Egzaminacyjnej zmianę terminarza matur. Gdybyśmy wszyscy funkcjonowali w myśl zasady „jedno poważne zadanie dziennie”, Robert zajmowałby się w danym dniu albo produkcją, albo transportem, albo montażem bramy, albo szedłby do szkoły, tymczasem jemu udaje się pogodzić te rzeczy, a czasem zrobić jeszcze więcej. Ja też powinienem się mocno zastanowić nad tym, co na co dzień robię. W jednym z komentarzy pod wpisem Pana Darka pada ironiczne pytanie:

„Rozumiem, że nie będziecie potem oczekiwać od chirurga zajęcia się dwoma pacjentami w ciągu dnia, od taksówkarza dwóch kursów i wybaczycie urzędniczce w okienku przerwę na kawkę po co drugim petencie, a nauczycielowi, że nie pojawi się na wywiadówce po lekcjach – to takie męczące!”

Alternatywne dylematy

Adrian Mole, lat 13 i pół, bohater bestsellerowej książki Sue Townsend, uważał bodajże, że noszenie sztruksów jest oznaką intelektu. Ani jednak wytarte sztruksy, ani niemarkowe adidasy w stylu nieludzko inteligentnego i cudownie cynicznego doktora House’a nie były w stanie ukryć, że słoma wystaje ze mnie w każdym miejscu, a do zaszczytu, jaki mnie wczoraj spotkał, w ogóle nie dorosłem. Miałem przyjemność zasiąść w jednym panelu dyskusyjnym z dwoma zacnymi blogerami, profesorem Bogusławem Śliwerskim, rektorem Wyższej Szkoły Pedagogicznej, oraz Dariuszem Chętkowskim, nauczycielem XXI Liceum Ogólnokształcącego w Łodzi i autorem znakomitych pozycji, które zalecam do czytania wszystkim pedagogom, zwłaszcza tę, której tytuł łudząco jakoś przypomina metaforę w jednym z moich wpisów.
Nasz wspólny panel był częścią VI Międzynarodowej Konferencji „Edukacja Alternatywna – dylematy teorii i praktyki”, a dzięki uprzejmości mojego Szefa i faktowi, że sporo klas jest na praktyce, dane mi było przysłuchać się większej części obrad tej konferencji. Szczególne wrażenie wywarli na mnie swoimi referatami dr Piotr Bauć oraz profesor Tadeusz Szewczyk, ale obrady pełne były ciekawych wykładów i głosów w dyskusji.
Słuchając tych głosów – tak na gremium, jak i w kuluarach – zwróciłem uwagę na pewną silną i niekoniecznie zasadną – moim zdaniem – dychotomię między edukacją alternatywną, poszukującą nowych, innych metod, a szkolnictwem publicznym, w mniemaniu niektórych osób zbukowato tradycyjnym, skostniałym i unikającym innowacji. Odniosłem wrażenie, że wśród uczestników konferencji jest pewna grupa pedagogów, dla których alternatywa jest domeną szkolnictwa prywatnego, a szkoła publiczna jest uosobnieniem wszystkiego co złe, martwe i prowadzące w ślepą uliczkę. Słysząc niewybredne, agresywne komentarze i docinki, jakie pod adresem nauczycieli ze szkół państwowych kierowały siedzące przede mną panie, czułem się chwilami bardzo niezręcznie i jako pracownik takiej właśnie placówki miałem chwilami ochotę zapaść się pod ziemię ze wstydu. Dziwnie się też czułem, gdy zjednoczeni w niechęci do kuratorium oświaty pedagodzy przeklinali wizytatorów, a tym samym Kazka, o którym dopiero co pisałem.
Jednocześnie w zaskakująco bezproblemowy sposób dogadywałem się z kuzynką, u której zatrzymałem się w Łodzi, a która jest dyrektorem prywatnego zespołu szkół (podstawówka, gimnazjum i liceum) i spędziliśmy razem długie wieczorne godziny rozmawiając o szkole, edukacji, nauczycielach i pedagogice. W naszej rozmowie szkoła publiczna nie jawiła się nam jako siedlisko wszelkiego zła i miernoty, a z kolei szkoła prywatna pokazywała czasem swoje ciemne oblicze. Podobno w Łodzi jest taka szkoła prywatna, o której mówi się, że uczniowie i nauczyciele niewiele tam robią, a instytucja istnieje tylko po to, by na preferencyjnych warunkach finansowych móc remontować budynek, którego rzeczywiste przeznaczenie jest całkiem inne.
Na szczęście dla większości uczestników obrad dychotomia alternatywa – tradycja nie jest jednoznaczna z podziałem na szkolnictwo prywatne i państwowe, a alternatywa jest z definicji procesem otwartym, ciągle ewoluującym i dążącym do bezustannej autoracjonalizacji. Gdyby wszyscy akademiccy pedagodzy traktowali nauczycieli praktyków ze szkół publicznych tak, jak większość nauczycieli praktyków traktuje pedagogów akademickich, nie mielibyśmy sobie prawdopodobnie nic do powiedzenia i nie bylibyśmy sobie w stanie wzajemnie pomóc, a przecież chyba wspólna praca na rzecz dzieci i młodzieży to powołanie i sens istnienia obu naszych profesji. Dyskurs między nami musi być rzeczowy, życzliwy i konstruktywnie krytyczny, ale pozbawiony uprzedzeń. A – co było widać na sali – szkodliwe fobie odzywają się chwilami po obu stronach.

Kazek z kuratorium

Kazek z kuratorium przeszkolił dzisiaj naszą radę pedagogiczną w zakresie formułowania i stawiania wymagań oraz oceniania uczniów. Pozwalam sobie powiedzieć o nim „Kazek”, bo sam niejednokrotnie tak o sobie mówił, a używał też innych przydomków, pod którymi jest znany, mianowicie „Mały” oraz „Centrum Dezinformacji”. Dowiedzieliśmy się wiele o Kazku, jego żonie Marii i córce Anielce, ponieważ – jak Kazek sam o sobie powiedział – uwielbia się wygadać i czynić dygresje. I, z czego Kazek świetnie sobie zdaje sprawę (także cytuję jego słowa), do jednych to trafiło, a inni przyjęli to nie do końca entuzjastycznie.
Dla mnie – i mówię to naprawdę szczerze – było to najbardziej inspirujące szkolenie, na jakim kiedykolwiek byłem, bo Kazek miał w sobie tyle radości, tyle energii, tyle wiary w to, że mimo własnych słabości i upadków można uparcie fedrować i dążyć do przodu, że – nie wątpię – niektórych słuchaczy udało mu się zarazić tą chorobą, na którą – sądząc po symptomach – chyba wspólnie z Kazkiem chorujemy. Kazek zdawał się ustawicznie zbaczać z tematu, jednak żadna dygresja w jego dwugodzinnym wystąpieniu nie była przypadkowa ani bezcelowa. Nawet gdy opowiadał o sukcesach kolarskich swojej córki, malowaniu sufitu w pokoju czy o filozoficznych dywagacjach zmarłej dopiero co Barbary Skargi.
Były dwie rzeczy, które sprawiły mi szczególną przyjemność podczas kazkowego szkolenia. Pierwszą była mina moich kolegów nauczycieli, których pamiętam jako niegdysiejszych swoich uczniów. Siedząc na samym końcu sali miałem przed oczami całą radę pedagogiczną i widziałem, że niektórzy z młodszych kolegów słuchają zafascynowani i Kazek otwiera im oczy na takie aspekty pracy nauczyciela, o których sami dotąd nie pomyśleli, choć wybrali ten zawód. Poza tym uradowało mnie bardzo, iż jest we mnie jeszcze więcej optymizmu i radości, niż w Kazku. Gdy on bowiem na kilkanaście sekund zachmurzył się trochę myśląc o tym, jak to nauczyciel – z mistrza i autorytetu, jakim był w IV wieku przed naszą erą, staje się internetowym konsultantem e-learningu, poczułem nagły dysonans przekonań Kazka i moich doświadczeń. Od lat używam platformy internetowej jako narzędzia dydaktycznego i testowego w pracy z moimi uczniami i studentami, ale doceniam jej społecznościowy wymiar i fakt, że ułatwia nam ona niejednokrotnie komunikację i zbliża nas do siebie. Wystarczy spojrzeć na zdjęcie w nagłówku mojego bloga, by zauważyć, że z tymi moimi częściowo internetowymi uczniami nadal – zupełnie jak Arystoteles – chodzimy do gaju, za którym Kazek tak tęskni. E-learning zupełnie nam w tym nie przeszkadza.
Kazek wspomina też z rozrzewnieniem, jak wielkim autorytetem cieszyła się jego nauczycielka łaciny, jak wiele rzeczy w relacjach między nią a uczniami nie wymagało zbędnych wyjaśnień, bo były to rzeczy oczywiste w ich wzajemnych stosunkach. Na pocieszenie Kazka napiszę jedno: panowie z czwartej mechanika czasami zaszurają krzesłami, to prawda. Ale oceniamy się dokładnie tak samo, jak Was oceniała Zośka, a w dodatku wydaje mi się, że ocenianie w tej klasie jest wyjątkowo sprawiedliwe i bezkonfliktowe. Nie przypominam sobie, bym kiedykolwiek któregoś z nich pytał w żmudnym i idiotycznie bezcelowym procesie udowodnienia mu, że zasługuje maksymalnie na tróję. Właściwie nie pomnę, kiedy któregoś z nich pytałem w ogóle. Jak w tak pasjonującym zawodzie, jak zawód nauczyciela, pracując z tak znakomitą klasą, jak klasa czwarta mechanika, znaleźć jeszcze czas na to, by kogoś pytać?

Konik poszukiwany

Panowie z trzeciej mechanika, a także i ja sam, bardzo się niepokoimy, ponieważ z naszej pracowni zginął konik, którego zrobili mi i podarowali na poprzednim angielskim. Mamy głęboką nadzieję, że konik się nie zagalopował i nie wpadł w żadne tarapaty.
Ten konik to była taka prawdziwa kasztanka, na której chcieliśmy wszyscy daleko zajechać. A chyba i tak zajedziemy. Że tegoroczna czwarta mechanika zajedzie dalej, niż ubiegłoroczna, to wiadomo od dawna. Ale na dzisiejszej – wskutek zastępstwa – łączonej lekcji wspólnej z trzecią i czwartą mechanika jednocześnie widać było wyraźnie, że przyszłoroczni maturzyści od tegorocznych nie odstają wcale tak bardzo. Idą łeb w łeb, chciałoby się powiedzieć.
Ktokolwiek wie coś o losie naszego konika, proszony jest o pomoc w jego odzyskaniu.

Uczą się sami

Późno wieczorem, gdy już pożegnałem się dawno z podopiecznymi praktykantami we Francji, szykując się do snu, przypomniałem sobie, że miałem ich ostrzec przed jeszcze jedną rzeczą, która może okazać się dla nich niespodzianką. Nie ostrzegłem ich przed francuską pościelą. Pamiętam, że dla mnie samego przed laty, przy pierwszym pobycie we Francji, a może w którymś innym kraju tego regionu, sporym kłopotem było rozszyfrowanie sposobu, w jaki należy oblec kołdrę, skoro nie ma na nią poszewki, a jedynie tak jakby dodatkowe, zbędne prześcieradło.
Praktykantów spotykam następnego dnia podczas obiadu. Przeżyli kilka szoków kulturowych, o których mi opowiadają. Wśród nich nie ma tego z pościelą, uporali się z nią sami i nie uważają za stosowne, by mi to relacjonować. Kolejnego wieczora, kładąc się spać, zastanawiam się nad tym, jak często nasi uczniowie uczą się czegoś bez naszego udziału, samodzielnie radzą sobie z problemami. Mamy swoje programy nauczania, podstawy programowe, a jednak czytałem gdzieś, że coraz większy odsetek młodzieży (wprawdzie w Stanach, ale u nas pewnie jest podobnie) uważa, że szkoła w ogóle nie pomaga w zdobywaniu wiedzy i umiejętności, a czasem wręcz przeszkadza, bo nijak nie przystaje do życia i do potrzeb współczesnego człowieka.
Potrafią się uporać z problemami nie słuchając naszych wskazówek i nie potrzebując naszej pomocy. Słuchając ich, miewam czasami wrażenie, że odpowiadają sobie sami na pytania, jakie nam nigdy nie przychodziły do głowy. A my z naszą wiedzą odchodzimy powoli do lamusa i z roku na rok stajemy się coraz głupsi, coraz bardziej odstający, nieprzystosowani. Pozostaje nam jeszcze próbować się czegoś od nich nauczyć, ale to też będzie przychodziło z coraz większą trudnością.

Poprawa frekwencji

Ubiegłoroczna czwarta mechanika miała religię na ósmej lekcji, o godzinie 14.05, więc liczba nieobecnych sięgała dość często magicznych stu procent, a katecheta mógł spokojnie zjeść obiad już około kwadransa po drugiej, upewniwszy się tylko, że nikt nie przyszedł na lekcję. Trzeba też jednak przyznać, że Irek, który był ministrantem, niejednokrotnie w katechezie na tej ósmej godzinie lekcyjnej uczestniczył – bywało, że jako jedyny reprezentant klasy.
Oczywiście musiało się to przełożyć – i to niezbyt korzystnie – na frekwencję w tej zacnej klasie, ponieważ katecheta z definicji nie ma tak silnych narzędzi nacisku na ucznia, jakie do dyspozycji ma polonista, anglista, matematyk czy inni nauczyciele przedmiotów maturalnych i zawodowych.
W tegorocznej czwartej mechanika problem – dzięki planowi lekcji – sam się rozwiązał. Panowie mają religię dwie godziny pod rząd w samym środku dnia – na trzeciej i czwartej lekcji. Wiadomo, że jak już człowiek z rana przyjdzie do tej szkoły, a potem i tak musi dosiedzieć do angielskiego czy matematyki na siódmej albo ósmej lekcji, to i na religii znajdzie dla siebie jakieś miejsce. W dodatku będzie tej religii miał na tyle dosyć, że jak nawet dojdzie do corocznych wyjazdowych rekolekcji maturzystów, to nikt z takiej klasy na rekolekcje nie pojedzie i wszyscy w czasie rekolekcji będą chodzić do szkoły. Tym samym statystyka frekwencji wygląda o wiele lepiej, zwłaszcza, że wychowanie do życia w rodzinie przewidziane jest także na ósmej godzinie lekcyjnej, więc wszyscy z marszu składają oświadczenie, że „nie zgadzają się” uczestniczyć w lekcjach tego przedmiotu.

Opublikowano
Umieszczono w kategoriach: Bez kategorii Tagi ,

Dziewczyny moich chłopaków

W starszych klasach szkoły średniej zdarza się, że dziewczyna ma bardzo dobry wpływ na naukę angielskiego (a może i innych przedmiotów) przez mojego ucznia, ponieważ – pod pretekstem wspólnego odrabiania lekcji czy tłumaczenia sobie rozmaitych szkolnych zawiłości – można sobie pozwolić na wiele innych, o wiele przyjemniejszych rzeczy. Od paru miesięcy obserwuję jednak zastanawiające nowe zjawisko, chociaż – na mniejszą skalę – miało już ono miejsce cztery lata temu, gdy wypuszczałem w świat jako nauczyciel podobną ilość maturalnego chłopa, co w tym roku.
Zaczęło się wiosną od Krzysia, ale od tamtej pory już chyba sześciu moich uczniów bije przede mną pokłony i nie kwestionuje mojego autorytetu, bo „tak im ich dziewczyny kazały”. Z tymi pokłonami to może przesadziłem, ale z pozytywnym wpływem życiowych partnerek moich uczniów na mój autorytet już na pewno nie. Przytłaczająca część moich chłopaków w zasadzie niczego nie czyta i jakakolwiek ilość tekstu nie mieszcząca się w jednym SMS-ie to dla nich zdecydowanie za dużo, więc choćbym nawet napisał o nich samych i o ich wychowawcy, raczej ich to szczególnie nie zainteresuje. Może zresztą dobrze, bo przecież nie piszę bloga dla uczniów. I dobrze, że ci z nich, którzy decydują się jednak coś czytać, wybierają rzeczy dla nich pożyteczne, jak Robert, który wyleciał ostatnio z pracowni technicznej, bo czytał magazyn motoryzacyjny.
Natomiast bardzo liczna i wierna grupa czytelników, a właściwie czytelniczek mojego bloga, to dziewczyny moich chłopaków. Nie bardzo wiem, co w moim blogu je przyciąga, ale – jak wynika z tego, co mówią mi czasem panowie – lektura bloga wzbudza w paniach pełne zaufanie do mojej osoby, a oni dowiadują się od swoich dziewczyn, że mają się mnie słuchać, że jestem bardzo mądry i że wiem, co robię, nawet jeśli im się czasami wydaje inaczej.
Dziękuję Wam bardzo, drogie Czytelniczki. Nawet jeśli nie miewam jakichś poważnych problemów w dialogu z Waszymi chłopakami, to dodatkowe wsparcie bardzo wyraźnie odczuwam, chociaż pewnie po trosze jest to też zwyczajnie zasługa tego, że bardzo przez tych parę lat dorośli. Przy Waszym boku dorastają chyba jednak jeszcze lepiej, więc opiekujcie się nimi i wpływajcie na nich dalej. I przy okazji – weźcie ich czasem do Plazy czy do Multikina, żeby pooglądali trochę filmów w oryginale. Zresztą, co ja Wam będę podpowiadał, na pewno same wiecie najlepiej, co by się jeszcze każdemu z nich przydało zanim w maju przystąpi do matury z angielskiego.

Nudno jak w szkole

Od kilku dni chodzi mi po głowie odpowiedź, jaką usłyszałem od pewnego nauczyciela na grzecznościowe pytanie o pierwszy dzień w szkole. To nie było mądre pytanie ani nie spodziewałem się odpowiedzi filozoficznej czy sensacyjnej, od tak po prostu, small talk dla podtrzymania rozmowy, niczym mówienie o pogodzie. Jednak to, co usłyszałem, nie daje mi spokoju. Tegoroczne wakacje zaczęły mi się wyjątkowo późno, a jeszcze z przyczyn rodzinnych uległy pewnym ograniczeniom, więc nie zdążyłem się szczególnie za szkołą stęsknić, ale nigdy bym nie powiedział, że pierwszy dzień w szkole, czy jakikolwiek dzień w szkole, był nieciekawy. Nigdy nie przyszłoby mi do głowy powiedzieć, że było „nudno, jak to w szkole”.
Zawód nauczyciela to wielkie wyzwanie. Gdyby lekarz przyjął w swym gabinecie czterdzieści osób jednocześnie, a każda z tych osób miałaby inne potrzeby, w dodatku niektórzy w ogóle byli przeciwni leczeniu i osobie lekarza, czy nawet otwarcie okazywali wrogość, i gdyby musiał leczyć wszystkich tych czterdziestu pacjentów jednocześnie przez kilka lat, dziewięć miesięcy w roku, zachowując pełną staranność i profesjonalizm, można by powiedzieć, że dane mu było poznać specyfikę pracy nauczyciela.
Nauczyciel, trochę jak aktor, pracuje na scenie. Do lekcji można się przygotować starannie, przynieść ze sobą materiały, ale i tak trzeba to wszystko umieć sprzedać. Liczy się każde słowo, każdy gest, mimika twarzy. Widzowie są bardzo surowi i nie w każdej szkole w ławkach siedzą klakierzy. Reakcje publiczności potrafią czasami tak zaskoczyć, że zapominasz scenariusza, a na suflera w tym zawodzie też nie można liczyć. Ostatnio tak straciłem głowę, gdy w piątek panowie z czwartej mechanika nie wiedzieć czemu wstali, kiedy wszedłem do klasy. Jak na filmach o szkole z XIX wieku. Nigdy dotąd tego nie robili.
William Arthur Ward miał ponoć powiedzieć, że nauczyciel przeciętny wykłada, nauczyciel dobry wyjaśnia, świetny nauczyciel demonstruje, natomiast nauczyciel wybitny dostarcza inspiracji. Jak dostarczanie inspiracji może dla kogoś być nudne? Jak wzbudzać ciekawość uczniów, jeśli ani sam proces, ani jego efekty zupełnie nas nie obchodzą? Jako nauczyciele wkładamy więcej wysiłku w postawienie odpowiednich pytań, a nie dostarczenie gotowych odpowiedzi. To nasi uczniowie powinni rozwiązywać problemy, a nie my za nich. Jak możemy oczekiwać od nich, że zajmą się problemami, które dla nas samych są nudne?
Uczyć nie inspirując to niczym kuć zimne żelazo. A to rzeczywiście musi być niezwykle nużące.
Ucząc, dotykamy przyszłości. Podobno dobry nauczyciel powinien mieć w sobie coś ze świecy, która sama się spala, by innym oświetlić drogę. Spalając się, nawet do cna, świeca i tak na swój sposób staje się nieśmiertelna – nie sposób przewidzieć, jak daleko zaprowadzą naszych uczniów drogi, których początek im oświetlamy.