Przeczytałem o bardzo ciekawym epizodzie, a w gruncie rzeczy bohaterskim wyczynie i akcie honoru, z życia urodzonego w podsmoleńskiej wiosce Jurija Gagarina, który dokładnie 50 lat temu nad ranem wyruszył z kosmodromu o magicznej nazwie Bajkonur w swój orbitalny lot dokoła Ziemi.
Kilka lat po tym, jak Gagarin stał się bohaterem Związku Radzieckiego, w trakcie lądowania w stepie w pobliżu Orenburga zginął jego przyjaciel, pułkownik Władimir Komarow. Zginął, bo świeżo upieczony przywódca Związku Radzieckiego, Leonid Breżniew, chciał koniecznie uczcić okrągłą, pięćdziesiątą rocznicę rewolucji październikowej, i móc się pochwalić nowym sukcesem programu kosmicznego podczas pochodu pierwszomajowego tegoż roku.
Gagarin, który był wtedy dowódcą oddziału i dublerem Komarowa, próbował nie dopuścić do testowania pełnego usterek statku, w przeglądzie technicznym wraz z grupą kolegów i inżynierów wykryli ponad dwieście takich usterek i spisali je w obszernym protokole. Następnie próbował nie dopuścić do odpalenia „Sojuza” stosując rozmaite sztuczki, włącznie z domaganiem się skafandra, który w pierwotnych planach nie był dla Komarowa przewidziany.
Statek z przyjacielem Gagarina okazał się wystrzeloną w przestrzeń trumną. Od samego początku lotu nic nie działało, kosmonauta był świadom tego, że nie wyląduje, a dzięki łączności telefonicznej z Ziemią udało mu się jeszcze pożegnać z żoną i usłyszeć od premiera Aleksieja Kosygina, że jest bohaterem narodowym. Eksplozja rakiet hamujących podczas lądowania spowodowała pożar, który strawił doszczętnie kabinę i ciało kosmonauty.
Po tej tragedii Jurij Gagarin zażądał spotkania z Breżniewem i chlusnął mu w twarz podanym na przywitanie kieliszkiem wódki. Odtąd Gagarin nie był już zapraszany na trybunę mauzoleum na placu Czerwonym i – pod pretekstem troski o jego bezpieczeństwo – wycofano go z programu lotów kosmicznych.
Jurija Gagarina pokolenia lotników (i nie tylko) podziwiały za jego lot w kosmos. Tymczasem okazuje się, że był to człowiek wielki, który nie zawahał się wylać kieliszka wódki w twarz przywódcy światowego mocarstwa.
Zaskoczyło mnie jeszcze jedno. Ten odważny, niebanalny człowiek, miał 157 cm wzrostu.
Tag: nauka
Zakaz robienia dzieci
Gdy usłyszałem w radio transmisję litanii w intencji ofiar in vitro, poczułem zażenowanie. Pierwszą moją reakcją był niesmak, że ktoś się nabija z religii. Dopiero po chwili dotarło do mnie, co to za stacja, i że to nie żaden kabaret, tylko prawdziwa audycja na żywo, nadawana wprost z kościoła.
Z mieszanymi uczuciami przeczytałem treść modlitwy, jaką w kościołach archidiecezji krakowskiej odmawia się w związku z przepraszaniem Pana Boga za pomagających parom cierpiącym na niepłodność lekarzy i pielęgniarki. Niepojęta jest dla mnie taka modlitwa, pod pozorem rzekomej troski o życie wzywa się wiernych do kajania się za coś, co wielu uważa za jedno z większych osiągnięć współczesnej medycyny. Powołując się na dogmaty religijne próbuje się szerzyć nienawiść do w pełni wykwalifikowanej grupy zawodowej, która niesie niezbędną pomoc ludziom w potrzebie. Piętnuje się lekarzy i pielęgniarki, a przy okazji piętnuje się rodziców i dzieci.
Hierarchowie wbrew zdrowemu rozsądkowi, wbrew nauce, wbrew powszechnemu przeświadczeniu społecznemu, próbują wmówić wiernym, że dawanie życia jest złe. Tegorocznej Nagrody Nobla nie przyjęli chyba do wiadomości.
Zastanawiam się, kiedy w swoim upartym zaklinaniu rzeczywistości posuną się do stwierdzenia, że skoro w naturalnym procesie prokreacji obumiera co najmniej tyle samo, o ile nie więcej zarodków, niż wskutek zapłodnienia pozaustrojowego, należy ludziom całkowicie zakazać robienia dzieci, ponieważ każde dziecko rodzi się kosztem iluś tam „zmarłych” istnień ludzkich. W kościołach modlą się już za „zmarłe ofiary in vitro”, czy doczekamy się modlitw za zmarłe ofiary pożycia małżeńskiego?
Biskupi zabrnęli w ślepą uliczkę. W swojej walce o – jak to nazywają – ochronę życia poczętego – użyli argumentów, które sprzeczne są z jednym z pierwszych boskich zaleceń dla człowieka. Brzmiało ono: Idźcie i rozmnażajcie się. I czyńcie sobie ziemię poddaną.
Wiekopomna rocznica
Arcybiskup James Ussher, głowa kościoła irlandzkiego w XVII wieku, na podstawie dokładnych studiów biblijnych doszedł do wniosku, który daje nam w ten weekend i w nadchodzącym tygodniu powód do świętowania. Otóż – według jego kalkulacji – do stworzenia świata doszło na krótko przed zmierzchem 23 października 4004 roku przed naszą erą. W związku z tym świat miał w dniu wczorajszym swoje 6013-te urodziny (należy pamiętać o tym, że dodając liczby do siebie może nam się coś nie zgodzić, bo po drodze jest rok zerowy). Dzisiaj przypada nam rocznica stworzenia wód, po których unoszą się lądy, we wtorek urodziny obchodzą Księżyc, Słońce i inne ciała niebieskie, nasze największe święto w czwartek, a w piątek przypada rocznica dnia siódmego, kiedy Stwórca odpoczął po swoim dobrze wykonanym dziele.
Jeśli chodzi o sposób świętowania, skłaniam się do uczczenia rocznicy w podobny sposób, jak profesor PZ Myers z Uniwersytetu Minnesota Morris, z którego blogu dowiedziałem się o tym wielkim święcie.
Epokowe przemiany
W czerwcowym numerze Scientific American można przeczytać bardzo ciekawe zestawienie dwunastu wydarzeń, które odmienią wszystko. To futurystyczna wizja tego, co czeka nas w przyszłości z mniejszym lub większym prawdopodobieństwem, a jeśli się faktycznie zdarzy, będzie przełomem w historii.
Autorzy dodali do każdego z dwunastu artykułów opisujących poszczególne wydarzenia szacunkową ocenę prawdopodobieństwa, że wydarzenie to będzie miało miejsce przed rokiem 2050. Szczególnie ciekawe jest właśnie nie tyle przeczytanie wszystkich dwunastu tekstów po kolei, ale przyjrzenie się, które z nich – zdaniem redakcji – są mało prawdopodobne, a które – wręcz nieuchronne.
Za najmniej prawdopodobne uznano uruchomienie w praktyce czegoś, nad czym prace trwają od dziesiątków lat, a mianowicie reaktora wykorzystującego kontrolowaną syntezę jądrową do pozyskiwania energii. Michael Moyer żartuje sobie nawet, że od zawsze przewidywano, że reaktor taki zostanie uruchomiony w ciągu dwudziestu lat, tyle że ten dystans dwudziestu lat dzielących nas od reaktora jakoś się nie zmniejsza.
Mało prawdopodobne są zdaniem redakcji: konflikt zbrojny z wykorzystaniem broni atomowej, odkrycie inteligencji pozaziemskiej i uderzenie planetoidy w Ziemię.
Następne trzy wydarzenia, których wystąpienia przed połową tego stulecia należy oczekiwać z prawdopodobieństwem 50%, to odkrycie dodatkowych wymiarów, co zrewolucjonizuje nasz sposób postrzegania rzeczywistości, zastosowanie superprzewodników w temperaturze pokojowej oraz wybuch nowej światowej pandemii. Skoro redakcja ocenia szanse ich wystąpienia do roku 2050 pół na pół, to zastanawiam się, czy należy rozumieć, że do końca stulecia dojdzie do nich z pewnością?
I teraz zaczyna się robić naprawdę ciekawie.
Za prawdopodobne autorzy uznali stopienie się lodów polarnych, uzyskanie własnej świadomości przez maszyny i sklonowanie człowieka. Co ciekawe, pisząc o technicznych i medycznych trudnościach z klonowaniem przedstawiciela gatunku ludzkiego, Charles Q. Choi wspomina wprawdzie o rozterkach natury moralnej, ale stara się wskazać pewne pozytywy i sądzi, że z czasem przyzwyczaimy się do klonowania ludzi tak, jak zaakceptowaliśmy już zapłodnienie metodą in vitro.
I oto dochodzimy do wydarzenia dwunastego, określanego przez redakcję jako niemal pewne, nieuchronne. Niewiarygodne, ale gasząc nasze obawy przed konfliktem nuklearnym, w którego cieniu żyło kilka kolejnych pokoleń, albo uspokajając nasz stymulowany tysiącami książek czy filmów strach przed chorobami cywilizacyjnymi czy uderzeniem asteroidy, redakcja Scientific American ocenia, że niemal pewne jest to, że przed rokiem 2050 dojdzie do stworzenia w warunkach laboratoryjnych syntetycznego życia przez człowieka.
Ludwika XIV podboje kosmosu
Carl Sagan inspiruje w swojej nie najnowszej już książce Pale Blue Dot przede wszystkim wizjami przyszłości człowieka w kosmosie, ale także wspomnienia czasów zamierzchłych uświadamiają, jak należy postrzegać niemilknące dziś jeszcze głosy kreacjonistów, zwolenników tak zwanego „prawa naturalnego” i ekskomuniki dla urzędników państwowych realizujących swoje obowiązki. Perypetie kopernikańskiej wizji Układu Słonecznego są tu tylko jednym z licznych przykładów, ale nie wiadomo zupełnie, czy się śmiać, czy płakać na myśl o tym, że nawet po Koperniku pokolenia naukowców głęboko wierzyły w to, że wszechświat jest geocentryczny, a tylko dla potrzeby obliczeń matematycznych przyjmowały założenie, że planety krążą wokół Słońca. Czołowy teolog watykański, kardynał Robert Bellarmine, pisał na początku siedemnastego wieku, że założenie takie nie niesie w sobie żadnego niebezpieczeństwa i wystarcza dla potrzeb matematyków, ale gdyby przyjąć, że Słońce naprawdę zajmuje pozycję centralną, a Ziemia obraca się wokół niego, zagrożona by była cała religia chrześcijańska i podważony byłby autorytet Pisma Świętego.
Niesamowicie zabawne są dywagacje numerologiczno – religijno – historyczne, jakie w rozdziale ósmym przedstawia Sagan w związku z odkrywaniem kolejnych planet i księżyców. Jak wiadomo, już starożytni zauważyli, że po firmamencie błąka się siedem ciał niebieskich, które poruszają się wbrew wszelkiej logice, inaczej niż wszystkie pozostałe. Nazwano je więc planetami, a że zaliczano do nich także Słońce i Księżyc, było ich siedem. Nie było wśród nich, oczywiście, zupełnie inaczej wówczas postrzeganej Ziemi, a jedynie widoczne gołym okiem Merkury, Wenus, Mars, Jowisz i Saturn, wszystkie nazwane imionami bogów. We wszystkich językach romańskich i germańskich z łatwością dostrzegamy związek między tymi siedmioma „planetami” a dniami tygodnia, nie bez przyczyny zresztą dzień „święty” to dzień odpowiadający „planecie” najjaśniejszej. Starożytni mogli oczywiście nazwać wszystkie dni tygodnia uwzględniając stopień jasności poszczególnych ciał niebieskich, mielibyśmy wówczas kolejno: niedzielę, poniedziałek, piątek, czwartek, wtorek i sobotę. Nie mieli pojęcia o odległości planet od Słońca, bo wówczas mielibyśmy niedzielę, środę, piątek, poniedziałek, wtorek, czwartek i sobotę. Postąpili, jak postąpili, a nadane przez nich nazwy odzwierciedlają w swej hierarchii co najwyżej prymat Słońca.
Ważne jednak, że ten zbiór siedmiu bogów i siedmiu dni tygodnia znacząco wpłynął na postrzeganie świata przez społeczeństwa wielu stuleci, a liczba siedem nabrała znaczenia symbolicznego i magicznego. Stworzenie świata zajęło siedem dni, astrologiczno – astronomiczny model wszechświata zakładał istnienie siedmiu kryształowych sfer, na których umocowane były poruszające się wokół Ziemi planety i gwiazdy, zauważono istnienie siedmiu otworów w głowie, siedmiu cnót i siedmiu grzechów głównych. Grecki alfabet liczył sobie siedem samogłosek, z których każda związana była z jednym z planetarnych bogów, a w alchemii doliczono się siedmiu pierwiastków, także odpowiadających poszczególnym bogom. Siódmy syn siódmego syna miał być obdarzony mocami nadprzyrodzonymi, a samą liczbę uważano za szczęśliwą. W Apokalipsie św. Jana roi się od liczby siedem, a święty Augustyn udowadniał, iż liczba siedem ma moc mistyczną, ponieważ składa się z liczby trzy, która jest pierwszą liczbą nieparzystą (Augustyn musiał nie wiedzieć o istnieniu liczby jeden), oraz liczby cztery, która jest pierwszą liczbą parzystą (liczba dwa widocznie również była wówczas nieznana). Odkrycie przez Galileusza czterech satelitów Jowisza kwestionowano między innymi dlatego, że liczba ta kłóciła się z modelem świata, w którym siódemka ma wyjątkowe znaczenie.
W miarę przyjmowania kopernikańskiego modelu heliocentrycznego, Słońce i Księżyc zostały wykluczone z grona planet, a zaliczono doń Ziemię, przez co liczba planet zmniejszyła się do sześciu. Napisano wówczas niejedną rozprawę naukową, by udowodnić, że planet musi być faktycznie sześć. Jednym z argumentów było to, że szóstka jest pierwszą liczbą idealną, równą sumie swoich podzielników (1 + 2 + 3). Quod erat demonstrandum. Zresztą, Stwórca pracował nad swoim dziełem tak naprawdę sześć dni, a siódmego dnia odpoczął, argumentowali inni. Bardzo szybko zaakceptowano wyjątkową rolę liczby sześć w modelu dzieła stworzenia, zastępując nią liczbę siedem. Oczekiwano, że liczba planet musi być równa liczbie księżyców, skoro więc Ziemia miała jeden księżyc, a Jowisz cztery, najwyraźniej brakowało jeszcze jednego. Przekonanie, że księżyców musi być sześć, było tak silne, iż po odkryciu Tytana w 1655 roku Huygens zaprzestał dalszych poszukiwań sądząc, że odkrył wszystko, co było do odkrycia – model wszechświata wydawał się idealny.
Numerologiczne obsesje siedemnastowiecznych naukowców były posunięte tak daleko, że gdy odkryto dwa kolejne księżyce Saturna, astronom Cassim zsumował liczbę planet (sześć) i księżyców (osiem) i uznał, że otrzymana liczba czternaście jest hołdem dla Ludwika XIV, fundatora paryskiego obserwatorium. Co więcej, miała ona symbolizować, że podboje Króla Słońce sięgnęły granic Układu Słonecznego.
Nie chce się wierzyć, jak dalece koniunkturalne, a czasem po prostu idiotyczne bywały jeszcze kilkaset lat temu poważne dyskusje naukowe o rzeczach, które dzisiaj potrafimy jednoznacznie zbadać i zmierzyć. Ciekawe, jak dzisiejsze teorie naukowe będą postrzegane za lat sto czy dwieście.
Hołd dla wizjonera
W minionym i bieżącym tygodniu przesłuchałem ze wszystkimi grupami uczniów i studentów podcast Science In Action, cykliczną audycję BBC, między innymi po to, by zachęcić ich do korzystania z tej formy doskonalenia umiejętności rozumienia tekstu słuchanego. Dzisiaj, w dobie przenośnych odtwarzaczy i telefonów komórkowych z pojemnymi kartami pamięci, nie ma chyba lepszego sposobu na to, by nie marnować czasu w tramwaju w drodze do szkoły czy na uczelnię. Każdy z łatwością znajdzie całe tony legalnych materiałów na interesujący go temat, co przełoży się na znajomość słownictwa specjalistycznego z dowolnie wybranej dziedziny.
W podcaście, który niespodziewanie sprawił większy problem studentom starszych lat, niż uczniom pierwszej klasy technikum, dowiedzieliśmy się o nowej roli insuliny, która może wpływać na długość ludzkiego życia, poznaliśmy ciekawą, nową teorię na temat przyczyny wyginięcia dinozaurów, a także usłyszeliśmy urywki kilku wywiadów, jakie na przestrzeni wielu lat przeprowadził dziennikarz BBC z legendarnym wizjonerem, Arthurem C. Clarkiem, który w wieku 90 lat zmarł w połowie marca na Sri Lance. Ku mojemu zdziwieniu, tytuły książek tego pisarza znał tylko jeden student, a film 2001: A Space Odyssey widziało zaledwie kilka osób.
Clarke był szczęśliwcem, któremu dane było patrzeć, jak najśmielsze wizje z jego książek urzeczywistniają się na jego oczach. W roku 1945 w magazynie Wireless World przewidział wykorzystanie umieszczonych na orbicie geostacjonarnej satelitów do komunikacji pomiędzy odległymi miejscami naszego globu. Pisał o stacjach kosmicznych na orbicie Ziemi, o podróżach na Księżyc. Te z jego wizji, które jeszcze się nie spełniły, jak loty na Marsa czy winda na wysokość 36000 km, nadal stanowią inspirację dla współczesnych odkrywców i zdobywców – młodych naukowców na całym świecie. Niezwykle inspirująca dla młodych adeptów mechaniki i nauki w ogóle jest także myśl Clarke’a, iż każda wystarczająco zaawansowana technologia jest nie do odróżnienia od magii.
Na stałe do historii kina weszła scena, w której rzucona w górę przez dzikiego małpoluda, obracająca się w powietrzu kość, pierwsza broń człekokształtnych, przy pomocy której zdobywają oni przewagę nad innym stadem w jednej ze scen otwierających film 2001: A Space Odyssey, zmienia się w prom kosmiczny.
Clarke umierał optymistycznie patrząc w przyszłość. Jego pragnieniem było wrócić za pięćdziesiąt lat, by zobaczyć, jak bardzo zmieni się świat, w którym poprzednie pół wieku zmieniło naukową fikcję w fakt. Wierzył, że przyszłość jest całkowicie zależna od nas i że przyniesie ona spełnienie kolejnych marzeń ludzkości. Lubił cytować indyjskiego premiera Nehru, którego zdaniem zbędne w dzisiejszym świecie są polityka i religia, a nadszedł czas na naukę i duchowość.
Arthur C. Clarke jest dla mnie dużym autorytetem, ale panowie w jednej z grup zachowywali się jak wymarłe dinozaury, gdy słuchaliśmy tego podcastu, nie przyszłoby mi więc do głowy zmuszać kogokolwiek z nich do oddawania hołdu zmarłemu pisarzowi, wystarczy, że kazałem im w ramach lekcji języka angielskiego spisywać ze słuchu rozmaite daty, liczby i fakty, opisywać zawartość atmosfery ziemskiej sprzed 65 milionów lat na podstawie próbek z igieł w stogu siana i innych perełek tego podcastu.
Będzie miło, jeśli chociaż jedna osoba zapamięta ten podcast na tyle, by obejrzeć Odyseję kosmiczną, gdy przypadkowo natrafi na nią w telewizji czy wypożyczalni. Ale nie można ludzi zmuszać do robienia różnych rzeczy po to, by zaspokoić własną potrzebę bicia pokłonów. Można osiągnąć cel odwrotny do zamierzonego, o czym przekonałem się w tym tygodniu, słuchając komentarzy uczniowskich na temat okolicznościowych wart sztandarowych w dniu 2 kwietnia. W jednej z grup próbowano przy mnie znaleźć kogoś do pełnienia tej warty i reakcje, aczkolwiek bardzo spontaniczne, nie należały – delikatnie mówiąc – do entuzjastycznych. Dowiedziałem się też, że skoro my – nauczyciele – tak bardzo chcemy, żeby te sztandary stały, to powinniśmy je sobie zatknąć i okopać. Bez dalszych komentarzy.
Respekt
Darek i Mariusz (jeden z nich na zdjęciu w nagłówku bloga) skończyli szkołę w ubiegłym roku, ale jak to bywa z absolwentami, sporadycznie odwiedzają szkołę. W środę trafili do mnie na lekcję w drugiej klasie i z mądrymi minami godnymi metodyków na hospitacji obserwowali naszą pracę przez dobre dwadzieścia minut. Najpierw omawialiśmy z chłopakami dłuższą wypowiedź pisemną, którą im właśnie oceniłem, a potem zaczęliśmy robić zadanie rozumienia ze słuchu z repetytorium.
Otworzyliśmy książki i daliśmy sobie chwilę na przeczytanie pytań. Marcin wstał i podszedł do mnie, zajrzał do mojego repetytorium, by upewnić się, na której stronie znajduje się zadanie i w jakim miejscu, po czym wrócił do siebie i przewertowawszy kilka kartek skupił się nad zadaniem. Przesłuchaliśmy nagranie, które uczniowie sami sobie puścili z płyty na jednym ze stanowisk komputerowych, przedyskutowaliśmy wstępnie odpowiedzi w grupach i ustaliliśmy, czego nie jesteśmy jeszcze pewni. Michał, który jest bardzo dobry w rozumieniu ze słuchu, dostał dodatkowe zadanie, żeby mu się nie nudziło, i puściliśmy tekst ponownie. Po wysłuchaniu omówiliśmy odpowiedzi na pytania, zapytałem o wiele dodatkowych informacji. Zadanie było trudne, więc nie wszyscy wszystko zrozumieli, ale wspólnie udało nam się rozwiać wszystkie wątpliwości.
Gdy Darek i Mariusz wyszli, Marcin i kilku innych panów – najwyraźniej zadowolonych, że udało im się to ukryć – przyznało mi się natychmiast, że mają stare wydanie książki i nie znaleźli w ogóle zadania, które robimy. Koncentrowali się bardzo na treści zadania i dzięki temu odpowiadali na pytania sensownie, chociaż nie mieli wcale przed oczami polecenia, patrzyli w książki tylko po to, żeby się nie wydało.
Oczywiście mógłbym od środy chodzić wściekły albo zdołowany, bo okazało się oto, że dwaj ubiegłoroczni absolwenci cieszą się większym szacunkiem moich uczniów, niż ja sam. Postrzegam to jednak zupełnie inaczej, sytuacja ta była dla mnie zabawna, mój autorytet nie poniósł żadnego szwanku, a wręcz jestem szczęśliwy, że uczę panów, którzy umieli się tak skoncentrować nad nagraniem w języku obcym, że ani Darek i Mariusz, ani ja, nie zorientowaliśmy sie, że improwizują.
Dwa dni później inny absolwent, Sebastian, będący na kilkudniowej przepustce z wojska, odwiedził mnie podczas lekcji w innej klasie. Robiliśmy ćwiczenie, którego celem jest kształcenie umiejętności płynnego wypowiadania się po angielsku na proste tematy. Ćwiczenie nikomu się szczególnie nie podobało, bo kto lubi być zmuszany do mówienia w obcym języku. Ale mam wrażenie, że gdy Sebastian powiedział, iż to jest bardzo dobre ćwiczenie i że w jego klasie za późno zacząłem je robić, mój autorytet – choć zostałem skrytykowany – znowu wcale nie ucierpiał. Myślę, że ani ja, ani żaden z rodziców nie bylibyśmy w stanie powiedzieć nic, co by zachęciło panów do nauki bardziej, niż opinia Sebastiana, z którego zdaniem liczą się i któremu wierzą.
Pożegnanie Washoe
W tym tygodniu na jednym z amerykańskich uniwersytetów odbył się z wielką pompą pogrzeb czterdziestodwuletniej Washoe, która odeszła po krótkiej chorobie i osierociła dużą rodzinę i olbrzymią rzeszę przyjaciół i wielbicieli. Znajomi, współpracownicy, a także wielu studentów i naukowców z całego świata, dla których Washoe znaczyła wiele, składają jej hołd na specjalnie do tego celu stworzonej stronie internetowej. Można tam przeczytać, że Washoe zmieniła świat, zostawiła po sobie przesłanie i niejednemu wskazała cel w życiu.
Nigdy nie miałem okazji poznać Washoe, ale czytałem o niej w podręcznikach od lat. Dokładnie w dniu jej śmierci, 30 października, robiliśmy ćwiczenie leksykalne w oparciu o tekst o niej z grupą studentek. Dlatego wzruszyłem się wiadomością o jej odejściu z tego świata, nawet jeśli nazywanie Washoe elegancką damą, najlepszą przyjaciółką, nauczycielką, siostrą czy modlenie się za nią wydają mi się trochę dziwne. W końcu była tylko szympansicą.
Washoe była pierwszym przedstawicielem świata zwierzęcego, który porozumiał się z człowiekiem przy użyciu języka. Opanowała około 250 znaków amerykańskiego języka migowego.
Nie jestem naukowcem i trudno mi oceniać, jaki wpływ miała ta szympansica na specjalistów różnych dziedzin, którzy ją badali, ale przesłanie, iż możliwa jest komunikacja między przedstawicielami różnych gatunków, jest czytelne także dla mnie. Ze wzruszeniem myślę o niektórych absolwentach naszej szkoły, którzy zdali maturę z języka angielskiego, chociaż leksykalnie nie byli wcale lepsi z tego języka, niż Washoe z języka migowego.
Każdemu nauczycielowi pozostaje życzyć, by wierzył w możliwość porozumienia się z uczniami, bo skoro z szympansem się da, to pewnie i z nimi jest to możliwe.
Pocieszenie plus
Wakacje akademickie trwają o miesiąc dłużej, więc mam jeszcze kilka tygodni na przygotowanie się do spotkania ze studentami. Ale jeśli po ostatnich dwóch wpisach ktoś doszedł do wniosku, że nie ma to jak praca z ludźmi, którzy zdali już maturę, pozwolę sobie podać linki do kolejnych filmików, tym razem wykonanych przez studentów Politechniki Krakowskiej.
I jeszcze raz podkreślam, że jeśli decydujesz się na pracę jako nauczyciel – czy to w gimnazjum, czy w szkole średniej, czy wyższej – musisz się liczyć z tym, że będziesz pracował z autorami takich filmów. I że to prawdziwy zaszczyt, bo od nich też się można wiele nauczyć, o dziwo. To są ludzie. Mniejsi albo więksi, młodsi albo starsi, ale ludzie. Tacy jak my.
I obszerniejszy obraz akademickiego Krakowa – oczami studentów różnych uczelni: