Młodzież, jak powszechnie wiadomo od pradawnych czasów, z roku na rok jest coraz gorsza, coraz bardziej roszczeniowa, a i na rodziców podobno nie ma co liczyć. Już Sokrates narzekał, że młode pokolenie kocha luksus, ma złe maniery i nie szanuje autorytetów, sprzeciwia się rodzicom, zakłada nogę na nogę i tyranizuje nauczycieli.
Ze strachu przed nimi bywa, że próbujemy ich na śmierć zagłaskać, a tymczasem – patrząc na to, jak świetnie sobie radzą – wydaje się, że poprzeczka ustawiona na odpowiedniej wysokości nie tylko im nie przeszkadza, a potrafi zainspirować.
Kiedy patrzymy na nich przez pryzmat umiejętności, które potrzebne były w ubiegłym wieku, w czasach naszej młodości, wydają się głupsi i gorsi. A może to właśnie wina perspektywy? Może to nasza ułomność nie pozwala nam zauważyć, jak biją nas o głowę w tym, co dla nas tak niepojęte, że aż niedostrzegalne?
Maturzyści z klasy „D” przyszli dzisiaj do szkoły w garniturach zupełnie bez powodu, co wywołało sensację wśród nauczycieli. Spodziewaliśmy się najgorszego. Że pewnie będą się zwalniać z lekcji, żeby sobie robić zdjęcia do lokalnej gazety albo na tableau z absolwentami do powieszenia na szkolnym korytarzu. Powstała teoria, że ubrali się tak ze strachu przed koleżanką matematyczką, miała też miejsce wymiana zdań na temat tego, czy strach przed nauczycielem jest wyrazem autorytetu, czy też nie.
Są rzeczy, w których ci faceci są lepsi ode mnie. Do najdrobniejszych z nich należą wiązanie krawata i pastowanie butów. Są poprzeczki, przez które oni dadzą po prostu większego kroka, a ja nawet o tyczce bym ich nie przeskoczył. I dlatego, zupełnie jak za czasów Sokratesa, świat idzie niezmiennie do przodu.
Tag: pedagogika
Przejazdem przez Majkowice
Gdy Dominik zauważył, że często przejeżdżam przez jego maleńką, położoną – chciałoby się powiedzieć – z dala od szosy miejscowość, nastąpiła konsternacja. W końcu czego może taki ciul jak ja szukać w wiosce, w której wszyscy się znają, jeśli nie ucznia, którego jest wychowawcą. A może węszy i knuje, śledzi i kombinuje? Może chce porozmawiać z mamą?
Przez jakiś czas siedzący pod sklepem panowie patrzyli na mnie podejrzliwym wzrokiem i natychmiast w konspiracji przede mną informowali Dominika, że właśnie znowu się zatrzymałem, kupiłem kolejnego zielonego lizaka i pojechałem dalej. Po jakimś czasie ten ruch oporu przeciwko podejrzanym wizytom ciula wychowawcy zmienił się na tyle, że dziś zaledwie zdążyłem pomyśleć, czy idący ciemnym poboczem gość, z którym się mijałem, to nie Dominik, a już Dominik dzwonił mi na komórkę sprawdzić, czy jadący na obcych numerach samochód z psem na tylnym siedzeniu to czasem nie ja.
Dziwne uczucie, gdy przekonujesz się nagle, że ten pieprzony belfer ze szkoły, którego zdaje się nie interesować nic poza synonimami przymiotników, gramatyką, ściganiem palenia w szkolnych toaletach i wpisywaniem ucieczek do dziennika, ma też jakieś życie, jakichś ludzi, których kocha i do których jeździ. Jakiegoś brzdąca, któremu kupuje lizaki i dla zabawy z którym kładzie się na podłodze. I że właściwie wszystko mu jedno, jakim jeździsz autem, z kim sypiasz, albo co sądzisz o nim lub o koleżance polonistce.
Hymn zakazany
Z blogu kolegi belfra dowiedziałem się o inicjatywie posłów jedynej słusznej partii, polegającej na zobowiązaniu wszystkich szkół podstawowych, gimnazjalnych i ponadgimnazjalnych, by każdy dzień w szkole rozpoczynał się od uroczystego odśpiewania hymnu państwowego, oraz o decyzji Ministerstwa Edukacji Narodowej, które uznało, iż brak jest przesłanek merytorycznych do zobligowania szkół do takiej formy edukacji historycznej i patriotycznej. Tak kolega, jak i portal fronda.pl rwą włosy na głowie i dopatrują się w decyzji ministerstwa kolejnego przykładu na celową depolonizację naszej szkoły.
Przeczytałem uważnie, o co chodzi. Podobno „decyzją MEN zdumieni są wychowawcy, nauczyciele, historycy oraz członkowie organizacji kombatanckich i niepodległościowych.” Przypadkowo jestem i wychowawcą, i nauczycielem, i historykiem, jednak decyzja rządu zupełnie mnie nie zaskoczyła, jestem natomiast zdumiony tym, że komuś mógł przyjść do głowy pomysł, by wycierać sobie gębę „Mazurkiem Dąbrowskiego” i robić sobie farsę w postaci sprowadzania go do jakiegoś cyklicznego bezmyślnego ceremoniału rozpoczynającego każdy dzień w szkole. Na taki pomysł mógł wpaść tylko ktoś, kto szkołę widuje jedynie z daleka, z ósmego piętra swojego wieżowca, przesłoniętą parkiem i kilkoma blokami, i kto w dodatku wyobraża sobie, że szkoła jest tubą propagandową i nie ma do spełnienia żadnych innych funkcji poza przyklaskiwaniem pomysłom polityków. Nie wspominając już o takich drobiazgach jak fakt, że klasy potrafią zaczynać lekcje o różnej porze, a zdarza się nadal, że szkoły pracują na zmiany – często na siebie nachodzące.
Już widzę, jak zastanawiamy się nad powagą obligatoryjnego hymnu w sytuacji, w której ktoś spóźnia się na lekcję, bo nie dokończył papierosa, musiał dać popis palenia gumy na parkingu szkolnym, nie zdążył zjeść kebaba albo miał inny, mniej lub bardziej poważny powód, by nie stawić się punktualnie na rozpoczęcie lekcji. Jeszcze mi w zmaganiach z tymi patologiami hymn państwowy potrzebny…
Ale prawdziwym majstersztykiem jest akcja propagandowa mająca przekonać Polaków, że tą decyzją rząd zakazuje śpiewania hymnu w szkołach. Cóż to za gimnastyka logiczna, by z odmowy wprowadzenia obowiązku rozpoczynania dnia od śpiewania hymnu zrobić akt depolonizacji i przedstawiać ją jako formę zakazywania używania hymnu! Tak jakby hymnu nie śpiewano podczas szkolnych uroczystości, w momentach ku temu stosownych i naprawdę podniosłych. Cóż, może właśnie o taki zamęt w głowach chodziło. Bo przecież chyba nikt tak naprawdę nie wyobrażał sobie, że inicjatywa obowiązkowego zbiorowego śpiewania hymnu przez wszystkich uczniów codziennie rano ma jakiś sens.
Działania pozorowane
Mój kolega z blogosfery, Dariusz Chętkowski, pisze właśnie o działaniach pozorowanych w edukacji. Nie wchodząc w dyskusje o tak podniosłych sprawach, jak mój zacny kolega, chciałbym podzielić się refleksją na temat działań pozorowanych w zakresie bardzo przyziemnej, wydawałoby się jednoznacznej procedury, jak przyjmowanie usprawiedliwień od uczniów, którzy byli nieobecni w szkole.
Polityka wychowawców jest w tej kwestii zupełnie niespójna. Niektórzy bez pytania usprawiedliwiają ciągiem, jak leci, wszystkie nieobecności, o nic nie pytając. Przekłada się to oczywiście bardzo pozytywnie na statystyki i – pośrednio – na oceny ze sprawowania. Inni stosują konsekwentnie, do samej matury, wymóg składania pisemnych oświadczeń o przyczynie nieobecności podpisanych przez rodziców.
Wielokrotnie byłem świadkiem, jak uczniowie pisali – jeden drugiemu – lewe zwolnienia. W niektórych klasach są nawet etatowi pisacze zwolnień, potrafiący udawać różne charaktery pisma i niezwykle kreatywni w wymyślaniu powodów nieobecności. Gdy moi wychowankowie byli w pierwszej klasie, mieliśmy zasadę, że te oddane przez nich usprawiedliwienia zbieram i oddaję potem rodzicom. A mina niektórych rodziców oglądających wypisane przez siebie rzekomo zwolnienia jest, co tu owijać w bawełnę, bezcenna. Gdy stali się pełnoletni, próbowaliśmy znaleźć jakąś inną metodę, by ukrócić to „ściemnianie”. Przyjmowanie zwolnień tylko lekarskich, z policji czy sądu okazało się zupełnie nieżyciowe. Dyskusja o tym, czy kłamstwo o pogrzebie dziadka jest lepsze, niż prawda o tym, że dla kogoś suszenie tytoniu jest ważniejsze od siedzenia na kilku godzinach zastępstw czy innych bezużytecznych lekcji, też nie ma wielkiego sensu. Podobnie trudno od dorosłego ucznia, który na dojazd do szkoły musi sobie sam zapracować, wymagać, by podczas organizowanego przez szkołę z funduszy unijnych kursu spawania czy obsługi wózka widłowego zrezygnował z pracy i siedział w szkole od ósmej rano do wieczora.
Fikcję można oczywiście tworzyć, ze szkodą dla środowiska naturalnego i z pożytkiem dla kabareciarzy. Można na przykład dostać takie usprawiedliwienie, w którymś czyjaś „mama” uprzejmie prosi o to, żeby ją samą zwolnić na „wyjazd do Krakowa”. Tak jak „mama Łukasza” na załączonym obrazku. Tyle, że – zamiast szarpać się i szargać nerwy nad kwadraturą koła (która, jak wiadomo, jest niemożliwa) – lepiej od czasu do czasu coś, w granicach rozsądku, usprawiedliwić, a ewidentne ucieczki traktować jak ucieczki i nie dyskutować o nich w nieskończoność. Ja mogę czasem przymknąć oko na to, że ktoś miał kaca, ale gdy się uciekło całą klasą i pojechało „na wiadrę”, to może lepiej nie opowiadać o tym, jak to się zostało zmuszonym i „wyniesionym” ze szkoły przez kolegów. Miejmy wzajemnie szacunek dla swojego intelektu…
Dystans lodziarek
Zaczyna się rok szkolny. Większość rodziców i uczniów o tym nie wie, ale nauczyciele w tym tygodniu już są w pracy. Egzaminy poprawkowe, matura sierpniowa, konferencje…
Na początek roku szkolnego wszystkim moim koleżankom i kolegom nauczycielom (tym, których jeszcze nie zwolniono, bo ponoć w tym miesiącu traci w Polsce pracę 11 tysięcy nauczycieli) życzę dystansu do siebie i swojego zawodu. Żebyście nie pomylili nauczycielskiej misji z urzędniczym autorytetem pod ochroną prawa.
Niezłą lekcję pokory i dystansu do swojej osoby i zawodu dają nam dziewczyny sprzedające lody nad Soliną i wystawiony przez nie słoik na napiwki „dla dobrych lodziarek”. Nie, nie namawiam do korupcji. Namawiam do pielęgnowania poczucia humoru, unikania nadęcia i przesady, a przede wszystkim uśmiechu, radości i optymizmu. Bierzcie przykład z dobrych lodziarek znad Soliny.
Prowadził ślepy głuchego
W filmie Babel jest taka scena, gdy marokański policjant strofuje dwóch chłopców – pastuszków, by nie biegali po cmentarzu. Dopiero oglądając ten film na DVD zrozumiałem, o co chodzi, cofnąłem się bowiem do poprzedniego ujęcia i przyjrzałem się uważnie. Dla mnie, urodzonego i wychowanego w Europie, skalne rumowisko na pustynnym pogórzu, przez które biegną chłopcy, wydawało się być częścią krajobrazu naturalnego i nie przypominało w ogóle cmentarza.
Tak samo pewnie jest w szkole. Od naszych uczniów, nawet jeśli urodzili się w tym samym co my mieście, dzielą nas lata i pokolenia. Nie znamy świata, w którym oni żyją, i powinniśmy z wielkim wysiłkiem starać się go poznać, jeśli nie chcemy przyglądać się z uśmiechem na twarzy, gdy robią coś, przed czym powinniśmy ich chronić.
Działa to zresztą w obie strony. Bywa, że próbujemy wskazać młodemu człowiekowi wartości, które okazują się być dla niego zgniłym kompromisem, nad który on potrafi się wznieść i osiągnąć coś więcej. Taki sukces moralny odnosi chyba Colin Smith, główny bohater The Loneliness of the Long Distance Runner Alana Sillitoe, gdy buntuje się przeciwko władzy więziennej i świadomie przegrywa maraton zatrzymując się kilkanaście metrów przed metą.
Wydaje mi się, że nie może być w związku z tym mowy o wychowaniu, jeśli nie będzie wspólnego poszukiwania wartości i wzajemnego pokazywania sobie świata. Inaczej nauczyciel będzie jak ten ślepy, co prowadził głuchego, a denerwował się na niego, że widzi skrzyżowania i rozgałęzienia drogi.
Ten wpis to odświeżany kotlet sprzed sześciu lat.
Czapki i kaptury
No i mam problem – przegłosowaliśmy wczoraj zmianę w statucie szkoły i boję się piątkowych dwóch lekcji w czwartej mechanika. Do tej pory wiedziałem, kto jest kto, mogłem w ułamku sekundy sprawdzić listę obecności, a nawet uzupełnić ją z pamięci na przerwie po lekcji, jeżeli zabrakło mi czasu lub dziennik nie zdążył dotrzeć na czas. Wiadomo było, komu wpisać ocenę, kogo pochwalić, kogo zmobilizować do większej aktywności.
A w najbliższy piątek przede mną zadanie równie trudne, jak w klasie drugiej mechanika, którą dopiero co poznałem. Muszę się nauczyć, kto się jak nazywa. Czternastu panom z czwartej mechanika nie wolno już bowiem przebywać w szkole w czapkach ani w kapturach, po których dotąd ich rozpoznawałem. Dowiem się, kto z nich jakiego koloru ma włosy i czy czasem w ogóle ich nie zgolił. Przypuszczam, że jednych będzie mi rozpoznać łatwiej, innych trudniej. No bo na przykład Tomasz jest dużo bardziej przy kości, niż Kamil, więc nie będzie problemu. Ale czy będę umiał odróżnić Kamila od Grzegorza? Dotąd łatwo się było rozeznać po kolorze czapki. Albo taki Sebastian – czy uda mi się odróżnić go od innych, zwłaszcza, jeśli nie przyjdzie do szkoły w dresie?
Bardzo mnie zaskoczyła intensywność emocji, jakie towarzyszyły moim koleżankom i kolegom w dzisiejszych dyskusjach w pokoju nauczycielskim na temat czapek w szkole. Przyznam, że choć to bardzo trudne do wykonania, to dotąd zawsze koncentrowałem się na lekcjach z czwartą mechanika na niełatwych przecież próbach wydobycia czegoś z wnętrza głów tych panów, a nie tym, co okrywa je z wierzchu.
Przyjmuję z pokorą argument jednej z koleżanek, że nie wypada siedzieć w czapce w miejscu, w którym wisi krzyż i godło, ale trudno mi będzie jakoś się pogodzić z faktem, że na tegorocznym konkursie kolędowania nie będziemy już mogli – bez łamania statutu szkoły – przebrać się za Mikołajów. Gdy przyjdą mrozy i w mojej pozbawionej sprawnej wentylacji pracowni stanę przed dylematem, czy – jak w ubiegłych latach – zakładając samemu czapkę uchylić okno za moim biurkiem, czy posiedzieć w lekkim zaduchu z grupą nastolatków po dwóch godzinach wychowania fizycznego, wybiorę pewnie takie rozwiązanie, które nie narazi mnie niepotrzebnie na wizytę u lekarza.
Ten wpis to kolejny odgrzewany kotlet sprzed pięciu lat. Kamil z tego wpisu ożenił się na początku tego miesiąca, a Sebastian nie żyje. Chłopaki z ówczesnej drugiej klasy skończyli już dawno szkołę, jeden z nich zdał maturę z angielskiego na 100 procent, a znam ich dzisiaj nie tylko z imienia i nazwiska. Pocieszające w tym wszystkim jest tylko to, że pochopnie uchwalony punkt regulaminu pozostał martwym przepisem i nikt już chyba o nim nie pamięta. Obecni drugoklasiści bez przeszkód chodzą po szkole w czapkach i kapturach.
Słowa gentlemana
Gdy za wychowywanie młodzieży zabieramy się sloganami rozwieszonymi na ścianach placówki edukacyjnej, bywa dwuznacznie. Poczułem się trochę zaniepokojony na wieść o tym, że prawdziwy gentleman zna tylko zwroty grzecznościowe służące do tego, żeby się przywitać lub pożegnać. Czyżby nie był zbyt rozmowny? Czyżby kontakt z nim ograniczał się tylko do tego? A może nie ma nic do powiedzenia?
Uspokajam się w myślach, że na pewno nie to miał na myśli edukator i pedagog, który zawiesił powyższy plakat na ścianie internatu. Ale po chwili okrutna ręka rzeczywistości daje mi w twarz i pozbawia mnie złudzeń. Gentlemanowi, który grzecznie się przywitał, zostaje już tylko jedno.
Z rozmów na imieninach
Na imieninach nie lubię się odzywać, ponieważ wszyscy przekrzykują się tam wzajemnie, a do nikogo praktycznie nie dociera, co mówią inni. Bywa jednak, że trudno się oprzeć pokusie.
Ostatnio kuzynka z mężem roztoczyli opowieść (której oczywiście prawie nikt nie słuchał, bo wszyscy zajęci byli wygłaszaniem własnych mądrości), jak to ich swatka ucząca w podstawówce zjednała sobie dzieci na pierwszej godzinie wychowawczej, częstując je tortem. Dalszy ciąg tej historii stanowiły rozważania o tym, jak to dzieci w podstawówce jeszcze jakoś się da okiełznać, ale potem jest coraz gorzej. Im starsze, tym większe z nimi problemy, w gimnazjum już nie sposób nad nimi zapanować, a w szkole średniej to już są same zbóje, wulgarne chamy, gwałciciele, alkoholicy i narkomani, złodzieje i mordercy, nie mają do nikogo szacunku, a nauczyciele się ich boją.
W tym miejscu wywodu dość ciężko mi było utrzymać język za zębami, więc spróbowałem nieśmiało zaprotestować w obronie młodzieży z liceum i technikum mówiąc, że właśnie w tym wieku są już na tyle dojrzali, że łatwo można się z nimi dogadać, a z kontaktów i pracy z nimi można mieć dużo satysfakcji.
Kuzynka farmaceutka, której przerwałem w ten sposób jej dramatyczny wywód, popatrzyła się na mnie z politowaniem, machnęła ręką i powiedziała:
– A, co ty tam możesz wiedzieć!
Zaiste, nie umiałem się powstrzymać i na koniec wczorajszej lekcji opowiedziałem o całej rozmowie panom z trzeciej klasy technikum. Wysłuchali z zainteresowaniem i jakoś żaden nie dźgnął mnie nożem ani nie wyszedł zniecierpliwiony, chociaż było już po dzwonku na przerwę, a czterech z nich pali i zwykle bardzo im się spieszy w zgubne ramiona nałogu.
Nauczka
Klasy, które uczą się jeździć samochodem, ogarnia zwykle swoista epidemia spadku zapału do nauki i troski o frekwencję. Z kolei później, gdy wszyscy mają już upragnione prawo jazdy, a na szkolnym parkingu stoi przez cały dzień ich cudowna – jakiej by nie była marki i rocznika – bryka, oaza prywatności, doznań estetycznych, erotyzmu, wyzwań i przygód, świątynia swobodnego używania życiowych uciech, przychodzi drugie stadium choroby. Dlatego zwykle – prędzej czy później – w każdej klasie maturalnej dochodzi do krótkiego spięcia z uczniami spóźniającymi się na lekcję po każdej przerwie.
Obecna czwarta mechanika to wirtuozi i mistrzowie pod każdym względem. Ich trwające po kilka minut skapywanie przy schodzeniu się na lekcję nie było w ostatnich tygodniach tak uciążliwe, jak to się już czasem zdarzało u starszych roczników. Ale to zwyczajowe spięcie, gdy moja wystawiona na ciężką próbę cierpliwość pewnego wrześniowego dnia się skończyła, mamy już sa sobą. Też nie było szczególnie bolesne, bywało już gorzej.
Ale dzisiaj dostałem od panów z czwartej mechanika nauczkę, którą będę musiał sobie mocno zapamiętać. Jeśli się czegoś oczekuje od innych i chce się od nich to skutecznie wyegzekwować, lepiej samemu konsekwentnie trzymać się tych samych zasad. Zagadawszy się w pokoju nauczycielskim, wyszedłem z niego lekko spóźniony i dotarłem na lekcję trzy minuty po czasie. W samą porę, by odebrać telefon od oburzonych maturzystów, którzy na lekcję przyszli, ale mnie nie zastali i w naturalnym geście rozpaczy i rozczarowania postanowili dać mi nauczkę i poszli sobie do domu.