Od paru lat narzekamy w pewnym wąskim gronie, że młodzież jest bierna, nie ma nic do powiedzenia, nie ma zdania, nie zajmują stanowiska w żadnej sprawie, nawet ich dotyczącej, i wszystko im jedno. Ze szkoły są niezadowoleni, ale nie robią niczego, by ją zmienić. Wiedzą, czego im w szkole brakuje, ale nie podejmują żadnych kroków, by wprowadzić zmiany.
Nadzieja przychodzi z najmniej oczekiwanej strony. Panowie z trzeciej klasy zawodówki przyszli do mnie ze starannie przygotowanymi teczkami posegregowanych dokumentów i wprawili mnie – pozytywnie, co mnie samego trochę zdziwiło – w osłupienie.
Od lat podczas uroczystości szkolnych odtwarzamy dość niechlujnie ucięty instrumentalny fragment hymnu państwowego, jedną zaledwie zwrotkę i refren, a następnie nieprzystający do niego zupełnie, długi fragment IX Symfonii Beethovena, mający stanowić odegranie hymnu Unii Europejskiej. Polski hymn jest urywany drastycznie, a po nim „Oda do radości” długo, długo się „rozwija”, by wreszcie, po zakończeniu głównego motywu, zostać wyciszona. Dysproporcja między hymnami Polski i Unii Europejskiej na szkolnych uroczystościach zawsze wydawała mi się estetycznie nieelegancka, ale – wstyd się przyznać – nigdy nie zależało mi na tym na tyle, by zabierać głos.
I oto nagle, po latach obojętności, do naszej szkoły trafiła młodzież, która poczuła się urażona niedostatecznym wyeksponowaniem „Mazurka Dąbrowskiego” na akademii z okazji Dnia Niepodległości. Okazało się, że w pierwszej klasie technikum są panowie, którzy chcieliby ten hymn śpiewać. Ba, gotowi są śpiewać trzy zwrotki. Zaczęli zbierać podpisy pod petycją, by hymn państwowy traktowany był podczas szkolnych uroczystości z należytym szacunkiem. Swoją szlachetną inicjatywą zarazili uczniów kilku innych klas i wspólnymi siłami zebrali już ponad setkę podpisów. Gdy koleżanki z grona pedagogicznego poddały w wątpliwość pomysł śpiewania hymnu i spytały, czy aby naprawdę panowie umieliby zaśpiewać więcej niż jedną zwrotkę, cała klasa stanęła na baczność, by dziarsko i bez cienia fałszu odśpiewać trzy kolejne zwrotki.
Gdy panowie z III klasy szkoły zasadniczej pokazali mi swoją petycję w poniedziałek, miałem mieszane uczucia. Odbyliśmy długą rozmowę, w trakcie której przekonałem się, że rozmawiam z kulturalnymi, świadomymi, oczytanymi ludźmi, których poglądy odbiegają wprawdzie od moich w wielu kwestiach, ale jesteśmy w stanie w wielu sprawach się zgodzić i porozumieć. Dla niektórych z nich Unia Europejska jest symbolem zła, a „Odę do radości” porównują oni z „Międzynarodówką”. Ale jednocześnie zgodziliśmy się szybko, że w swojej petycji niepotrzebnie pisali „unia europejska” z małej litery, a hymn Unii nazwali „jakąś piosenką”, bo w ten sposób na własne życzenie narazili się na to, by być nazywani nieukami i chamami przez osoby, które nie mają z nimi nawet ochoty porozmawiać i spróbować ich zrozumieć. Dość szybko zaakceptowali fakt, że nie z wszystkimi ich poglądami się zgadzam, a ja bez wahania przyznałem im rację, że byle jakie odtwarzanie instrumentalnego fragmentu hymnu nie stanowi należytego okazania szacunku symbolowi państwowemu. A skoro już osiągnęliśmy porozumienie, petycję podpisałem.
Panowie zrobili na mnie wrażenie (lekko przerażające może, ale jednak wrażenie) tym, jak świetnie są zorganizowani. Napisali petycję powołując się na artykuły z Konstytucji i cytując je, układając wszystko w przepełnioną miłością do Ojczyzny, logiczną całość. Swój wysiłek włożony w dyskusję o problemie na szkolnym forum internetowym udokumentowali zrzutami ekranowymi dyskusji, w których mazakiem zamalowali imiona i nazwiska autorów, by zanonimizować zarchiwizowane wypowiedzi. Ze zrzutów – niektórzy twierdzą, że sfałszowanych, ale w internecie wszystko jest do sprawdzenia – wynikało, że na forum zachowywali się kulturalnie i rzeczowo, a przez innych byli obrzucani obelgami. Nie wiedzieć czemu, to nie rzucający obelgi, a właśnie oni zostali na forum zbanowani.
Narodowcem nie byłem i nie jestem. Ale wzruszyło mnie, że oto nagle w szkole są uczniowie, którym nie jest wszystko jedno. Akademia nie jest dla nich złem koniecznym, nie próbują się z niej wymknąć cichaczem, przeczekać ją na parkingu, w parku czy pod sklepem. A będąc na niej, zwracają uwagę na to, co się dzieje. Ba, podejmują dyskusję o tym, z czego są niezadowoleni, wykazują inicjatywę. Uważam, że szkoła powinna docenić ich postawę i pozwolić im wziąć aktywny udział w naprawieniu sytuacji. Ludzie, którzy tak trafnie potrafili zdiagnozować problem, opisać go i wyrazić swój protest, znajdą też pewnie idealne rozwiązanie. W rozmowie ze mną wykazali się daleko idącą otwartością i umiejętnością pójścia na kompromis. Trzeba ich tylko wysłuchać, zrozumieć, i pozwolić im zrobić coś dobrego.
Tag: Piotrkowice Małe
Oczytana
Zuzanna ma 12 lat i jest psem, czy raczej suką. Wychodzimy przed blok, lekkie zainteresowanie budzi u niej przebiegający nieopodal kot, jednak za nim nie biegnie. Idziemy dalej, a tu na drzewie kartka z ogłoszeniem, jakich – na tydzień przed wyborami – wiele.
Zuzanna podchodzi, z wielkim zainteresowaniem przygląda się temu ogłoszeniu. Próbuje je ze sporej odległości powąchać (nie sięgnie nosem tak wysoko). Wygląda to tak, jakby osoba z wadą wzroku i źle dobranymi okularami próbowała przeczytać tekst wydrukowany odrobinę za małą czcionką.
Cóż, gdybyśmy wszyscy byli tak chętni do czytania, świat pewnie byłby o wiele bardziej kulturalny…
Prorok
Od jakiegoś czasu, ilekroć poszedłem do pobliskiego sklepu, ze stoickim spokojem zapewniałem kibicującego przed telewizorem właściciela, Pana Dzidka, że siatkarze wygrają.
Wczoraj kręcił nosem, że tym razem mi się nie sprawdzi, już przy meczu z Rosjanami był bardzo sceptyczny.
A tu proszę, Polacy zostali mistrzami świata. A ja wyszedłem na proroka. Przynajmniej przed Dzidkiem.
Muszę się jakoś uzbroić w optymizm i spokój we wszystkich sprawach, nie tylko w siatkówce, w której do ekspertów przecież nie należę. Skoro proroctwa siatkarskie tak mi się udały, to może w innych kwestiach też czeka mnie błogie uczucie szczęśliwości i świetlana przyszłość…
Inne stulecie
Zaczynałem pracę w XX wieku, a teraz jest już XXI wiek. Wprawdzie gdy zaczynałem pracę, od końca stulecia dzieliło nas już tylko sześć lat, a i nowe stulecie zaczęło się stosunkowo niedawno, ale świat jest jednak teraz zupełnie inny niż był.
Pamiętam, jak wtedy – u schyłku XX wieku – pojechałem z maturalną klasą Technikum Rolniczego na targi rolne do Poznania. To była młodzież głównie ze wsi, ale także z podkrakowskich miasteczek. Jechaliśmy pociągiem, więc – by zaoszczędzić sobie jeżdżenia w tę i z powrotem – umówiliśmy się na dworcu głównym w Krakowie (to był nawiasem mówiąc zupełnie inny dworzec niż ten, który w tym samym miejscu stoi obecnie). I tu się zaczęły problemy. Przynajmniej połowa uczniów z tej było nie było maturalnej klasy nie miała pojęcia, jak dojechać do dworca. Owszem, dojechać “nyską” na Rybitwy każdy umiał, ale Kraków to było jakieś tajemnicze miasto, do którego jedzie się z Nowej Huty nie do końca wiadomo jak i nie całkiem wiadomo w którym kierunku. Poumawiali się po kilka osób i w grupach dojechali z Czyżyn. Ten przejazd z Czyżyn do Krakowa też był – jak się potem dowiedziałem – bardzo trudny. Trzeba było bowiem kupić bilet tramwajowy, a potem jeszcze go skasować podejrzawszy jak inni ludzie to robią. Żeby wejść do tramwaju, trzeba było wcisnąć guzik przy drzwiach, więc ktoś tam przyjechał dopiero drugim tramwajem, bo jak był sam na przystanku, to nie umiał sobie otworzyć drzwi. Dworzec w Krakowie okazał się przerażająco ogromny i trzeba było się szukać biegając z miejsca na miejsce, bo nie każdy potrafił dotrzeć na właściwy peron.
Jechaliśmy pociągiem do Częstochowy, bo mieliśmy zahaczyć o Jasną Górę i moich rodziców, a potem mieliśmy połączenie z dworca na Stradomiu. W Częstochowie wysiedliśmy z pociągu i zjechaliśmy schodami ruchomymi w hallu dworca po zachodniej stronie. Wychodzę na zewnątrz i czekam na resztę, a tymczasem okazuje się, że kilku co by nie mówić dwudziestoletnich uczniów właśnie wjeżdża schodami z powrotem na górę, żeby sobie jeszcze raz zjechać (to był ich pierwszy raz). I nigdy nie zapomnę wzroku Pawła, dwudziestoletniego dryblasa, który podbiega do mnie i pyta: “Panie profesorze, mogę sobie jeszcze raz zjechać? Mogę?”.
Robimy sobie zakupy do kolacji w małym supermarkeciku w centrum Częstochowy, w Billi. Dla wielu z uczniów to pierwsze w życiu zakupy w sklepie samoobsługowym.
W Poznaniu pamiętam niedowierzanie, z jakim uczniowie korzystali z darmowej degustacji wędlin i piwa na targach. Nikt z nich nie był wcześniej na żadnej wystawie, targach, nie było jeszcze hipermarketów, promocji i degustacji. Nie mogli zrozumieć, dlaczego można się najeść i napić za darmo.
A teraz jest wiek XXI. Lecę z Maćkiem i Arturem, obaj są uczniami Technikum Mechanizacji Rolnictwa, mają po osiemnaście lat i mieszkają na wsi, na dziesięciodniową praktykę do Włoch. Kolega z pracy, Paweł, odwozi nas służbowym samochodem szkolnym na lotnisko. Po drodze panowie są wyraźnie zorientowani, jak można ominąć korki. Żaden z nich nie pamięta czasów, gdy nie było autostrady ani obwodnicy. Ani w Balicach, ani na lotnisku Malpensa w Mediolanie nic poza biustem barmanki w zasadzie nie robi na nich wrażenia, czują się swobodnie i wiedzą, do czego wszystko służy. W Balicach czekamy kilka godzin, bo w Mediolanie jest mgła i nasz samolot jest opóźniony, panowie sami poruszają się po terminalu, robią zakupy, Maciek wychodzi “pooddychać”. Na miejscu, w Mediolanie, Artur pierwszy wypatruje nasze bagaże i zdejmuje je z taśmy.
Kilka dni później znajoma Włoszka umawia się ze mną i Arturem w jednym z największych centrów handlowych Europy. Parkujemy na jednym z wielu parkingów, na jednym z wielu poziomów, jeździmy schodami ruchomymi z galerii do galerii. Artur czuje się jak u siebie w domu, bo to “taka Plaza”, a sposób oznakowania parkingów jest mu znajomy, bo przypomina ten z Galerii Kazimierz.
Bardzo się cieszę z tego, że XXI wiek jest inny niż był XX. Bardzo się cieszę, że zmiana poszła w tym kierunku, a nie w przeciwnym. Modlę się, bym za dziesięć lat mógł powiedzieć, że ten kierunek się nie zmienił. Że wbrew obawom, jakie odczuwam chwilami po obejrzeniu wiadomości (ograniczanie swobód obywatelskich i budowanie państwa policyjnego w Stanach, nacjonalistyczne i ideologiczne rządy w Polsce po ostatnich wyborach, a także wiele innych niepokojących znaków), kolejne pokolenie moich uczniów i uczennic będzie miało jeszcze bliżej do reszty świata, niż obecne. Że mimo usilnych starań dla kolejnych roczników uczniów i uczennic będę coraz bardziej muzealnym eksponatem, który nie jest w stanie za nimi i za światem, w którym żyją, nadążyć. Że będę ich coraz mniej rozumiał, mimo że będę zawsze próbował.
Tamci uczniowie z ubiegłego stulecia też żyją teraz w innym świecie. Tym tramwajem, do którego nie umieli wsiąść, niektórzy z nich zajechali w końcu bardzo daleko. Pokończyli studia, pozakładali rodziny, pobudowali domy. Niektórzy nie mają dziś wiele wspólnego z tym życiem, które znali dziesięć lat temu. Pewnie niewielu z nich jeździ już stać kilka nocy pod rząd z kalafiorami na Rybitwach. Łukasz mieszka na stałe w Nowym Jorku i nie może się wyrobić z zamówieniami, takim jest cenionym fachowcem w robotach wykończeniowych na budowie. Ewa, Grzegorz, Marek, Piotr i Ilona, których uczyłem w XX wieku, są teraz moimi kolegami z pracy i razem uczymy kolejne roczniki młodzieży. Gospodarstwa tych, którzy pozostali na wsi, są zupełnie inne niż te, z których tamtego poranka wyjechali do Poznania na targi.
Artur ogląda w pokoju we Włoszech stację Viva Polska, nie zna za bardzo Lecha Janerki, tego dziadka, z którym właśnie przeprowadzają wywiad. Ale nie dziwi go to, że tu, we Włoszech, może oglądać polską telewizję. Nie dziwi go to, że w kieszeni jego spodni dzwoni właśnie telefon, bo jakaś dziewczyna w Polsce przypomniała sobie o nim. Mam nadzieję, że za kolejne dziesięć lat Artur siedząc gdzieś w pokoju z jakimś młodszym od siebie o piętnaście lat gościem, będzie mógł – podobnie jak ja teraz – powiedzieć, że świat zmienia się na lepsze i że idzie do przodu.
Ten wpis to odgrzewany kotlet sprzed … dziewięciu lat. Za rok okaże się, czy wyrażone w nim życzenie się spełniło. Oby się spełniło. To najlepsze życzenie, na jakie mnie stać w przeddzień inauguracji nowego roku szkolnego.
Co masz zrobić dzisiaj…
Czasami zdarza się każdemu nauczycielowi znaleźć jakiś zeszyt sprzed lat, jakąś klasówkę, która zaginęła i odnalazła się o wiele za późno. Ale kiedyś miałem taki przypadek, który uświadomił mi, jak ważne jest, by oddać wszystko na czas.
Kiedyś, kilka lat temu, przeznaczyłem cały dzień we wszystkich klasach na robienie tego samego. I to był jeden z tych dni, który i ja, i pewnie niejeden uczeń i uczennica, pamiętamy do dzisiaj.
Lekcja była z metodycznego punktu widzenia bez sensu, bo podobno poprawianie błędów jest zawsze bez sensu. Każda błędnie zapisana na tablicy forma ma większe prawdopodobieństwo pozostania w głowie, aniżeli jej poprawna wersja. A jednak tego dnia poświęciłem siedem kolejnych lekcji na to, by zapisać na tablicy pełne błędów wypracowanie, a następnie krok po kroku je poprawiać.
Było to wypracowanie, które parę tygodni wcześniej oddał mi do sprawdzenia uczeń z klasy maturalnej, i którego jakoś w natłoku zajęć mu w ogóle nie oceniłem i nie oddałem. Znalazłem je w czerwcu, już po maturze, i omówiłem je z wszystkimi młodszymi klasami po kolei.
Wypracowanie Andrzeja było na temat ze starej matury sprzed lat, The world is a dangerous place, a wyglądało mniej więcej tak, w tłumaczeniu na polski:
Nasz świat to bardzo niebezpieczne miejsce. Jest pełen pięknych rzeczy, ale jest tu też mnóstwo rzeczy okropnych. Nasze życie jest tak delikatne, a mamy tylko jedno życie, a nie – jak koty – siedem.
Gdy rano wychodzimy z domu nie mamy pewności czy w ogóle wrócimy ze szkoły czy z pracy. Może nas porwać jakiś głupek, który zażąda olbrzymiego okupu.
Jeśli żyjesz i wszystko u Ciebie w porządku to masz naprawdę szczęście. Bo może się trafić tak, że zginiesz, umrzesz, i nikt Ci już nie pomoże. Gdy wyjdziesz na spacer, ktoś może Cię przejechać na ulicy. Zwykle jest to jakiś pijany kierowca, tak pijany, że nie może stanąć prosto na własnych nogach. Na przykład idziesz sobie do pracy i słuchasz w radiu listy przebojów, a tu jakiś głupi facet czy kobieta, którzy są oczywiście pijani, jadą 190 na godzinę i nie zatrzymują się na światłach.
Inne niebezpieczeństwa to między innymi narkotyki i alkohol. Po jednym czy dwóch piwach wydaje nam się, że jesteśmy bogami i możemy zdziałać nie wiadomo co, ale przecież nie potrafimy latać, a śmierć zawsze czyha i jest gotowa, by nas zabrać.
To tylko kilka przykładów na to, dlaczego świat jest tak niebezpiecznym miejscem. Nie zapominajmy też, że jakiś obcy kraj może na nas zrzucić bombę atomową i nas wszystkich pozabijać. A wtedy nie będziemy się musieli martwić zagrożeniami tego świata, bo nie będziemy istnieć. Nie będziemy mieć żadnych problemów i nie będziemy też mieć z niczego satysfakcji.
Początek lekcji był bardzo nudny. Pisałem zdanie po zdaniu na tablicy i poprawialiśmy w nim liczne błędy ortograficzne i językowe. Potem zastanawialiśmy się nad tym, na ile to jest poprawnie skonstruowane wypracowanie, na ile jest zgodne z tematem, gdzie można je było trochę rozwinąć.
I dopiero później mówiłem im, na samym końcu, że to jest wypracowanie Andrzeja. Że oddał mi je przed maturą, żebym mu je sprawdził, a ja tego nie zrobiłem. I że znalazłem je dopiero teraz, tuż przed końcem roku szkolnego w innych klasach, dawno po opuszczeniu nas przez maturzystów i dawno po odejściu Andrzeja. Bo Andrzej zginął w wypadku samochodowym pod Radomiem tuż po maturze.
To w gruncie rzeczy słabe, pełne stereotypów i infantylizmu wypracowanie, nabierało nagle głębi, gdy okazywało się przesłaniem z zaświatów. Przesłaniem od kogoś, kogo większość z tych uczniów i uczennic znała. Niektórzy byli na jego pogrzebie. Sporo osób, nie tylko dziewczyn, wyszło z tej lekcji płacząc. I prawie wszyscy, którzy przez całą lekcję nic nie robili, przed wyjściem przepisali to wypracowanie do zeszytu. Jeśli nie rozumiesz dlaczego, może warto przeczytać jeszcze raz.
* Ten wpis ukazał się pierwotnie 18 grudnia 2005.
Konkurs papieski
Ten wpis to odgrzewany kotlet sprzed dwóch lat. Nikt nie wziął udziału w konkursie – może zainteresowanie osobą poprzednika byłego papieża i jego nauczaniem zmalało, a może nagroda była zbyt małej wartości. Ale może ktoś jednak zna odpowiedź i zaspokoi moją ciekawość.
Pomniki Jana Pawła II, ktorymi obrodziła nasza kraina, wprawiają w zakłopotanie z różnych powodów. Czasami są ordynarnie brzydkie i tandetne, czego przykłady łatwo jest znaleźć w internecie. Czasami stopień ich zagęszczenia na danym terenie jest tak duży, że nie wiadomo dokładnie, czy są wyrazem niesmacznego bałwochwalstwa, czy stanowią swoistą karykaturę.
A bywa, że problem jest zupełnie innej natury. Oto napis bez wątpienia piękny, zarówno w wymiarze estetycznym (ładnie dobrane kolory i krój czcionki), jak i w treści przesłania. Zaintrygowany zwłaszcza tym drugim, od dawna próbuję poznać szerszy kontekst i odnaleźć papieską wypowiedź, z której te piękne słowa zostały wyrwane. Niestety, jak dotąd, dotarłem jedynie do koncepcji funkcjonowania Miejskiego Zespołu Szkół Nr 4 w Będzinie, przedstawionej przez startującą w konkursie na dyrektora tej placówki panią mgr Halinę Rybak – Gredkę, która użyła bardzo podobnego zdania jako motta uczniowskiej konstytucji, startując w konkursie na dyrektora tej placówki (przy okazji gratuluję zwycięstwa):
„Do Was należy odpowiedzialność za to, co stanie się kiedyś rzeczywistością.”
Wprawdzie na swojej stronie internetowej obecna Pani Dyrektor przypisuje autorstwo tych słów Janowi Pawłowi II, ale prawie dokładnie te same słowa (właściwie te same, ale w nieco innej kolejności) Centrum Edukacji Obywatelskiej przypisuje anonimowej uczestniczce obrad XVI Sesji Sejmu Dzieci i Młodzieży w 2010 roku:
„Do nas wszystkich należy odpowiedzialność za to, co kiedyś stanie się rzeczywistością”
Nie ulega dla mnie wątpliwości, że przesłanie pozbawione przyimka „z”, choć to tylko jedna litera, ma zupełnie inne, i to o wiele głębsze znaczenie. Wydaje mi się ono o wiele bliższe słowom, które Jan Paweł II zawarł w „Liście do młodych całego świata Parati Semper” z okazji Międzynarodowego Roku Młodzieży w 1985 roku:
Do Was należy odpowiedzialność za to, co kiedyś stanie się teraźniejszością wraz z Wami, a obecnie jest jeszcze przyszłością.
Różnica staje się boleśnie wyraźna przy próbie tłumaczenia na angielski (what happens to reality vs what becomes reality). Tu już nie chodzi o jedną literkę.
Rodzi się pytanie: czy przyimek „z” został omyłkowo wstawiony przez kogoś, komu się wydawało oczywiste, że powinien się tam znajdować, by zdanie było poprawne? Czy zdanie z wyrazem „rzeczywistością” na końcu to skrót myślowy podsumowujący przesłanie z listu papieża do młodych czy też Jan Paweł II faktycznie powiedział gdzieś to samo innymi słowami? Takimi, jakie uznano za stosowne powiesić nad wejściem do szkoły?
Jest dla mnie oczywiste, że świat należy do młodych i to od nich zależy, jakie przybierze kształty w przyszłości. Motto na szkole jest moim zdaniem jak najbardziej stosowne. Tylko czy rzeczywiście Jan Paweł II był autorem tych słów? A jeśli tak, to gdzie można je odnaleźć w szerszym kontekście?
Ponieważ jestem głęboko zainteresowany znalezieniem odpowiedzi na powyższe pytania, zobowiązuję się postawić obiad w szkolnej stołówce każdemu, kto oświeci mnie w tej kwestii.
Totalitaryzm
Podczas spaceru z psem zbliżam się do Kopca Ofiar Totalitaryzmu i z pewnym zainteresowaniem odnotowuję, że obok płyty z nazwiskami osób, ku czci których wzniesiono kopiec, leży jakaś kartka. Podchodzę bliżej. Przez moją głowę szybko przebiegają skojarzenia z wierszami fanów zostawianymi na grobie Haliny Poświatowskiej na częstochowskim Cmentarzu św. Rocha i Sebastiana, które to wiersze czytywałem z zainteresowaniem jako licealista.
Podchodzę bliżej i podnoszę kartkę. Zdumiony, odczytuję z niej setki razy ten sam komunikat, każda linijka ponumerowana: „Nie będę mówił PIER****SZ na lekcji”. O tej rewolucyjne metodzie pedagogicznej ostatnio nawet wspominałem. Taka kartka na Kopcu ku czci Ofiar Totalitaryzmu. No tak. Szkoła, od wieków przysłowiowa forma opresji, synonim totalitaryzmu, broni uczniom wolności słowa.
Ten wpis, wbrew pozorom, ma bardzo dużo wspólnego z bieżącymi wydarzeniami politycznymi, na temat których nie zabieram słowa, bo sobie na to zupełnie nie zasłużyły.
Podaj łapę
Kiedyś byłem na jakimś szkolnym meczu siatkówki. Siedziałem razem z kolegą nauczycielem na końcu całego rzędu kibicujących uczniów. W pewnym momencie przyszła do nas się dosiąść grupa świeżych kibiców w postaci kilku kolejnych uczniów. Chłopcy, przeciskając się między rzędami, witali się po kolei z wszystkimi swoimi kolegami, by wreszcie w końcu wylądować z ręką wyciągniętą do mnie, pewnie bez większego zastanowienia się i raczej z rozpędu. Wymieniłem z każdym z nich krótki uścisk dłoni i nie byłoby w tym chyba nic szczególnego, gdyby nie to, że każdy z nich wyciągał następnie rękę do mojego kolegi nauczyciela, tymczasem jego reakcja z przyczyn zupełnie dla mnie niezrozumiałych była całkowicie odmienna od mojej.
Kolega nie podał ręki żadnemu z tych chłopców, za to każdemu z nich powiedział jakimś dziwnym, zawierającym nutkę pretensji tonem, „Dzień dobry”.
W ten sposób z raczej oklepanego i ogólnie przyjętego gestu, do którego w zasadzie żaden z nas nie przywiązywał większej wagi, kolega zrobił coś ważnego, wymagającego rozwagi, a co najzabawniejsze, kontrowersyjnego. Reakcja chłopców, których dłonie trafiły w próżnię, była mieszanką konsternacji i rozbawienia.
Zastanawiałem się potem trochę nad tym, który z nas popełnił błąd. Ja – bo spoufaliłem się z grupą uczniów podając im dłoń i nie podkreślając przez to dystansu, jaki dzieli mnie od nich i od ich kolegów, a moich uczniów, siedzących ze mną na ławce? A może Andrzej – wyolbrzymiając ten gest i jego znaczenie?
Niektórzy z moich uczniów w technikum – i nie ma tu znaczenia ich średnia ocen – mają w zwyczaju witać się ze mną podaniem dłoni. Szczególnie dotyczy to przypadku, gdy zbierają się w pracowni przed pierwszą lekcją. Ja coś tam sobie szykuję, odpalam sprzęt, a oni się schodzą jeden po drugim i witają ze sobą, a część z nich także ze mną. Nie wiem, może niektórzy z nich robią to w przekonaniu, że to mi się podoba i żeby mi się podlizać. Ale nie mam najmniejszych wątpliwości, że raczej robią to właśnie tak bezrefleksyjnie i z rozpędu. Witają się z całą grupą kolegów, to i ze mną. W sumie może i głupio by było mnie ominąć.
Ja prawdę mówiąc nie zwracam specjalnie uwagi na to, który z nich jak się ze mną wita. Gdybym miał teraz wymienić tych, którzy mi podają rękę, albo tych, którzy mi nie podają ręki, nie umiałbym. Nie pamiętam. Bywa, że to podawanie ręki mi przeszkadza trochę, bo na przykład akurat coś uzupełniam w dzienniku albo poprawiam jakieś prace pisemne, a tu ktoś do mnie wyciąga rękę i muszę sobie przerwać. Ale nigdy by mi chyba nie przyszło do głowy, że odmawiając komuś podania mu ręki mogę sobie podreperować swój wizerunek czy podkreślić swój autorytet.
Ten wpis to odgrzewany kotlet sprzed ośmiu lat.
Lot nad kukułczym gniazdem
Dzisiaj na kółku filmowym w internacie oglądaliśmy „Lot nad kukułczym gniazdem”. Tak się trochę nabijaliśmy, że ten dom wariatów, w którym rozgrywa się akcja, to zupełnie jak my i nasza szkoła.
Scena, gdy siostra Ratched przekonuje kolejnych pacjentów, by rozpoczęli sesję terapii i wypowiedzieli się na jakiś temat, to żywcem lekcja angielskiego, na której nauczyciel przekonuje uczniów, by się odezwali, a oni wykręcają się jak mogą. Scena, gdy McMurphy uczy Wodza rzucać do kosza to żywcem lekcja wychowania fizycznego zimą w kilka klas jednocześnie na jednej sali gimnastycznej. Scena, gdy siostra Ratched strofuje pacjentów do złudzenia przypomina spotkanie Pani Kierownik internatu z Piotrem P. w ubiegłym tygodniu. A ten wariat, który nic nie mówi, tylko cały czas tańczy, to zupełnie jak ja.
Film się kończy, Wódz dusi McMurphy’iego, wyrywa umywalkę i przy jej pomocy wybija okno i ucieka w dal. Michał cały film się nabijał, ale teraz wyciera łzę w kacie oka.
Tak samo Wy wszyscy, panie i panowie, uczniowie i uczennice, pewnego dnia – mniej lub bardziej spektakularnie – wybijecie okna albo po prostu otworzycie drzwi i pójdziecie w szeroki świat z tej szkoły. A ja tu zostanę i muszę się bardzo mocno pilnować, by nie stać się niewolnikiem rutyny, jak siostra Ratched. Nie chciałbym, żeby przeze mnie pochlastał się jakiś Billy.
Ten wpis to odgrzewany kotlet sprzed dziewięciu lat. Nie ma już internatu, nie ma kółka filmowego, Piotr jest dobrym ojcem, a Pani Kierownik jest na emeryturze.
Lajtowie Piąci w Lesie
W związku z zakończeniem naszej współpracy z klasą III B Lajtowie Piątej Generacji odwiedzili dzisiaj Czarodziejski Las i zrobiliśmy sobie zdjęcie na tym samym drzewie, na którym siadały wcześniejsze pokolenia Arystotelesów.
Aż strach pomyśleć, że niektórzy z nich zalecieli tak daleko, a ja dalej chodzę do tego samego drzewa i na pożegnanie fotografuję się z kolejnymi odlatującymi ptaszkami.