Tłumacz gwiazdorzy

„Który z Was zajumał mój dezodorant?” – pyta Joan Collins w polskiej wersji batonów Snickers.
„A kto chciałby Cię wąchać?” – odpowiada kolega z szatni, co ma być tłumaczeniem angielskiego „Who’d wanna smell like you?”.
Oglądałem tę reklamę w różnych wersjach. W oryginale (jak poniżej), w telewizji holenderskiej (z napisami), a nawet po rosyjsku (z jakąś ichniejszą gwiazdą zamiast Joan Collins).
W każdej z tych wersji reklama miała sens. Dan zjada Snickersa, żeby nie gwiazdorzyć, a nikt nie „zajumał” jego dezodorantu, bo nie chciałby pachnieć tak jak on.
Tylko po polsku reklama nie trzyma się kupy. Nikt nie „zajumał” dezodorantu Danowi, bo nikt „nie chciałby go wąchać”. Tłumacz naprawdę dostał jakieś pieniądze za to tłumaczenie? A w ogóle jadł kiedyś Snickersa? Bo jeśli tak, to czemu odpuścił sobie to „get some nuts”?

Nie dla wegetarian

Bez względu na to, czy cena spadnie poniżej dziesięciu złotych, czy nie, bez względu na to, czy poza chłopskim można w tym sklepie kupić także babski, nie dam się skusić, nie kupię ani nawet nie obejrzę. Oferta wydaje mi się atrakcyjna jedynie dla kanibali.

Dezynfekcja jaj

Ten tekst jest o dezynfekcji jaj. Jaj zgniłych, zbuków całkowitych, a atakujących nas z ekranów telewizorów w postaci reklam, bywa że niezbyt mądrych. Odkąd na przykład obejrzałem poniższą, omijam z dala wszelkie produkty reklamujące się jako „wolne od GMO”. Zaciągająca gwarą wiejska baba, w kuchni o ludowym wystroju, pokazuje na leżącym na blacie, wymalowanym w kwiaty białym laptopie trójwymiarową animację komputerową, zniechęcającą do paszy, jakiej ona by swoim kurkom nie dała. Wygląda to mi zupełnie nienaturalnie. Zastanawiam się też, czy rodzaj ludzki w ogóle by istniał, gdyby od zarania dziejów nie dochodziło do żadnych modyfikacji genetycznych.

Pocieszające okazało się dla mnie, że nie tylko ja zareagowałem na ten dziwaczny twór propagandowy odwrotnie do zamierzeń jego twórców, to znaczy poczułem awersję do produktów „naturalnych”, a sympatię dla „genetycznie modyfikowanych”. Podobne odczucia do mnie okazał się mieć mój internetowy znajomy, Paweł Wimmer. Natomiast prawdziwie druzgocącą „dezynfekcję jaj” znalazłem – zupełnie przypadkowo – wczoraj. Polecam.

Niegrzeczni giganci

Tomek Łysakowski ujawnia, że największa księgarnia internetowa świata i firma programistyczna sprzedająca jeden z najpopularniejszych systemów operacyjnych (którego akurat nie umiem, mimo wielu prób, polubić) za nic sobie mają najżywotniejsze problemy polskiego społeczeństwa, o jakich mówili biskupi w wielkanocnych homiliach. W reklamie Kindle’a korzystająca z niego na plaży kobieta gawędzi wesoło z użytkownikiem tabletu, podczas gdy mężowie obojga z nich kupują drinki w barze. Z reklamy Microsoftu dowiadujemy się, że Windows 8 pozwala nam łatwo pozostać w kontakcie ze znajomymi, w tym szybko podzielić się radością z przyjaciółką, która właśnie się ożeniła.
Przypadkowo znalazłem podobną reklamę, w której córka prowadzi ojca do ołtarza. To z kolei reklama Renault Twingo.
Wszystko wskazuje na to, że Amazon, Microsoft i Renault, a wraz z nimi chyba niejedna wielka firma, zupełnie się nie obawiają, że atakowanie tak zwanego tradycyjnego modelu rodziny zaszkodzi ich sprzedaży.
Ilekroć posłucham dyskusji o polskich zmaganiach legislacyjnych dotyczących związków partnerskich albo relacji z homilii w polskich kościołach, będę się teraz zastanawiał, czy nasi politycy i hierarchowie żyją na tej samej planecie, co producenci czytników, Windowsa i samochodów osobowych, z których wszyscy wokół nas korzystają?





Marketing drobnym drukiem

Przechadzając się z psem po parkingu pełnym uczniowskich samochodów popatrzyłem z zazdrością na reklamę, którą ktoś zatknął za wycieraczkę jednego z samochodów.
Mnie się dostaje sam chłam, pełen kolorowych obrazków i mniej lub bardziej udanych sloganów, a tu ktoś dostał tak dokładną publikację informacyjną…

40 milionów

Martwiłem się, że po przejściu pod skrzydła Microsoftu Skype upadnie, a tymczasem dzisiaj ze zdumieniem zauważyłem w dolnej części okna, że liczba aktywnych, zalogowanych w tym momencie użytkowników, przekroczyła czterdzieści milionów.
Z drugiej strony, nic dziwnego. Połowa moich rozmów na Skypie w tej chwili to czaty ze znajomymi z Facebooka, a mój osiemdziesięciopięcioletni ojciec w ostatnich dniach kilkakrotnie przeprowadził rozmowy wideo przez Skype.



Nieco ponad pół roku temu, pod Galerią Krakowską, dostałem ulotkę reklamującą sztandarowy model telefonu firmy, która również zdecydowała się na mariaż z Microsoftem. Ocena moralna tej formy zaśmiecania miasta jest dla mnie niejednoznaczna, ale przyjąłem ulotkę, a następnie – podobnie jak wszyscy inni – wrzuciłem ją do kosza przy wejściu do Galerii, kilkanaście metrów od olbrzymiego stoiska promocyjnego



Dzisiaj wiadomo już, że zupełnie tak, jak my wyrzucaliśmy te ulotki, producent telefonu – w pewnym sensie – wyrzucił do kosza reklamowany wówczas model. Nie będzie go rozwijał, aktualizował do nowej wersji systemu. To trochę tak, jak niegdyś porzucił prace nad naprawdę rewolucyjnym telefonem N900 i użytkownikom, którzy zakupili ten super nowoczesny model za ponad 2 tys. złotych, po kilku miesiącach rozwiał wszelkie nadzieje na to, że będzie z niego jakiś pożytek.
Mam nadzieję, że Microsoft nie wyrzuci w ten sam sposób do kosza Skype’a, bo chociaż od dawna już siedzę na Androidzie i wbudowane weń formy komunikacji w większości przypadków są dla mnie całkowicie wystarczające, nadal instaluję Skype na każdym telefonie czy komputerze, jakiego używam.

Reklamowe oszustwo

Wojna na ilość fanów na Facebooku między polskimi operatorami telefonii komórkowej trwa. O ile jednak niektóre firmy zachowują pozory przyzwoitości i przyciągają użytkowników portalu do swoich fanpage’y oferując im coś w zamian (na przykład cyklicznie powtarzające się akcje z kodami lub darmowe SMS-y za gole w Euro 2012, jakie rozdaje Orange), inne żerują bezwstydnie na nie związanych z telekomunikacją emocjach, a może i na zwykłej niewiedzy internautów.
Zdziwiłem się bardzo widząc, że moi znajomi, bez względu na to, w jakiej sieci mają komórki, nagle jeden za drugim zostają sympatykami Play. Zrozumiałem, gdy mnie samemu wyświetliła się sponsorowana reklama. Następną moją reakcją po zrozumieniu tego nagłego fenomenu było poczucie głębokiego niesmaku.

Marketingowy szantaż

Barbarzyńskie w moim odczuciu zwyczaje podczas katolickich obrządków na południowych rubieżach diecezji kieleckiej uderzyły mnie po raz pierwszy, gdy na pogrzebie przyjaciela zbierający na ofiarę kościelny podszedł z tacą nawet do zgromadzonej przy samej trumnie najbliższej rodziny zmarłego. W niedługim odstępie czasu przeżylem kolejny szok, gdy w czasie radośniejszej wprawdzie uroczystości, bo na ślubie, ale w równie niestosowny moim zdaniem sposób, wyciągnął rękę z tacą do samych państwa młodych i do świadków. Wyglądało to nawet trochę komicznie, gdy panowie podawali paniom pieniądze do wrzucenia na ofiarę, gdyż te – w uroczystych sukniach i z ozdobnymi torebkami – nie miały gdzie trzymać gotówki.
Niedawno z kolei wróciłem do domu z pogrzebu z … wizytówką zakładu pogrzebowego. Pod koniec uroczystości, gdy jeszcze nad trumną zmarłego trwały przemówienia i nie wpuszczono jej do grobu, pracownicy zakładu, chodząc między zgromadzonymi w tej i sąsiedniej kwaterze ludźmi, zaczęli rozdawać eleganckie blankieciki, na których pogrubioną i rozstrzeloną czcionką umieszczono informację, jaka firma obsługiwała pogrzeb, gdzie się znajduje, jakie ma numery telefonów oraz że są one czynne całą dobę.
Fakt rozdawania wizytówek na pogrzebie ma rzekomo usprawiedliwiać to, że są one swego rodzaju pamiątką i rodzajem modlitwy za zmarłego. Faktycznie, znajduje się tam także imię i nazwisko zmarłego, informacja o dacie śmierci i miejscu pochówku, a także kilka linijek modlitwy wyrażającej oddanie duszy w ręce Pana. Na odwrocie jest po prostu obrazek przedstawiający Jezusa modlącego się w Ogrodzie Oliwnym.
Mam problem z taką wizytówką. Z jednej strony, szacunek do zmarłego i do uczuć osób wierzących nie pozwalają jej wyrzucić. Z drugiej, czuję niesmak albo wręcz odrazę na myśl o tym, że ktoś wykorzystuje intymną uroczystość pożegnania zmarłego do rozdawania uczestnikom tej uroczystości swoich – było nie było – ulotek reklamowych.
Co kraj, to obyczaj. Może komuś takie obrazki z pogrzebów wydają się rzeczywiście elegancką i refleksyjną pamiątką. Dla mnie to marketingowy szantaż, polegający na wciśnięciu komuś reklamówki, której nie sposób zniszczyć czy wyrzucić. Moją postanowiłem odesłać do zakładu. Niech oni się martwią, co zrobić ze świętym obrazkiem, którego nie da się już wykorzystać na kolejnym pogrzebie.

Ożenki i zamążpójścia

Trochę o tym, jak zmiany społeczno – kulturowe skutkują powstawaniem problemów językowych wcześniej niewyobrażalnych.
Od paru tygodni w Nowym Jorku trwa gorączkowe nadrabianie zaległości i pobieranie się przez pary, które dotąd miały z tym pewien problem, ponieważ nie były (i nadal nie są) mieszane, a w każdym razie nie ze względu na płeć.
Donosząc o tym w internetowym wydaniu „Wysokich Obcasów” Barbara Szelewa zaniepokoiła mój wyczulony ostatnio* zmysł językowy rodzimego użytkownika polskiej mowy, tytułując swój artykuł „Nowy Jork żeni się w niedzielę„.
W polszczyźnie obowiązuje taki słowny stereotyp, że mężczyzna się żeni, a kobieta wychodzi za mąż. Słowny, bo nie do końca pasujący do opisywania współczesnej, globalnej rzeczywistości. Cóż bowiem oznacza „żenić się”, jeśli nie „stawać się żonatym”, czyli takim, który ma żonę? Podobnie jak „wychodzić za mąż” to przecież nic innego, jak „stawać się zamężną”, czyli taką, która ma męża. Gdy małżeńską przysięgę składa sobie dwóch mężczyzn, żaden z nich się nie żeni. Gdy przed ołtarzem stają dwie kobiety, żadna z nich nie wychodzi za mąż.
Ciekawe, ale wydaje mi się, że przymiotniki „zamężny” i „żonata”, jako ogólnie zrozumiałe i jednoznaczne, przyjmą się w języku polskim o wiele szybciej, niż poprawne stosowanie wyrażeń „wychodzić za mąż” i „żenić się” w przypadku par tej samej płci. Tym bardziej, że dla osób pozostających w związku małżeńskim brak uniwersalnego określenia stanu cywilnego, które nie zdradzałoby nijak płci współmałżonka, takiego jak określenie „wolny” lub „wolna” zamiast „kawaler” i „panna”.
Mamy tu w języku polskim do czynienia z fenomenem niespotykanym w angielszczyźnie, w której wszystkie najbardziej naturalne określenia czynności związanych z ożenkiem lub zamążpójściem są neutralne i pozbawione wszelkich oznak seksizmu. Po polsku można wprawdzie mówić o „pobieraniu się”, „stawaniu przed ołtarzem” czy „wchodzeniu na nową drogę”, ale „żenić się” i „wychodzić za mąż” kolokwialnie triumfują, tyle że nie zawsze poprawnie, zwłaszcza to pierwsze.

* Niedawno pisałem o wpadkach językowych w reklamie Banku Gospodarki Żywnościowej i informacji o śmierci Andrzeja Leppera na głównej stronie Onetu

Ożyj i zwyciężaj, czyli errata do przeprosin

W sezonie w Polsce Ludowej zwanym ogórkowym najgorsze brednie stają się sensacją i tak właśnie było wokół sprawy reklamy piwa „Lech” na majestatycznej ścianie hotelu Forum w Krakowie. W niezdrowych lub przegrzanych głowach łatwo dochodzi do dziwnych skojarzeń, więc oto na widok gigantycznej reklamy „zimnego Lecha” kilometr od Wawelu podniosły się głosy osób urażonych, które skojarzyły reklamę ze spoczywającym na Wawelu byłym prezydentem Rzeczypospolitej, Lechem Kaczyńskim. To prawda, po pogrzebie prezydenckiej pary niesmaczne dowcipy o „zimnym Lechu” krążyły wśród studenckiej braci, ale nie dajmy się zwariować, bo inaczej trzeba będzie zakleić usta plastrem i nie odzywać się w ogóle. Wszak każdy wyraz można skojarzyć z czymś, co ktoś inny może uznać za tabu.
Ciekawe, że podczas gdy spora część mediów uspokaja znerwicowanych Polaków, że Kompania Piwowarska za reklamę „zimnego Lecha” na hotelu Forum przeprosiła i ją zdejmuje, jest to prawda tylko połowiczna. W rzeczywistości bowiem przeprosiny to tylko część komunikatu prasowego Pawła Kwiatkowskiego, Dyrektora ds. Korporacyjnych Kompanii Piwowarskiej, i są one adresowane do „Panów Posłów Ryszarda Czarneckiego oraz Marka Migalskiego a także Tych wszystkich Państwa, którzy poczuli się urażeni niefortunną lokalizacją reklamy naszego piwa LECH Premium.”
W dalszej części komunikatu Kwiatkowski wyjaśnia jednak, że demontaż reklamy będzie miał miejsce nie wskutek protestów, lecz w związku z wygaśnięciem kontraktu na wynajem tej lokalizacji, a następnie podkreśla, że hasło „Spragniony wrażeń. Zimny Lech” jest reklamą dotyczącą „wyłącznie jednego z walorów piwa LECH Premium, jakim jest orzeźwienie. Hasło zawierające frazę „Zimny LECH” pojawiło się na polskim rynku już w lutym 2009 roku. Tegoroczna kampania to efekt konsekwentnego wspierania jednego z atrybutów piwa LECH jakim jest orzeźwienie i nie ma to żadnego związku z niedawnymi tragicznymi wydarzeniami, które wstrząsnęły naszym krajem. Koncepcja realizowanej obecnie kampanii reklamowej powstała w grudniu 2009 r. Celem naszej akcji jest promowanie możliwości wygrania przez dowolne miasto w Polsce tzw. mega-imprezy z truckiem pełnym zimnego LECHa, jako jedną z wielu nagród i atrakcji. Rozpoczęcie tych działań nie jest jakąkolwiek próbą wykorzystania emocji czy uczuć patriotycznych Polaków, które pojawiły się w związku z tragicznymi wydarzeniami w Smoleńsku.”
Bardzo ciekawa jest też końcówka komunikatu, w której – i brawo mu za to – Kwiatkowski stwierdza:

Wszelkie skojarzenia hasła „Spragniony wrażeń. Zimny LECH” z osobą zmarłego Lecha Kaczyńskiego uznaję za wysoce niesmaczne, nieuzasadnione i niestosowne. Uważam, że nie powinniśmy ulegać głosom tych, którzy w niestosowny sposób próbują narzucić inną interpretację hasła „Spragniony wrażeń. Zimny LECH” niż ta, która ma się kojarzyć wyłącznie z dobrze schłodzonym, orzeźwiającym piwem wysokiej jakości.

Tym samym ze spokojem sięgam po puszkę mojego ulubionego piwa „Dębowe Mocne” (do bojkotu tej marki także nawoływano w związku z aferą wokół reklamy na hotelu Forum) i czekam na reakcję polityków jedynej słusznej partii na reklamę, która zawisła na wprost Wawelu w sierpniu, zastępując reklamę Lecha. Hasło reklamowe brzmi tym razem: „Ożyj i zwyciężaj” i reklamuje napoje energetyczne.