Jak wiadomo, na końcu tęczy można znaleźć dzbanek złota. Wie o tym każde dziecko, które czytało lub któremu czytano bajki. To nie przeszkadzało niektórym uczestnikom świątecznych pochodów w stolicy podskakiwać rytmicznie wokół płonącej tęczy i rzucać wyrwanymi z chodnika kostkami bruku w strażaków próbujących ją ugasić. Euforyczny trans sprawił, że narodowcy łamali drzewka i niszczyli znaki drogowe, uznali także za stosowne podpalić znajdujące się na terenie ambasady Rosji w Warszawie budkę strażniczą i samochód. Ucierpiało także kilkadziesiąt samochodów przypadkowych mieszkańców stolicy i niejedna elewacja. Zaatakowano maczetami, pałkami, kamieniami i butelkami ośmioro dzieci w wieku od 3 do 14 lat.
Chuligańskie wybryki zdarzają się wszędzie i trudno nawet identyfikować je nierozerwalnie z taką czy inną orientacją polityczną, tak samo jak trudno uznać którąkolwiek orientację i jej zwolenników za wolne od tego rodzaju wynaturzeń. Ale od tego, co w moje imieniny wyprawiali niektórzy podekscytowani młodzieńcy na stołecznych ulicach o wiele bardziej przeraża mnie to, co kilka dni później elegancko ubrani panowie pod krawatem powtarzają w ogólnopolskich stacjach telewizyjnych. Że ten dzień, te pochody i te zamieszki to był „wielki sukces”, że „udało się bardziej niż w minionych latach”, i że „te wydarzenia pokazują, że Polacy jeszcze się nie poddali”. Komu się nie poddali? Kogo nazwać przegranym w obliczu tego rzekomego sukcesu?
Tego dnia w godzinach popołudniowych patrzyłem, jak Przemek i Dominik uszczelniają i ocieplają na zimę drzwi warsztatu. Zrobiłem im herbaty, a oni zmienili mi opony na zimowe. W Święto Niepodległości warto nie włączać telewizora i nie jeździć do miasta. Z dala od pochodów i manifestacji można przekonać się na pierwszy rzut oka, że Polacy faktycznie się nie poddali i robią swoje. I wbrew idiotom palącym tęczę na Placu Zbawiciela znajdą pewnie kiedyś ten garnek złota. Z nich trzeba być dumnym, a nie z jakichś narwańców podskakujących z chorągiewkami.
Tag: Warszawa
Ktoś bardzo ważny
Od rana chodziliśmy wszyscy jak na szpilkach. Mieliśmy się spotkać – maturzyści i trzecie klasy technikum – z kimś bardzo ważnym, kto miał do nas przyjechać z Warszawy. Bardzo ważny człowiek, na którego lepiej, żebyśmy my poczekali parę minut, niż żeby on na nas poczekał. Nie było w związku z tym szóstej lekcji w mojej maturalnej klasie, a sala gimnastyczna na tej lekcji wypełniła się po brzegi uczniami, których cały październik ciężko było zastać w szkole.
Od rana przez kilka godzin nikt nie potrafił udzielić rzeczowej informacji na temat tajemniczego sławnego gościa. Był on na przemian sekretarzem stanu (to z Ameryki chyba?), ministrem, wiceministrem… Jedno nie ulegało wątpliwości. Mieliśmy dostąpić zaszczytu spotkania kogoś, kto w swoim napiętym kalendarzu znalazł dla nas pół godziny (a może tylko dwadzieścia minut?) czasu, i kto przyjeżdża z Warszawy, która jest na końcu świata i jest marzeniem każdego człowieka, by przynajmniej raz zobaczyć to cudowne miasto na własne oczy, ba, odbyć do niego pielgrzymkę, porównywalną chyba jedynie z obowiązkową pielgrzymką każdego muzułmanina do Mekki, chociaż raz w życiu.
Po kilkunastu minutach oczekiwania (a jednocześnie martwienia się o odsłonięte nerki – i nie tylko nerki – dziewczyn z III c, które siedziały przed nami), mogliśmy z moimi panami z IV d entuzjastycznie przywitać cudownego gościa, który – tyle zdołałem zrozumieć – ma 32 lata, jedną żonę zamiast osiemnastu narzeczonych, i wierzy w spełniające się marzenia. Wszedł na salę gimnastyczną razem z dobrze nam znanymi przedstawicielami lokalnej władzy i organu prowadzącego naszą szkołę – przesympatycznym starostą i nadzwyczaj popularnym wójtem jednej z gmin naszego powiatu. Podczas gdy oni, dobrze nam znani i kochani przez nas lokalni włodarze, usiedli sobie spokojnie na środku sali, on – w triumfalnym i gwiazdorskim stylu – przebiegł przez pierwsze rzędy zgromadzonych podając wszystkim rękę i przybijając piątkę, jakby był Michaelem Jacksonem, Dodą, Ewą Sonnet czy kimś porównywalnym. Na szczęście nasi maturzyści i trzecie klasy technikum zachowały się jak należy i przyjęły te jego spontaniczne gesty tak, jakby naprawdę był Dodą czy Ewą Sonnet. Michaela Jacksona pominąłem tym razem celowo, z grzeczności.
Gość mówił naprawdę porywająco. Z uwagi na kiepską akustykę sali słyszałem zaledwie połowę z tego, co powiedział, ale i tak byłem poruszony. Trzeba walczyć o swoje marzenia, nic nas nie powstrzyma, wystarczy napisać maila do kogoś bardzo ważnego, by samemu dostać szansę. Wojtka z III b wzruszył do łez (Wojtek jest niezły w te klocki). Nie rozumiem tylko, dlaczego – jego zdaniem – na sali „mogli siedzieć” znakomici informatycy, mechanicy, ekonomiści, logistycy i inni. Moim zdaniem siedzieli, a nie mogli siedzieć.
Gdy cudowny, charyzmatyczny gość kazał nam zadawać sobie pytania, cisnęło mi się na usta, by spytać go, kim właściwie jest, jak się nazywa i w jakim celu do nas przyjechał, ale uznałem, że to impreza, na której mam status co najwyżej obserwatora, więc lepiej, żebym się nie odzywał. Z ulgą przyjąłem więc pytanie z IV a, jedyne zadane, które było wręcz majstersztykiem erystyki i wpisywało się znakomicie w to, co gość nam zaprezentował: zapytać o jak najwięcej, w jak najpodnioślejszych słowach, nie mówiąc jednocześnie nic konkretnego.
Na koniec spotkania gość rzucił się do nas ze swoimi wizytówkami. Mnie wprawdzie nie udało się zdobyć tego cennego suweniru, ale – korzystając z uprzejmości uczniów i uczennic innych klas (moja czwarta de, jako klasa do d…, nie dostała ani jednej wizytówki), wiem, z kim było to spotkanie, sprawdziłem sobie w Wikipedii. Nadal nie mam pojęcia, z jakiej okazji i w jakim celu przyjechał do nas gość z Polskiego Stronnictwa Ludowego. Wybory dopiero w przyszłym roku. Nie wiem, czy występował tam jako ewangelista, kabareciarz czy polityk. Ani słowem nie wspomniał o sprawach, którymi się zajmuje, o współpracy ze środowiskami społecznymi, dialogu społecznym oraz o problemach uchodźców. Widocznie ma bardzo nudną pracę…
Duże brawa dla Pana Starosty, który – wychodząc ze spotkania – starał się wpisać w jego konwencję i żegnał nas równie entuzjastycznie, jak byliśmy powitani przez tajemniczego przybysza z nieodgadnionej i wyśnionej przez wszystkich Warszawy.
Wartości rodzinne
Władysław, ojciec geja, a także Elżbieta, Aneta i Rafał, których córki są lesbijkami, bulwersują ulice Warszawy, Krakowa, Poznania, Wrocławia i Górnego Śląska. Redaktor naczelny dużego polskiego tygodnika, posłanka jednej z największych partii opozycyjnych i paru innych zdenerwowanych celebrytów histeryzuje coś o homoseksualnej propagandzie, o gwałceniu wartości, o burzeniu tradycyjnego modelu rodziny, a także uniemożliwianiu rodzicom wychowywania dzieci w zgodzie z własnym sumieniem.
Z zainteresowaniem oglądam zdjęcia billboardów w internecie i zastanawia mnie, w czym miłość i empatia między rodzicami a dziećmi pokazywanymi na tych plakatach są sprzeczne z wartościami rodzinnymi obowiązującymi w tym „tradycyjnym modelu”.
Na billboardach nie ma par jednopłciowych w intymnych pozach, ale zdjęcia rodziców z dziećmi. Rodzice na plakatach pokazują, że dzieci nauczyły ich, jak ważne jest być sobą, być odważnym i mówić otwarcie. Demonstrują wzajemną miłość i zaufanie. To się nie mieści w tradycyjnym modelu rodziny? W rodzinach pana Lisieckiego, pani Pawłowskiej i innych oburzonych było lub jest inaczej? To serdecznie współczuję.
Obowiązki i prawa
Gdy jeden z moich znajomych wrzucił w internet fotkę zrobioną podczas tegorocznej Parady Równości w Warszawie, przedstawiającą młodzieńca z transparentem „Jestem pedałem i mam obowiązki pedalskie”, uśmiechnąłem się i przeszedłem nad tym do porządku dziennego. Parady w ogóle nie obserwowałem ani nie czytałem wiele na jej temat, zaabsorbowany jakimiś zupełnie innymi sprawami. Nie jestem nawet szczególnie zorientowany, jak była komentowana w mediach czy też kto – poza Ryszardem Kaliszem – udzielił jej wsparcia.
Dopiero teraz – zupełnie przypadkowo – dowiedziałem się, że hasło na transparencie było parafrazą słów Romana Dmowskiego i środowiska narodowe odebrały ten transparent jako obrazę swoich ideałów i drwinę z polskości. Niezupełnie rozumiem czemu.
Trochę to bezsensowna dyskusja, w której uczestnicy po jednej stronie dyskursu zawłaszczają sobie pewne związki składniowe i frazeologię. To tak, jak już nikt nie może powiedzieć o odmienianiu oblicza tej ziemi, nie wywołując skojarzeń z Janem Pawłem II. Poza tym, może – zamiast przywłaszczać sobie słowa, które przeszły do historii – powinniśmy się cieszyć, że są one żywe i wykorzystywane przez ludzi kolejnych pokoleń?
Nie miałem pojęcia, gdy zobaczyłem to zdjęcie po raz pierwszy, że to parafraza słów Dmowskiego. Wydaje mi się, że internauci oburzeni rzekomą wulgarnością transparentu i określający dźwigającego ten transparent młodzieńca mianem kretyna, nie znają w pełni kontekstu, z którego te słowa zostały wyjęte.
Jestem Polakiem, więc mam obowiązki polskie. Są one tym większe i tym silniej się do nich poczuwam, im wyższy przedstawiam typ człowieka
Dotknięci mackami
Podczas gdy część młodzieży nie ustaje w wysiłkach, by postawić przed komisją dyscyplinarną nauczycieli, którzy zorganizowali uroczystości szkolne na terenie kościołów lub „wzbogacili” program uroczystości szkolnych o nabożeństwa religijne, inni bywalcy mojego blogu odnajdują w swoim życiu miejsce dla religii.
Dotknięta makaronowymi mackami młodzież z Radomska zabiera właśnie głos w pierwszym ważnym wydarzeniu lokalnej wspólnoty od czasu powołania ich radomszczańskiego koła wyznawców.
Brawo dla młodzieży, która ma coś do powiedzenia i działa w granicach wyznaczonych prawem. Dla takiej młodzieży warto pracować w szkole, od takiej młodzieży można samemu się czegoś dowiedzieć czy nauczyć, więc nie rozumiem zupełnie, skąd pomysł wyrzucenia Damiana Jaworskiego z katolickiego liceum w Zakopanem. Damian nie rozdawał na Krupówkach marihuany, tylko nawoływał do debaty społecznej na temat jej legalizacji. Czy nam się podobają takie poglądy czy nie, nie ma znaczenia, podobnie jak niezależnie od tego, co sądzimy o narodowcach, ich ideałach i symbolice, mieli prawo złożyć kwiaty pod pomnikiem Romana Dmowskiego w Święto Niepodległości. Całkiem poważne autorytety prowadzą dyskusje nad o wiele mniej prawdopodobnymi zmianami prawnymi, na przykład przywróceniem kary śmierci, i nikt nie ma im tego za złe.
Na szczęście jest odpowiednia procedura i małopolskie kuratorium z pewnością pogodzi Damiana z jego nauczycielami, podobnie jak stołeczne kuratorium doprowadzi do kompromisu między uczniami a dyrektorami w VIII LO, XXVII LO, XXXIII LO, XLIII LO, XLIV LO, XLVI LO, LXXIII LO, LXVII LO oraz Technikum Nr 2 i Technikum Nr 7 1 w Warszawie. Jak bowiem powiada Latający Potwór Spaghetti, którego wszyscy jesteśmy ponoć stworzeniami, „Naprawdę wolałbym, żebyś nie zachowywał się jak jakiś świętoszkowaty, fałszywie pobożny dupek, gdy opisujesz Mą Makaronową Doskonałość. Jeśli niektórzy ludzie nie wierzą we mnie, to trudno, nic się nie stanie. Naprawdę, nie jestem do tego stopnia próżny”. Bierzmy z niego przykład, nawet jeśli weń nie wierzymy.
Ludzie w pasiakach
Kilka tygodni temu, podczas rozmowy przy kawie na wrocławskim lotnisku, moi znajomi z Francji ze zdumieniem zareagowali na wiadomość, że zgodnie z polskim prawem propagowanie komunizmu, podobnie jak nazizmu, jest przestępstwem. Wczorajsze zamieszki na ulicach Warszawy pokazują, że nasze rozwiązania legislacyjne w tym zakresie, aczkolwiek pewnie kierujące się szczytnymi intencjami, spalają na panewce. Faszyzm i komunizm propagować można bowiem z łatwością, byle nie powoływać się na Hitlera czy Stalina i ubrać wszystko w piękne, okrągłe frazesy odwołujące się do „tradycji niepodległościowych” czy innych równie pustych ogólników.
Pomysł, by po ulicach Warszawy przejść z symbolami i hasłami odwołującymi się do nacjonalizmu i faszyzmu, jest sam w sobie dość przerażający. To, że demonstracje odwołujące się do skompromitowanych w Polsce ideologii przeszły wczoraj ulicami stolicy wsparte moralnie przez parlamentarzystów Prawa i Sprawiedliwości oraz profesora katolickiego uniwersytetu, budzi jeszcze większą odrazę. Podobnie jak obrona obnoszenia się z falangą poprzez powoływanie się na zasługi Romana Dmowskiego sprzed czasów Obozu Wielkiej Polski, organizacji bojówkarskiej i antysemickiej.
Najbardziej przejmującą dla mnie formą protestu podczas wczorajszych demonstracji w Warszawie była blokada ulicy przez grupę ludzi w pasiakach. Milcząco, ale jakże wymownie, bronili przejścia „patriotom”, z którymi sympatyzują posłowie PiS. To była najlepsza z wszystkich wczorajszych form protestu. Wielka szkoda, że kordon policji zdecydował się zasłonić protestujących tak, że musieli być zupełnie niewidoczni dla narodowców.
Przykre też było dla mnie bardzo, że wczoraj roiło się wprawdzie na ulicach od flag narodowych, ale wszystkie, a w każdym razie na pierwszy rzut oka wszystkie, były niesione ramię w ramię z symbolami nacjonalistycznymi, a na czele pochodu z falangami niesiono – o zgrozo – sztandar Solidarności Regionu Śląsko – Dąbrowskiego. Demonstranci po drugiej stronie barykady, czy raczej po drugiej stronie policyjnych kordonów, symbolami narodowymi w takim stopniu się nie posługiwali. A szkoda, bo mieli do tego nie mniejsze, a – moim skromnym zdaniem – nawet dużo większe prawo. Oddając całą symbolikę narodową w ręce jednej strony sceny politycznej pozwalamy im kwestionować prawomyślność i patriotyzm nas i wszystkich innych, a w dodatku zaczynamy uwiarygadniać brednie obciążające winą za przemoc w polityce wszelkich przeciwników PiS-u i teorie spiskowe o tym, że członkowie tej partii są mordowani czy napadani.
Dla ludzi w pasiakach wielki szacun.
Zdjęcia „ukradłem” stąd.
Cyrk jedzie dalej
Szaleństwo trwa, cyrku pod krzyżem ciąg dalszy. I nie, nie mam wcale na myśli nocnej manifestacji, tylko poranną wizytę prezesa Kaczyńskiego i innych polityków PiS, którzy po mszy świętej zdecydowali się ostentacyjnie złożyć kwiaty pod krzyżem, jakby nie słyszeli apeli – płynących już nawet ze strony kościelnej – by nie wojować krzyżem, by właśnie Jarosław Kaczyński pomógł zakończyć tę niegodną awanturę. Jakby zapomnieli, że samolot rozbił się nie przed Pałacem Namiestnikowskim, a Prezydent Lech Kaczyński jest pochowany na Wawelu, a nie na Krakowskim Przedmieściu. W autorytet prezesa jako osoby zdolnej przyczynić się do rozwiązania problemu wierzy ksiądz Boniecki, redaktor naczelny „Tygodnika Powszechnego”, który wczoraj wieczorem dał temu wyraz w rozmowie z TVN24, jednocześnie krytycznie oceniając wypowiedź Kaczyńskiego popierającą samozwańczych „obrońców” krzyża i nazywając ją „bardzo niemądrą” i szkodzącą samemu prezesowi. Pewnie i on, i wielu innych mądrych księży bardzo się rozczarowało widząc dzisiaj rano, że Kaczyński tę szopkę ciągnie dalej.
Nocna manifestacja przebiegła spokojnie, co zgodnie ocenia większość komentatorów. To, że w wielotysięcznym tłumie podczas kilkugodzinnego zgromadzenia sześć osób trafia do izby wytrzeźwień, o niczym nie świadczy. Nie do końca rozumiem, dlaczego część mediów opisuje nocną manifestację jako protest „przeciwników” krzyża. Nazywanie zwolenników przeniesienia krzyża sprzed pałacu w bardziej godne miejsce „przeciwnikami” krzyża jest takim samym nadużyciem, jak nazywanie koczujących pod nim od wielu tygodni pod przewodnictwem Pani Joanny ludzi jego „obrońcami”. Nie rozumiem stawiania pytania: „Komu przeszkadza krzyż?”, bo na tym etapie pytaniem równie sensownym staje się pytanie o to, komu przeszkadzało, by krzyż w uroczystej procesji został przeniesiony do kościoła i by uczestniczył w pielgrzymce na Jasną Górę.
Nie wszystko mi się podobało wczoraj na Krakowskim Przedmieściu. Muszę przyznać, że głupio się czułem, gdy tłum skandował „Spieprzaj dziadu”, chociaż zwolennikiem zmarłego prezydenta nie byłem i nie odmieniło mi się po jego tragicznej śmierci. Ale za równie skandaliczne uważam odprawienie po północy „mszy dla obrońców krzyża” na Krakowskim Przedmieściu, bo kapłani usankcjonowali w ten sposób nielegalne koczowisko i dali tym biednym, zagubionym „obrońcom” poczucie sensu i wiary, utwierdzili ich w błędzie. Zgadzam się, że krzyż z puszek piwa „Lech” mógł być odebrany jako niestosowny, ale to przecież właśnie tak zwani „obrońcy” doprowadzili do absurdalnego skojarzenia tego napoju alkoholowego z osobą zmarłego prezydenta, protestując przeciwko reklamie na ruinach krakowskiego hotelu.
Demonstrujący zwolennicy przeniesienia krzyża w olbrzymiej mierze zachowali się jednak bardzo kulturalnie i niektórzy z nich wykazali się, moim zdaniem, nie tylko świetnym poczuciem humoru i znajomością Gombrowicza, ale także patriotyzmem i świadomą obywatelską postawą. Pamięć ofiar tragedii pod Smoleńskiem uczczono minutą ciszy, o czym dzisiaj mało kto wspomina. Wśród haseł, które można było uznać za antykościelne czy antyreligijne, jak okrzyki „Do kościoła!”, „Krzyż do kościoła” itp., przeważały jednak te, które w prosty i dosłowny sposób domagały się poszanowania prawa lub w humorystyczny sposób rozładowywały atmosferę.
Cóż obraźliwego w ustawieniu znaku drogowego „Uwaga, obrońcy krzyża!”, w którym to do znaku ostrzegawczego przed przejściem dla pieszych dorysowano krzyż i podpisano go tabliczką informacyjną? Takie samo prawo postawić taki tymczasowy znak, jak postawić taki tymczasowy krzyż, a przecież znak wyraża tylko troskę o bezpieczeństwo pieszych.
Mnie podobały się szczególnie transparenty z tekstami: „Żydokomuna pozdrawia”, „Chcemy koła zamiast krzyża”, „Wolny Krzyż, wolna Maryja, uwolnić ziomali!” i „Boli mnie w krzyżu”.
Cóż złego było w śpiewaniu dziecięcych przebojów „Ogórek” czy „Pszczółka Maja”? Albo komu zrobili krzywdę „kolejarze” broniący krzyża św. Andrzeja, których celem było zwrócenie uwagi, iż krzyż ten jest często niszczony przez wandali?
Przykre, że w całej tej sytuacji Kościół instytucjonalny – niczym opuszczony przez Ducha Świętego – nie umie zająć jednoznacznego stanowiska i umywa ręce, tak jak od lat robi to tolerując stale poszerzający się margines ekstremizmu w swoim łonie. Prowadzi to do sytuacji, która jeszcze niedawno była nie do pomyślenia. Kto by uwierzył kilka miesięcy temu, że tłumy na Krakowskim Przedmieściu będą oklaskiwać osobę kpiącą z papieża albo krzyczeć „Spieprzaj dziadu!”. Kto by uwierzył, że wokół krzyża będzie trwał cyrk, a graficy komputerowi będą sobie z niego robić żarty, takie jak tutaj? Jak na mój gust, z troski o szacunek dla krzyża i dla ludzi wierzących, starczy już tego cyrku.
Bochaterska obrona
Podczas wczorajszej przepychaniny na Krakowskim Przedmieściu jeden z transparentów wznoszonych przez demonstrujących był bardzo intrygujący. No bo albo przynieśli go ludzie mocno się utożsamiający z serialem „Włatcy Móch”, albo ktoś tam wczoraj „bronił” nie krzyża, tylko jakiegoś tajemniczego gościa o nazwisku… Kżyżu Mjastu?
Dzień Niepodległości
Każdy, kto widział Independence Day, nie da się oszukać i domyśli się, że te chmury nad Częstochową kryją przed naszym wzrokiem statki Obcych. Jakże inaczej wyjaśnić potworny cień wysoko na niebie, ponad znajdującymi się wyraźnie dużo niżej białymi kłębami mniejszych chmur? Dlatego mają bez wątpienia rację ci, którzy nie chcą pozwolić na wyniesienie sprzed Pałacu Prezydenckiego na Krakowskim Przedmieściu krzyża, ustawionego tam spontanicznie i tymczasowo przez harcerzy 15 kwietnia, po katastrofie samolotu prezydenckiego pod Smoleńskiem.
W ramach zgniłego kompromisu między prezydentem – elektem i jego kancelarią, władzami stolicy a władzami kościelnymi, krzyż ma dzisiaj zostać przeniesiony do kościoła św. Anny, gdzie miałby z czasem stać się uwieńczeniem znajdującego się tamże w kaplicy loretańskiej pomnika katyńskiego, a w międzyczasie jeszcze akademicka pielgrzymka warszawskich studentów ma go zanieść na Jasną Górę. A co, jeśli unoszące się nad Częstochową statki Obcych porwą ten krzyż i wywiozą go w odległy zakątek galaktyki?
Patrząc na histerię na Krakowskim Przedmieściu, na którym – wbrew władzom świeckim i duchownym, wbrew zdrowemu rozsądkowi, wbrew chrześcijańskim ideałom miłości – gromadzi się właśnie coraz większy tłum wymachujących pięściami i krzyżami ludzi, nazywających siebie „obrońcami krzyża”, chcących przed siedzibą głowy państwa postawić „las krzyży” i próbujących zadźgać krzyżem resztki patriotyzmu w przyzwoitych, nieogarniętych fanatyzmem ludziach, pokładam całą moją nadzieję… w Obcych.
Modlitwy za gejów i za homofobów
Na trasie jutrzejszej Parady Równości w Warszawie rozwieszono na billboardach siedem wielkich plakatów z wizerunkiem Jezusa Chrystusa, których celem jest nawoływanie do modlitwy w intencji nawrócenia uczestników Europride. Chrystus z billboardu głosi hasło: „Nie przyszedłem potępić, lecz zbawić”, a dodatkowo umieszczono w siedmiu językach fragment jednego z wystąpień Jana Pawła II: „Nie bójcie się, otwórzcie, otwórzcie na oścież drzwi Chrystusowi”. To ostatnie ma być reakcją na rzekome zawłaszczenie sobie przez gejów i lesbijki hasła „Nie lękajcie się” – nawiasem mówiąc, nie rozumiem zupełnie, jak takie trzy słowa pozbawione kontekstu mogły się stać w minionych latach swoistą ikoną narodową, niby cytatem z Jana Pawła II. Jakby te trzy słowa były tak niepowtarzalne, tak oryginalne, że przez polskim papieżem nikt ich nigdy nie wypowiedział do nikogo w żadnej sytuacji.
Przeciwnicy manifestacji będą jutro przez cały dzień rozdawać ulotki zachęcające do pojednania się z Panem Bogiem i zapraszające na całodzienne czuwanie i modlitwę w intencji nawrócenia uczestników parady w kościele braci mniejszych kapucynów.
To wszystko nie byłoby w sumie wcale ciekawe ani szczególnie zaskakujące, okazuje się jednak, że wśród tych nawoływanych do nawrócenia uczestników parady będą osoby o bardzo tradycyjnych przekonaniach, jak przedstawiciele brytyjskiej partii konserwatywnej, a także głęboko wierzące. Za homofobów ma się w ten weekend zamiar modlić spopularyzowany przez spot wyborczy Lecha Kaczyńskiego gej – Amerykanin Brendan Fay. Zdjęcie z jego homoseksualnego ślubu zostało przez zmarłego prezydenta wykorzystane podczas kampanii prezydenckiej do szerzenie stereotypów i uprzedzeń i Fay z mężem pod groźbą procesu z polskim prezydentem domagali się od niego oficjalnych przeprosin. Jutro Brendan Fay ma zamiar przejść w warszawskiej paradzie, zapali znicz pod krzyżem przy pałacu prezydenckim, a potem wybiera się na Wawel, gdzie – jako zdeklarowany katolik – pomodli się i odda hołd wszystkim ofiarom smoleńskiej katastrofy.
I powie ktoś, że to Jarosławowi Kaczyńskiemu słońce przygrzało i wygaduje głupoty. A ci wzajemnie modlący się za siebie uczestnicy manifestacji i kontrmanifestacji to nie przesłyszeli się czasem słuchając nauk tego samego Chrystusa?
Z okazji jutrzejszej parady pozwolę sobie przypomnieć sympatyczny rysunek z wpisu sprzed ponad roku oraz optymistyczną dla uczestników marszu statystykę, jaką po wczorajszym historycznym głosowaniu w Argentynie zamieszczono tutaj.