Jedna z moich klas mówi na swojego wychowawcę „Pedał”. Tępię to od dłuższego czasu i osiągnąłem jak na razie tyle, że – przynajmniej do mnie – mówią o nim raczej używając jego imienia. Nadal jednak często się zdarza, że ten „Pedał” wydaje się być jedynym określeniem jego osoby, jakie przychodzi im do głowy, a z przypomnieniem sobie jego nazwiska niektórzy mają wyraźny kłopot. Kilku ostentacyjnie mówi o nim „Pan Pedał”, co – jak rozumiem – ma mi dać do zrozumienia, że nie tak łatwo podporządkują się mojemu życzeniu, by o moim koledze z pracy mówić przy mnie używając jego imienia, nazwiska, ewentualnie jednej z jego starszych i o wiele bardziej niewinnych, sympatycznie dziecinnych ksywek. Dlatego z pewnym niepokojem myślę o uczniach tej klasy po głośnej ostatnio sprawie decyzji szczecińskiego sądu, który bezrobotnej kobiecie kazał zapłacić 15 tysięcy złotych zadośćuczynienia sąsiadowi, którego nazwała pedałem.
Słowo „pedał” wydawało mi się zawsze samo w sobie zupełnie nieobraźliwe, a w każdym razie nie bardziej niż słowo „heteryk” czy „biseks”, a co więcej – alternatywne wobec niego określenie „gej” dla mnie, jako dla anglisty, nie brzmi wcale szczególnie poważnie. Dlatego gdy usłyszałem w mediach o wyroku za użycie słowa „pedał”, a ściślej sformułowania „Pedał sobie pedała sprowadził”, mocno się zdziwiłem. Przeczytawszy kilka komentarzy w prasie stopniowo dziwiłem się coraz bardziej, ostatecznie jednak wytłumaczyłem sobie sprawę przekłamaniami medialnymi i uznałem, że przecież wyroku sądu z uzasadnieniem nie znam, a sąd zapewne miał na myśli coś zupełnie innego, niż utrzymują media. Że chodziło nie tyle o samo użycie słowa „pedał” w stosunku do drugiej osoby, ale o kontekst, w jakim padło to słowo, o publiczne znieważanie sąsiada i napiętnowanie jego oraz jego partnera orientacji seksualnej, a także nawoływanie do pogardy i dyskryminacji ich życiowego wyboru.
I właściwie o sprawie bym już zapomniał, ale mniej więcej w tym samym czasie sąd w drugim końcu Polski zadecydował, że Wojciech Cejrowski, który podczas spotkania ze studentami Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego w marcu powiedział, że „pederastów należy wytykać palcami”, „homoseksualizm u normalnych ludzi wzbudza obrzydzenie”, a „grzech sodomski, jakiego dopuszczają się geje”, „trzeba stale potępiać”, nie popełnił przestępstwa. W sprawie tej najpierw odmówiła wszczęcia postępowania prokuratura, a jej decyzję podtrzymał następnie sąd w Lublinie.
Zastanawiam się teraz, jak to jest – czy wolno czuć nienawiść do osób homoseksualnych, a także zachęcać innych do tej nienawiści, byle używać modnego, acz etymologicznie niezbyt dumnie brzmiącego słowa „gej”? A z drugiej strony, czy mówiąc z szacunkiem i miłością o swoim znakomitym wychowawcy w szkole, można dostać wyrok za użycie niewiele mądrzejszego, ale za to używanego w polszczyźnie o wiele dłużej słowa „pedał”?
A może to jest tak, że w sezonie ogórkowym prasa, radio i telewizja nie mają o czym mówić, a nawet jak już o czymś powiedzą, to niedbale i wypaczając sens? Może i wyrok ze Szczecina, i wyrok z Lublina zostały przez media źle zrelacjonowane?
Tak czy inaczej, nadal będę konsekwentnie tępił moich uczniów określających swego wychowawcę ksywą „Pedał”. Tym bardziej, że dwóch z nich podziękowało mi za to SMS-ami. Ale jeśli któremuś z nich zdarzy się mimo to przy mnie zapomnieć, na pewno nie zawiadomię policji ani prokuratury.
Tag: szkoła
Psie porównanie
Długo się wahałem, czy napisać o tym, czy nie, ale doszedłem do wniosku, że trzeba. Kto bowiem mnie zna, ten wie, że psy darzę wielkim uczuciem, a uczniowie moi pieskiego życia raczej ze mną nie zaznają, wpis więc dla żadnej ze stron nie powinien być obraźliwy.
Zauważyłem, jakiś już czas temu, przedziwną analogię. Otóż z uczniami jest zupełnie jak z psem. Gdy zapniesz go na smyczy i pociągniesz za kolczatkę, będzie się rzucał, szarpał i wyrywał. Ale gdy dasz mu trochę swobody…
Z pewnym politowaniem zdarza mi się patrzeć na ludzi, którzy – nawet będąc na kompletnym odludziu – nie pozwolą sobie na spuszczenie psa ze smyczy, bo może im uciec, bo do nich nie wróci, bo nie wiadomo co zrobi. Na pysk zakładają mu ciasny i ciężki kaganiec, co zwłaszcza w przypadku kundelków i psów rasowych, ale drobnej postury, wygląda bardzo komicznie.
Moja suka – zobligowana przez Radę Miasta – też chodzi wprawdzie na smyczy, gdy jest to absolutnie konieczne, ale kagańca nigdy w życiu bym jej nie założył (nie ma takiego obowiązku, przynajmniej tu, gdzie bywamy), zaś nieuzasadnione stosowanie kagańców uważam za formę znęcania się nad psem. Co ciekawe, chodzenie przy nodze bez smyczy Zuzia uważa za znakomitą zabawę, która nigdy jej się nie nudzi, a nie będąc uwiązana na smyczy trzyma się tej nogi o wiele bardziej starannie niż wtedy, kiedy się ją uwiąże. Gdy idzie przy nodze swobodnie, nie na uwięzi, nigdy nie zainteresuje się innymi psami, ludźmi, obsikanym przez inne psy drzewem. Nie będąc na smyczy spełnia każdą moją zachciankę, nawet najgłupszą, zatrzymując się i ruszając na każde moje słowo, skręcając, siadając przy krawężniku przed przejściem przez ulicę i tym podobne. Będąc na smyczy zdaje się zawsze czekać na ukłucie kolcami po szyi, nim zmieni kierunek lub tempo marszu.
W miejscach, w których chodzimy popływać, widuję ludzi bardzo się starających nakłonić swoje psy do wskoczenia do wody – wrzucają im piłeczki, kijki, gumowe zabawki, po które czasem w końcu sami wchodzą do wody. Ja z moją suką nigdy nie mam tego problemu – gdy już otrzyma pozwolenie na wejście do wody, wchodzi i przez kilkanaście minut sama pływa, a kiedy ma już dosyć, wychodzi i daje mi do zrozumienia, że już się jej znudziło.
Przed laty mój Tata nie mógł sobie w żaden sposób dać rady z psem, który dla mnie nosił w pysku gazety z kiosku. Ale on jemu też nie ufał, bał się go i nie był pewien, czego się po nim może spodziewać. A to był bardzo mądry pies.
Z uczniami – z całym szacunkiem – jest dokładnie tak samo. Oni dokładnie wiedzą, na co mają ochotę, a całkiem nieźle się orientują, czego im potrzeba. Raczej nie zrobią nic złego, nawet jeśli zostawi się ich samych, niczym – podczas zakupów – psa na zewnątrz sklepu. Gdy zdjąć im kaganiec i spuścić ze smyczy, zadziwiają celowością i uporządkowaniem swoich działań. Zamiast się z nimi szarpać, rzucać im ochłapy przez ogrodzenie kojca i podsuwać miskę bardzo długim kijem, lepiej samemu coś na tych kontaktach skorzystać – pobiegać sobie, porzucać kijkiem, posiedzieć razem na brzegu i popatrzeć na pływające po wodzie łabędzie.
Innymi drzwiami
Jakiś czas temu, kiedy opisałem na blogu moje doświadczenia z tarczami szkolnymi, dwóch moich kolegów z liceum zarzuciło mi – usprawiedliwioną już chyba w tak podeszłym wieku – głęboką amnezję. Podczas niedawnego spaceru po Częstochowie, na poniższy widok, poczułem jednak nieodpartą potrzebę stawienia czoła kłopotom z pamięcią i powspominania znowu.
Z dnia na dzień, jak nam się wydaje w monotonii powtarzających się rytuałów, czas płynie powoli, a wokół nas pozornie niewiele się zmienia. Jak to możliwe, że wejście, którym co rano wchodziliśmy do szkoły, zarosło takimi krzakami i pełni chyba wyłącznie rolę wybiegu dla psa? Ileż godzin lekcyjnych spędziła nasza wychowawczyni, Helenka, dzieląc cały ten dziedziniec między nami i wyznaczając nam rzędy płyt chodnikowych, które mieliśmy oczyścić z wyrastającej między nimi trawy? Dziś, by wytrzebić te chaszcze, musiałaby nas wyposażyć w narzędzia, które w rękach nastolatków mogłyby się okazać wysoce niebezpieczne i doprowadzić do masowych okaleczeń. Kiedy pomyślę o tym, jak na kolanach lub na kuckach wygrzebywaliśmy najmniejsze ździebełka i chwasty, w równym stopniu czuję na plecach chłodny oddech bezlitosnej Heleny i nieubłaganego czasu.Ten nostalgiczny spacer zaniepokoił mnie jeszcze bardziej, gdy przeszedłem się obok szkół, do których w czasach mojego szczenięctwa chodziły – przepraszam, ale napiszę z perspektywy całej mojej ówczesnej niedojrzałości emocjonalnej – najlepsze d*** w mieście. Jedna z tych szkół też zdaje się zarastać krzakami, a druga, chociaż z daleka wygląda w miarę przyzwoicie – z bliska prawie się sypie.
Chlubnie na tym tle wyróżnia się IV Liceum Ogólnokształcące im. Henryka Sienkiewicza (też się zdarzały tam niezłe towary). Pasaż Zofii Kossak-Szczuckiej – schludna, wąska uliczka, z ładnie wyłożonym kostką chodnikiem i kilkudziesięcioma miejscami parkingowymi, to przykład procesu dokładnie odwrotnego, niż w bocznym (bliżej Chłopickiego) wejściu do mojego rodzimego Traugutta. W tym miejscu przy Sienkiewiczu pamiętam ciemny, ponury i dziki gaj, w głębi prawie że śmietnik. A w samym wejściu do szkoły handlowało się za moich czasów między innymi węglem.
Do czego jednak zmierzam? Po prostu pamiętam Helenkę, jak stała nad nami i dyrygowała, jak upominała mniej starannych, jak wykrawała te kawałki chodnika i dzieliła między nas, by drzwi wejściowe do szkoły i dziedziniec przed nimi prezentowały się właściwie i były zadbane. I właściwie mi jej szkoda (za co też pewnie oberwie mi się od kolegów z liceum, jeśli jeszcze któryś tu zagląda). Dzisiaj ten chodnik zarósł krzakami takimi, że niedługo ciężko będzie otworzyć furtkę. Dla kogoś, kto tędy przez cztery lata wchodził do szkoły, widok ponury i wręcz katastroficzny – szkoła sprawia wrażenie zapomnianej i opuszczonej. Na szczęście w drzwiach frontowych, od Kilińskiego, uspokaja kartka, że do szkoły brak wolnych miejsc, limit przyjęć został wyczerpany.
I gdy pomyślę sobie potem o tym, co my dzisiaj robimy w szkole jako nauczyciele, to wydaje mi się, że niejedna nasza akcja i wysiłek skończą się tak, jak porządkowanie tego dziedzińca przed wejściem przez Helenkę z wychowankami. Coś robimy, staramy się, bardzo się nieraz przejmujemy, a za ileś tam lat wszystko to będzie nieaktualne, a może i śmieszne. I mam tu na myśli nie tylko różne mniej lub bardziej indoktrynujące imprezy patriotyczne, jak akademie ku czci Ludwika Waryńskiego, powstańców styczniowych czy Jana Pawła II, ale także wszystkie praktyczne umiejętności i wiedzę, którą próbujemy w nich – mniej lub bardziej skutecznie – wtłoczyć. A także to wszystko, co rozumiemy pod szerokim i jakże przez nauczycieli nadużywanym słowem „wychowanie”.
Jak to ponoć ostatnio zażartował jeden z moich kolegów z liceum, Helence nie za bardzo wyszło. Tak się starała zrobić z nas przyzwoitych ludzi, a tu proszę – jeden pedał, drugi siedzi z długim wyrokiem, trzeci alkoholik na odwyku. Dodałbym jeszcze paru rozwodników, samotnie wychowujących dzieci i inne przykłady, z których nasza wychowawczyni niekoniecznie byłaby dumna.
Ale może z uczniami i wychowankami już tak ma być? Niezmiennie odchodzą, znajdują sobie swoje drogi, otwierają swoje drzwi, nie oglądają się na ciebie i nie zawsze pamiętają recepty przez ciebie podane. Bywa, że nie czekając na swoją kolej, nie ustępując ci miejsca, umierają.
Niełatwo, oj niełatwo jest odnieść sukces pedagogiczny na miarę Dumbledore’a. Paradoksalnie – moim zdaniem – Helence trochę się udało. Nawet jeśli już ani my, ani kolejni uczniowie Traugutta nie wchodzą drzwiami, które próbowała dla nas wyważyć.
Szacun dla mojej wychowawczyni z liceum, Heleny Gałeckiej.
Nie słyszeliśmy o… część druga
Niektórzy komentatorzy załamują ręce nad Prezydentem, że pomylił Zbigniewa Herberta z ks. Janem Twardowskim. Dla ich uspokojenia warto więc odnotować, że przynajmniej jeden i drugi był poetą, a lekko sparafrazowanych słów wiersza „Spieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą” Prezydent nie przypisał ani żadnemu politykowi, ani przywódcy religijnemu, tylko komuś, kto właśnie parał się piórem. Poza tym była to zwykła gafa i przejęzyczenie, a nie namacalny dowód braku wiedzy.
Jeśli kogoś to nie przekonuje, dam kilka autentycznych przykładów, prosto ze szkoły.
Koleżanka katechetka na lekcji religii próbowała wyciągnąć z uczniów, jak się nazywał poprzedni papież. Ponieważ jej się nie udało, przypomniała klasie, że nazywał się Jan Paweł II i postawiła im kolejne pytanie: z jakiego kraju pochodził. Dzięki małej podpowiedzi, że był to papież – Słowianin, udało jej się dowiedzieć, że pochodził … z Rosji.
Inna koleżanka usiłowała wystawić pozytywną ocenę z języka polskiego uczniowi, który nie za bardzo potrafił osadzić jakoś w czasie i realiach historycznych osoby Mickiewicza, Słowackiego, Krasińskiego. W czasie rozmowy naprowadzającej go na to okazało się, że uczeń ten nie ma pojęcia, co to były zabory.
A moi uczniowie? Mam takich, którzy nigdy nie słyszeli o zamachach terrorystycznych na Nowy Jork 11 września 2001.
Wczoraj po przeczytaniu jednego z moich poprzednich wpisów znajomy przysłał mi szokujące zdjęcie, które nastoletnia dziewczynka zrobiła sobie w obozie koncentracyjnym na Majdanku i umieściła je następnie na swoim profilu w portalu społecznościowym. Na zdjęciu tym uśmiechnięta małolata siedzi wewnątrz pieca krematoryjnego.
Ludzie o takiej dozie wrażliwości będą się nami zajmować na starość. Można oczywiście załamywać ręce i modlić się, by tej emerytury nie dożyć. Albo można się zacząć zastanawiać nad tym, jak tych ludzi jakoś jednak uchronić przed błędami naszych przodków. Najwyraźniej budowanie pomników i urządzanie akademii nie pomaga, a na przykładzie Iranu widać, że bronią współczesnych kosynierów jest raczej Facebook czy Twitter, a historyczne zaszłości w relacjach międzynarodowych zupełnie nie obchodzą młodych, patrzących na sąsiadów Ukraińców, Niemców i innych z perspektywy portfela, a nie zmurszałych nagrobków. Do pewnego stopnia to chyba nawet dobrze.
Nie słyszeliśmy o Hitlerze
Bywa, że załamuję ręce nad marnymi osiągnięciami dydaktycznymi w jakiejś grupie, ale jednak nigdy z tytułu niedoborów wiedzy i umiejętności moich uczniów na lekcjach języka angielskiego nie wpadam w taką depresję, w jaką wpadłem po wysłuchaniu opowieści mojej koleżanki polonistki o jej doświadczeniach z „Medalionami” Zofii Nałkowskiej w jednej z klas zasadniczej szkoły zawodowej.
Uczniowie mieli tydzień czasu na to, by przygotować się do omawiania lektury i dowiedzieć się, co to były obozy koncentracyjne. I nie zgrywali się wcale, gdy informowali koleżankę nauczycielkę o owocach swoich poszukiwań i badań. Obozy koncentracyjne, okazuje się, były to takie „obozy zamknięte, w których Polacy bili się z Żydami” w zamieszkach ulicznych. Założył je niejaki doktor Spanner. Nie, o Hitlerze nigdy nie słyszeli, nie miał z tym nic wspólnego.
Nasze placówki dyplomatyczne na całym świecie śledzą z wielką uwagą wszelkie możliwe media i interweniują niezwłocznie, gdy gdzieś pojawi się wzmianka o „polskich obozach koncentracyjnych”. Domagają się przeprosin i sprostowania. Tymczasem bardziej przydałoby się chyba zadbać nie tyle o to, by kolejne pokolenia wiedziały w ogóle o tym, że człowiek człowiekowi potrafił zgotować taki los, a mniej w tym wszystkim istotne, jakiej był narodowości albo w jakim kraju to się stało.
W scenie otwierającej film Apt Pupil na zmazywanym przez nauczyciela z tablicy diagramie widać wyraźnie, jak łatwo jest manipulować ludźmi i ich historyczną świadomością, wykorzystując niewiedzę, brak zainteresowania czy obojętność. W naszych szkołach rzadko kiedy mówi się o tym, że wśród ofiar obozów koncentracyjnych byli Cyganie czy mniejszości seksualne. Zdarza się przez to słyszeć absurdalne tezy obrońców tradycyjnych wartości, którzy twierdzą, że hitleryzm miał wrogi stosunek do rodziny i macierzyństwa, a promował homoerotyzm i aborcję.
To jednak wszystko mało istotne w świetle wiedzy historycznej, jaką zabłysnęli uczniowie na lekcji mojej koleżanki. Wszyscy mieszkają kilkadziesiąt minut jazdy autem od Oświęcimia, ale dla nich obozy koncentracyjne to areny ulicznych walk między Polakami a Żydami.
Wiatr historii w portalach społecznościowych
Przedziwna rzecz te portale społecznościowe. Parę lat temu musiałem usunąć z mojego bloga wszelkie dane pozwalające na zidentyfikowanie szkoły, w której uczę, by nie utożsamiano bloga ze szkołą. Dziś posunięcie takie byłoby bezcelowe, bo przez import bloga do Facebooka moi znajomi w tym portalu i tak docierają do treści przeze mnie publikowanych.
Ale to działa także w drugą stronę – w aktualnościach na temat moich znajomych wyświetlają mi się różne informacje o nich i o tym, co w internecie robią. Bywa, że z aktualności tych możemy się o naszych znajomych dowiedzieć więcej, niż byśmy chcieli i niż nam potrzeba. Ostatnio na przykład zaobserwowałem, że jeden z moich uczniów z drugiej klasy technikum zapisuje się namiętnie do wszelkich możliwych inicjatyw lesbijskich i gejowskich oraz powstających na portalu grup nacisku walczących o prawa par homoseksualnych do zawierania małżeństw. W kalendarzu nadchodzących imprez zadeklarował też, że 13 czerwca wybiera się do Warszawy na tegoroczną Paradę Równości.
Przedziwna rzecz, te portale społecznościowe. Mojego studenta Sławka ktoś zgłosił do sprawdzenia, bo jego nieszczególnie pobożny awatar przypominał komuś wizerunek Jezusa Chrystusa (a Sławek – tak się składa – całkiem jest do Jezusa podobny). A na stronie jednej z grup, do której zapisał się mój osiemnastoletni uczeń – aktywista, znalazłem rysunek, treść którego na pewno głęboko poruszy mojego przyjaciela Jacka i skłoni go do zamieszczenia obszernego komentarza, na który czekam z niecierpliwością. Na tym rysunku widać moim zdaniem, jak wieje wiatr historii.
Finał konkursu karaoke z coverami Bon Jovi
Oto cztery filmy, które przechodzą do finału kolejnej edycji konkursu karaoke dla moich uczniów i studentów. Konkurs tym razem poświęcony był piosenkom Jona Bon Jovi i okazał się naprawdę dużym wyzwaniem.
Stałych czytelników i znajomych zapraszam nie tylko do komentowania, ale także do przesyłania mi mailem swoich głosów na film, który zostanie nagrodzony. Każdy może oddać dwa głosy – po jednym na dwa różne filmy lub dwa głosy na jeden film.
Norbert – Always
Robert – It’s My Life
Sławek – Always
Sławek – It’s My Life
Maturzyści odchodzą
Wygląda na to, że stworzyliśmy sobie z kolejnymi rocznikami maturzystów piękną tradycję. Ten film nakręciliśmy wczoraj po ostatnim fakultecie w czwartej mechanika:
To czwarta agrobiznesu rok temu:
A tutaj czwarta mechanika sprzed dwóch lat:
Maturalny wyścig niekompetencji
Przez cały tydzień mimowolnie obserwujemy, jak maturzyści, nauczyciele, dyrektorzy szkół i dziennikarze popisują się całkowitą niewiedzą i niekompetencją w zakresie egzaminu maturalnego, do którego przystępują, przeprowadzają go lub relacjonują, w zależności od tego, w jakiej występują roli. Zdają się wręcz prześcigiwać w ignorancji.
Gdy dziennikarka największej telewizji informacyjnej w Polsce dziwi się, że w dniu egzaminu z języka angielskiego nie może znaleźć pod szkołą nikogo, kto zdecydował się zdawać język niemiecki, można zrozumieć, że za jej czasów młodzież była bardziej towarzyska i chodziła do szkoły także pokibicować kolegom i koleżankom, a nie tylko zdawać egzaminy. Ale gdy w przerwie między arkuszami poziomu rozszerzonego rozmawia z maturzystami i kilkakrotnie powtarza, że mają za sobą poziom podstawowy i zaraz przystąpią do dalszej, rozszerzonej części egzaminu, daje klasyczny popis braku rzetelności dziennikarskiej. Wyraźnie nie ma pojęcia, iż w tym, jak i w poprzednim roku szkolnym, maturzyści przystępują do egzaminu tylko na jednym, wybranym przez siebie poziomie. Jeszcze większy niesmak poczułem czytając na jednym z portali, że maturzyści mieli do wyboru napisanie listu, rozprawki lub opisu miejsca – list jest formą z poziomu podstawowego, a rozprawka i opis występują na poziomie rozszerzonym. Ba, dziennikarze nie wiedzą czasem nawet, jak się nazywa egzamin, o którym mówią, ponieważ nagminnie określają go mianem egzaminu dojrzałości, a tak – zgodnie z ustawową nomenklaturą – określano dawną, wewnątrzszkolną maturę.
Media zasypały nas jednak przykładami niekompetencji nie tylko swojej własnej, ale także nauczycieli i dyrektorów szkół. Na prawie każdym zdjęciu przedstawiającym maturzystów, które widziałem w minionym tygodniu w prasie i internecie, na stołach maturzystów stoją kartoniki z sokiem, szklaneczki, talerzyki i sztućce, a przecież stanowi to oczywiste naruszenie procedur przeprowadzania egzaminu i może być podstawą jego unieważnienia. Na krótkim filmiku nakręconym przez dziennikarza podczas wchodzenia maturzystów do sali widziałem, jak składają oni na specjalnie przygotowanym stole telefony komórkowe, a przecież samo wnoszenie urządzeń telekomunikacyjnych do sali egzaminacyjnej nie powinno mieć miejsca.
Jakże więc dziwić się doniesieniom mediów o komórce nauczycielki z zespołu nadzorującego, która kilkakrotnie głośno zadzwoniła podczas egzaminu? Nauczycielka miała ponoć trudności najpierw z wyjęciem dzwoniącego telefonu z torebki, a następnie z wyłączeniem dzwonka, chociażby przez odebranie rozmowy.
Ze środków masowego przekazu oraz z rozmów z kolegami i koleżankami, którzy od kilku dni uczestniczą w egzaminach w różnych szkołach, dowiaduję się o wielu przypadkach całkowitej beztroski i lekceważenia procedur. W jednej szkole dyrektor podczas egzaminu z języka angielskiego przeszedł w ciągu pierwszych kilku minut egzaminu po wszystkich salach i – nie zważając na odtwarzane właśnie nagrania do rozumienia tekstu słuchanego – upewnił się głośno, że wszystko jest w porządku. Gdzie indziej zdający skończyli kodowanie arkuszy o godzinie 8:45, a następnie przez 15 minut czytali pytania i gadali ze sobą, zanim rozpoczęli egzamin, zgodnie z planem, punktualnie o godzinie 9:00.
W innej szkole po rozdaniu maturzystom arkuszy egzaminacyjnych z WOS-u znajdujący się w komisji nadzorującej ksiądz katecheta zainicjował wspólną modlitwę, w której uczestniczyli maturzyści i zespół nadzorujący, w intencji pomyślnego wyniku egzaminu. W kolejnej szkole prace z wszystkich sal zniesiono do gabinetu dyrektora i dopiero tam zamknięto je w bezpiecznych kopertach.
Na forach internetowych roi się od pytań maturzystów, którzy – już po egzaminie – pytają o kryteria oceniania i wykazują swoimi pytaniami brak elementarnej wiedzy na ten temat. Jednym z moich ulubionych jest pytanie o to, czy list prywatny na egzaminie z języka obcego będzie sprawdzany, jeśli ma mniej niż przewidziane poleceniem 120 słów (oczywiście, że będzie – w kryterium długości list otrzymuje maksymalną ilość punktów, jeśli mieści się w przedziale od 108 do 165 wyrazów, poza tym oceniany jest każdy list, bez względu na ilość słów; list nie przekraczający 60 wyrazów nie może otrzymać punktów za bogactwo językowe i poprawność).
W sytuacji, w której najbardziej zainteresowani oraz bezpośrednio odpowiedzialni za przebieg egzaminu mają tak niewielką wiedzę o nim, dość łatwo zrozumieć, że matura zewnętrzna jest przedmiotem bezlitosnej krytyki i ma tylu wrogów. Tak, nie ma to jak stara matura, przeprowadzało się wedle uznania, oceniało się po swojemu, przy okazji można się było porządnie najeść, popić, zarobić, a nawet całkiem oficjalnie się potargować. To były czasy…
Litości dla Arystotelesa
Wśród tegorocznych abiturientów technikum mechanicznego mam całe bogactwo typów i typków. Niektórzy są notowani przez policję z tych czy innych przyczyn, niektórzy zdążyli już utracić zdobyte w niezbyt przecież zamierzchłych czasach prawo jazdy, jednego tak ucieszył fakt otrzymania świadectwa ukończenia szkoły, że zapił i zapomniał dopełnić kluczowych formalności związanych z czekającym go egzaminem maturalnym. Większość chodziła do technikum cztery lata, ale jeden potrzebował dwóch lat więcej. Jeden z nich trochę za bardzo przejmuje się rolą, gdy przypada mu w udziale organizowanie czegoś lub zbiórka pieniędzy.
Przez cztery minione lata jako zespół klasowy byli jedną z najgorszych klas w szkole. Ale to moi Arystotelesi, nawet jeśli nie każde zadanie z matematyki związane z twierdzeniem Pitagorasa rozwiązują w pięć minut. Czuję się między nimi jakoś tak niczym Platon, a kolega Władek chyba też ich bardzo pokochał, więc pewnie to taki ich Sokrates. Nawiasem mówiąc – mimo pewnych zgrzytów – dawno nie uczyłem tak zgranej klasy, a o rok młodsi panowie z mechanika powinni od tych abiturientów wziąć lekcje tolerancji.
Niektórzy nauczyciele mają im za złe, że spędzili wiele godzin lekcyjnych robiąc zakupy w jednym z pobliskich sklepów, który posiada koncesję na sprzedaż alkoholu, a w którym i ja dość często kupuję owoce – polecam zwłaszcza pomarańcze. Ale moi Arystotelesi nie dali mi powodu, bym ja osobiście narzekał na ich frekwencję – przez cały rok szkolny chodzili w klasie maturalnej na fakultatywne zajęcia w środy o siódmej rano, wytrzymywali ze mną we wtorki do końca ósmej, a w piątki do końca siódmej godziny lekcyjnej. Po wystawieniu im stopni nadal robili prace domowe i przychodzili na lekcje, przez co stawiali mnie w dość dziwnej sytuacji – podczas gdy większość moich koleżanek uczących maturzystów siedziała w pokoju nauczycielskim na wymuszonych okienkach, ponieważ inne klasy maturalne po wystawieniu stopni odpuszczały już sobie udział w dalszych lekcjach, panowie z czwartej klasy mechanika przychodzili do szkoły.
Co gorsza, już po rozdaniu świadectw moi Arystotelesi przychodzą co tydzień na spotkanie ze mną, a nie dalej jak wczoraj przynieśli po kilka listów maturalnych do sprawdzenia i – z zupełnie niezrozumiałych dla części moich kolegów nauczycieli względów – spędzili półtorej godziny na rozwiązywaniu jakichś prawie że niepojętych dla nich łamigłówek leksykalnych na poziomie praktycznie podstawowym.
W najbliższy wtorek moi Arystotelesi zasiądą nad arkuszami maturalnymi z języka angielskiego. Wszyscy, nawet Sebastian, który po przykrych doświadczeniach z angielskim na tym etapie edukacji jeszcze pół roku temu odgrażał się, że będzie zdawał niemiecki.
Kochany egzaminatorze, kochana egzaminatorko! Oceńcie ich obiektywnie. Kiedy porazi Was prostota rozumowania kogoś ze zdających, kiedy zadziwi Was niepojęta dla Was logika, starajcie się mimo to dostrzec przekaz niezbędnych komunikatów w pracach moich Arystotelesów. Pamiętajcie, że – trzymając się tej chronologii – Pitagoras umarł dopiero kilkaset lat temu, żadna z wielkich współczesnych religii – chrześcijaństwo, islam, buddyzm – jeszcze się nie narodziła, a Arystoteles to wszystko przetrwa. To Arystoteles w ogrodach Likejonu stworzy podwaliny wszystkiego, na czym oprą swoje filozofie przyszłe pokolenia. Dajcie mu szansę.