Zianie, czyli polew

Jeden z moich skądinąd niezwykle sympatycznych kolegów z pracy przeżywa bardzo fakt, że zrobił doktorat, zamęcza więc swoim tytułem słuchaczy bez względu na to, czy ich to interesuje, czy nie. Na pierwszych zajęciach z nową grupą przynosi wszystkie swoje dyplomy i publikacje, a każdy musi je dokładnie obejrzeć, by przekonać się, jak wiele osiągnął w swojej naukowej karierze. Stałym tematem zajęć jest też jego poczucie misji, dzięki któremu zniża się do pracy dydaktycznej, podczas gdy mógłby bez chwili wahania wszystko to rzucić i oddać się nauce, ponieważ ma liczne propozycje pracy na niejednym kontynencie.
Najzabawniej jest jednak wtedy, gdy ktoś podczas zajęć zwróci się do niego słowami „Proszę Pana”. Reakcją na to jest niezmiennie wykład o tym, że „pan to na targu stoi i pietruszką handluje”, a on nie po to tyle się napracował na uczelni, żeby się do niego per „pan” zwracać.
Pisałem już o tym, jak przedziwnych metod używają czasem nauczyciele dla podkreślenia swojego autorytetu, jak karykaturalne formy to czasami przybiera, a także dlaczego nie warto się tak wysilać. Nawiasem mówiąc przypuszczam, że wśród handlujących pietruszką znalazłoby się wielu niezwykle inteligentnych ludzi. Rozumiem więc, że Jacek mógł się bardzo zdenerwować słysząc pogardliwe uwagi na temat „pana na targu” i miał – moim zdaniem – prawo do komentarza, że gdyby nie „pan na targu”, to byśmy wszyscy – bez względu na posiadany tytuł – „z głodu zdechli”.
Mam nadzieję, że mój młody kolega szybko się habilituje oraz dostanie nominację profesorską, bo dotąd jego epatowanie tytułem ma reakcję odwrotną do zamierzonej, a panowie przypominają sobie o jego obsesji nawet na innych zajęciach, na przykład, gdy ktoś z nich zwróci się do mnie słowami „Proszę Pana”. I mają z tego wielkie zianie, czyli polew. Znaczenie wyrazu „zianie” wyjaśnił mi mój student Paweł, który ma kłopoty z zaliczeniem jednego z wiodących przedmiotów na roku. Długie lata studiów nie nauczyły mnie tego, co dla niego jest oczywiste. No proszę, jak ta wiedza, nie tylko leksykalna, nierówno się rozkłada. I niezależnie od dyplomów.

Postęp niedostrzegany

Dzięki wyjazdowi grupy panów do teatru miałem dzisiaj okazję odbyć z koleżanką nauczycielką rozmowę na odwieczny wśród nauczycieli temat: o tym, jak to z roku na rok postępuje degradacja poziomu kształcenia, a młodzież coraz bardziej lekceważy sobie szkołę i naukę – czyli, mówiąc wprost, ponarzekaliśmy sobie. Obecna koleżanka, Ewa, jest moją byłą uczennicą z poprzedniego stulecia, ale zdążyła już nabrać dystansu do uczniów i patrzy na szkołę z perspektywy belferskiego biurka. Udało nam się jednak opamiętać i przerwać nasze narzekanie na naukową i moralną zapaść, bo przypomniało nam się nagle, że oceniamy współczesność według zupełnie archaicznych kryteriów i przykładając do niej miary nieaktualne, nieprzystające i będące reliktem zamierzchłych czasów. Patrząc przez noktowizor próbujemy opisać kolory.
To prawda, denerwuje mnie czasami, że panowie z trzecich klas technikum, odkąd zrobili prawa jazdy i zajęli się zdobywaniem innych doświadczeń dorosłego życia, stracili pewien ułamek energii, którą dotąd byli gotowi przeznaczać na naukę angielskiego. Na pewno stać ich na więcej, niż w tej chwili robią. Ale czy ja naprawdę byłem inny w ich wieku? A przede wszystkim, czy naprawdę byłem jako licealista lepszy od nich z mojego przedmiotu? Nie, w moich latach licealnych języków obcych uczono nas przedpotopowymi metodami, z nudnych, czarno-białych podręczników zeszytowego formatu. Układ podręcznika do każdego języka był taki sam jak podręcznika do łaciny, a języki zachodnioeuropejskie były językami zza żelaznej kurtyny i wydawały się poprzez fakt tej geopolitycznej izolacji równie martwe, jak język starożytnych Rzymian. Nie umiałem wówczas płynnie i bez wysiłku mówić po angielsku, co przychodzi z łatwością niektórym moim uczniom. Koncentrując się na niedociągnięciach i brakach w ich przygotowaniu czy umiejętnościach, nie doceniam w ogóle tego, że oni rozumieją film oglądany w oryginale, a gdy zadam im pytanie po polsku podczas lekcji, niektórzy odpowiadają po angielsku i to pełnym zdaniem. Czy ja w trzeciej klasie liceum potrafiłem zażartować w obcym języku? Robert, który zdawał egzamin poprawkowy z angielskiego, robi ze zrozumieniem ćwiczenia gramatyczne z książki, którą ja poznałem na pierwszym roku anglistyki. Byłem też kilka lat starszy od nich, gdy odbyłem moją pierwszą rozmowę w języku obcym z rodzimym użytkownikiem tego języka.
Ewa także zreflektowała się po chwili, że biadolimy bezzasadnie, bo encyklopedyczna wiedza, jaką ona wyniosła z biologii w szkole średniej do niczego jej się szczególnie nie przydała, a jej uczniowie uczą się teraz rzeczy bardzo praktycznych i mających zastosowanie w ich codziennym życiu. Gdyby świat staczał się nieprzerwanie od tysięcy lat, jak to wszystkim nauczycielom nieustannie się wydaje, nasza praca nie miałaby żadnego sensu. A jednak chyba ma.

Albo religia, albo etyka?

W trwającym od lat dyskursie na temat obecności religii w szkole i zapewnienia alternatywy dla religii w postaci etyki zupełnie nieświadomie postawiliśmy religię i etykę na pozycjach wzajemnie sobie przeciwnych. W odbiorze potocznym, etyka stała się domeną wojujących ateistów i zwolenników laicyzacji, religia natomiast stała się nieetyczna. Choć stereotyp bezsensowny, nie znaczy wcale, że nie funkcjonuje – brak logicznego uzasadnienia to coś, co stereotyp powinno cechować z definicji. Niestety, nie mogę się oprzeć wrażeniu, że przekonanie o religii będącej negacją wartości etycznych ma się dobrze i przynosi coraz większe owoce.
Patrzę na to przez pryzmat ostatnich dwóch lat i moich doświadczeń z lekcjami religii odbywającymi się w mojej pracowni komputerowej pod moją nieobecność. Przez te dwa lata przez pracownię przewinęło się kilku nauczycieli, wiele grup, odbywały się lekcje różnych przedmiotów – angielskiego (nie tylko ze mną), techniki biurowej, godziny wychowawcze. Odbywały się tu wywiadówki, a nawet – chyba za sprawą dużego stołu na środku klasy, wokół którego można siedzieć – było to popularne miejsce na klasowe spotkania opłatkowe. Ale tylko po lekcjach religii pracownia wygląda tak, jakby przeszedł przez nią huragan. Czyżby na katechezie młodzież dawała wyraz temu, że dała się przekonać, iż religia stoi w sprzeczności z etyką? Nie jestem pewien, jakie cele dydaktyczne i wychowawcze stawia sobie katecheta, ale uczniowie zdają się poświęcać cały swój czas i energię na ćwiczenie umiejętności związanych z postawami destrukcyjnymi, przede wszystkim z wandalizmem.
Jakiego rodzaju ćwiczenia w demolowaniu może wykonywać uczeń na lekcji? Lista jest bardzo długa. Do trudno zauważalnych i mało uciążliwych dowcipów należy wyjmowanie i przekładanie klawiszy w klawiaturach – na pierwszy rzut oka klawiatura jest w porządku, pisząc bezwzrokowo można nie zwrócić uwagi, że klawisze są nie na swoim miejscu, że w klawiaturze są cztery litery „k”, albo że z klawiszy – niczym z puzzli – ułożono jakiś wulgarny wyraz. Jeśli mysz nam nie działa, najprawdopodobniej po prostu wyjęto z niej kulkę i wyniesiono poza klasę. Warto o tym pamiętać, zanim zacznie się sprawdzać podłączenie do komputera czy ustawienia systemowe, bo taka mysz na pierwszy rzut oka wygląda sprawnie. Inaczej jest z myszą optyczną – ponieważ nie da się z niej wyjąć kulki, ma ona najczęściej wyrwany przewód i widać to zwykle z daleka.
Wyjątkowo narażone na przemoc uczniowską są głośniki komputerowe – można z nimi robić naprawdę wszystko: zdzierać materiałowe osłony na obudowach, łamać plastikowe kratki pod tymi osłonkami, przebijać długopisem membranę, a nawet wyrwać ze środka magnesik i rozwinąć drucik z otaczającej go cewki. Zupełnie bezbronne są też pokrętła potencjometrów (znikają podobnie jak kulki w myszach), natomiast odrobinę większego wysiłku wymaga wyrywanie kabla zasilającego lub wtyczki wkładanej do karty dźwiękowej komputera, tak zwanego „jacka”. Przewody można też starannie porozrywać na jednakowej długości kilkucentymetrowe kawałeczki i powiązać w supełki. Absolutne zdumienie (i podziw – dla stoickiego spokoju katechety) wzbudziło we mnie natomiast w ubiegłym roku ucięcie wtyczki wkładanej do kontaktu przy kablu zasilającym komputer – kabel miał średnicę 6 mm i albo ktoś musiał mieć bardzo duże i ostre zęby, albo użył ostrego noża.
I oczywiście klasyka – misterne bazgranie blatów, półek i monitorów.
Od września ma ponoć w każdej szkole być etyka. Nie jestem pewien, co bym wówczas wolał – czy żeby w mojej pracowni pod moją nieobecność odbywała się etyka, na której uczniowie będą konserwować systemy i sprzęt w mojej pracowni oraz oddawać się innym konstruktywnym zajęciom, czy żeby ten sztuczny podział na religię i etykę, w wyniku którego niektórzy najwyraźniej uwierzyli, że są one w opozycji względem siebie, odszedł całkiem w niepamięć.

Opublikowano
Umieszczono w kategoriach: Bez kategorii Tagi ,

Bez okazania skruchy

Telefony komórkowe w szkole to zjawisko, które z niezrozumiałych względów urasta czasem do rangi problemu i przez to temat telefonów powraca stale na tym blogu. A przecież komórki bywają kłopotliwe w sytuacjach pozaszkolnych, w klasie zaś mogą się okazać pomocne dydaktycznie, mobilizują do nauki uczniów, a nawet mogą dyscyplinować nauczycieli. W ogóle kwestia telefonów to jakiś niedorzeczny, wyimaginowany dylemat.
Moja znajoma padła ostatnio ofiarą ostracyzmu ze strony koleżanek w pracy, dla których niezwykle bulwersujący okazał się fakt, że zna ona numery telefonów jakichś uczniów i jest się w stanie z nimi porozumieć w godzinach popołudniowych. Słyszałem już o różnych przypadkach – są nauczyciele, którzy strzegą numerów swoich komórek niczym własnej nerki i nikomu – poza najbliższą rodziną – ich nie podają. Znam kogoś, kto nie podaje swojego numeru nawet znajomym, z którymi planuje wypad na wspólną imprezę z tańcami i alkoholem. Są uczniowie, którzy nie chcą, by numer ich komórki znał wychowawca. Ale powyższy przypadek był dla mnie zupełnie niezrozumiały, bo oto znajoma okazała się czarną owcą, gdyż była w stanie skontaktować się w pilnej sprawie z uczniami, co miało stanowić dowód na jej spoufalanie się z nimi. Załatwiła coś, na czym wszystkim zależało, ale nie byli w stanie tego załatwić. Zamiast okazać jej wdzięczność, koledzy i koleżanki potępili ją, ponieważ zdarzyło jej się dostać SMS-em życzenia na dzień nauczyciela czy na święta i zapisała numer, z którego przyszły.
W tej sytuacji muszę się przyznać, że jestem o wiele gorszy od mojej znajomej. Nie lubię używać wiadomości tekstowych, ale rozumiem, że – pewnie z przyczyn ekonomicznych – jest to popularna forma komunikacji wśród młodzieży, więc zwykle odpisuję na otrzymane SMS-y. Najczęściej są to pytania o to, jaką należy przynieść następnego dnia książkę, co i na kiedy jest zadane albo prośby, by nie wpisywać komuś nieobecności, bo zaraz będzie, tylko autobus mu się spóźnił. Ostatnio zdarzyło mi się pytanie o rozkład jazdy busa, a sporadycznie dostaję wiadomości, których tematyka nie nadaje się do cytowania publicznie. Znam numery komórek wielu uczniów, w tym prawie wszystkich w trzeciej i czwartej mechanika. W drugich klasach znam wprawdzie tylko kilka numerów telefonów, ale za to paru panów z tych klas chodzi ze mną po wyimaginowanych niczym problemy z komórkami górach, gdzie zabijamy trolle i gobliny. Mam nadzieję, że za jakiś czas nasze dzisiejsze szkolne problemy z telefonami staną się dla przyszłych uczniów i nauczycieli zupełnie niepojęte, a walka z potworami z gier fabularnych będzie im się wydawała o wiele bardziej celowa niż tępienie zminiaturyzowanych urządzeń komputerowych wysokiej klasy służących do komunikacji, pracy, zabawy i nauki.

Program Dziesięciu Zgubnych Nawyków

Małgorzata Taraszkiewicz w portalu edunews.pl przekornie zamieszcza dziesięć złowieszczych rad dla nauczyciela, który chce jak najszybciej ponieść zawodową porażkę:

1. Realizuj skrupulatnie programy! (z tego jesteś rozliczany, co cię obchodzi autentyczny stan potrzeb uczniów);
2. Wybieraj ulubioną przez siebie metodę! (tak będzie ci łatwiej pracować);
3. Każ się uczniom więcej uczyć! (bo inaczej skończą na bruku);
4. Jeżeli uczniowie źle się zachowują, zastosuj klasówkę całej klasie! (to ich na pewno uspokoi i nauczy respektu);
5. Rób klasówki i odpytywanie, kiedy tylko chcesz! (uczeń musi być w stałej gotowości bojowej, to nauczy się dyscypliny);
6. Nigdy nie udzielaj informacji na temat wystawionych stopni! (przecież to ty jesteś panem wiedzy);
7. Bądź surowy i wymagający! (niech uczniowie czują się jak na sądzie ostatecznym, to nauczy ich życia);
8. Utrzymuj dystans! (każdy musi znać swoje miejsce);
9. Każ rodzicom wziąć się za swoje dzieci! (bo sami sobie napytają biedy);
10. Nigdy nie przyznawaj się do błędów! (bo to obali twój mit nieomylnego nauczyciela).

Autorka powołuje się też na bardzo inspirujące słowa Sartre’a, iż są dwa rodzaje pasterzy – jedni dbają o skóry, drudzy o mięso. Ale rzadko który dba o owce.

Motywujący system oceniania

Jak przeczytałem kiedyś na forum MojaCukrzyca.pl, bardzo wiele dzieci zapada na cukrzycę w wieku około dziesięciu lat. Kiedy rok temu ta cywilizacyjna choroba dopadła Bartka, wszystkim nam w rodzinie wydawało się, że to prawdziwy dopust boży i iście hiobowa ironia cynicznego losu. Ale Bartek jest chłopcem bardzo roztropnym, inteligentnym i energicznym – umie sobie sam zmierzyć cukier i podać insulinę, szybciej od rodziców nauczył się obliczać, ile czego ma zjeść. W minione wakacje – dzięki wspomnianemu forum – poznał rówieśników z tym samym problemem i wielu życzliwych ludzi.
Czego bym się natomiast nigdy nie spodziewał, zupełnie zawiodła w przypadku Bartka szkoła. Ten dotąd dobrze uczący się chłopiec nagle spadł z ocenami do przeciętnych, a z angielskiego jest wręcz zagrożony i możliwe, że będzie powtarzał czwartą klasę. Zdziwiło mnie to bardzo, bo po obejrzeniu podstawy programowej z języka angielskiego w szkole podstawowej nie chce mi się jakoś wierzyć, by dziecko spędzające wiele godzin tygodniowo przed komputerem z grami fabularnymi w języku angielskim i przed telewizją satelitarną mogło mieć z tym przedmiotem problemy, ale włos zjeżył mi się na głowie, gdy źródłem szkolnych niepowodzeń Bartka zainteresowałem się trochę bliżej.
Okazuje się, że jego podstawówka – mimo wielokrotnych interwencji i wizyt mamy Bartka w szkole – nie przyjmuje do wiadomości, że dziecko jest cukrzykiem. Albo inaczej – przyjmuje, ale nie umie sobie z tym zupełnie poradzić. Anglistka ucząca chłopca otwarcie przyznaje, że chłopiec sprawia jej problemy wychowawcze, ponieważ notorycznie próbuje jeść na lekcji i pani musi poświęcać mu dużo uwagi, by dopilnować, żeby nie jadł. Uważa też, że Bartek mści się na niej, ponieważ patrzy się na nią dziwnym, mętnym wzrokiem, nie uważa, jest zdekoncentrowany. Podobno chwilami sprawia wrażenie, jakby był nieprzytomny. Nauczycielki Bartka zdają się nie rozumieć, że obecność w klasie dziecka z tak olbrzymimi wahaniami cukru zmusza je do naginania w jego przypadku regulaminu szkolnego i że nie tylko powinny mu pozwolić na jedzenie i picie podczas lekcji, ale także udzielić mu w tym zakresie wsparcia i stworzyć przyjazne warunki. Doszło do paradoksalnej sytuacji, w której jedyne miejscem, gdzie chłopiec nie jest w stanie na podstawie obserwacji własnego samopoczucia regulować poziomu cukru to szkoła, gdzie ponoć przebywa pod czujnym okiem kompetentnych nauczycieli.
Nie wyobrażam sobie jakoś także systemu oceniania – wewnątrzszkolnego czy przedmiotowego – w którym uzyskując 14 punktów na 16 możliwych otrzymać można ocenę dostateczną za karę i „dla przykładu”, ponieważ nie jest się dość aktywnym na lekcjach.
Nie rozumiem również zupełnie, jak mogło dojść do tego, że mamie Bartka zasugerowano, że skoro dziecko musi jeść na lekcji, powinna rozważyć odizolowanie go od innych dzieci w klasie i starać się o indywidualny tok nauczania, by mógł – zamiast chodzić do szkoły – uczyć się w domu.
Głowimy się teraz bardzo nad tym, jak nie dopuścić do tego, że nauczyciele zniechęcą Bartka do szkoły i nauki, oraz jak zapobiec krzywdom, jakie ich niezrozumienie problemu może wyrządzić w psychice dziecka. Sama choroba to już wystarczające nieszczęście dla organizmu dziecka i szkoła powinna mu w tym nieszczęściu pomóc – taki jest jej ustawowy obowiązek.

Telefony z kamerami

W czasach, gdy kolejne szkoły i nauczyciele wkraczają ze swoją działalnością edukacyjną do platformy Second Life, w obliczu nieuchronnie nadciągającego końca dziewiętnastowiecznej szkoły opartej na modelu fabryki, polscy nauczyciele niejednokrotnie odgradzają się wysokim murem od nowoczesnych technologii i nie próbują ich nawet zrozumieć, a co dopiero wykorzystać. W codziennej działalności dydaktycznej mało kto stara się korzystać z potencjału rozwijających się w oszałamiającym tempie technologii informacyjno – komunikacyjnych.
Dwanaście lat temu Sąd Najwyższy Stanów Zjednoczonych orzekł – powołując się na Pierwszą Poprawkę do Konstytucji – że swobodny dostęp do komunikacji internetowej podlega ochronie na równi z wolnością słowa i wypowiedzi za pośrednictwem książek, prasy, mediów tradycyjnych czy w przemówieniach w miejscach publicznych. Tymczasem w szkolnych bibliotekach karierę robią oparte o mniej lub bardziej prymitywne algorytmy programy blokujące dostęp do części internetu, a my poważnie dyskutujemy w szkole o zakazie używania telefonów z kamerami, bo kilka tygodni temu uczniowie mieszkający w internacie zamieścili w internecie niewinny, kilkunastosekundowy gag zarejestrowany komórką. Pomyśleć, że wydawcy magazynu The Futurist spodziewają się, że do 2030 roku wszystko, co mówimy i robimy, będzie nagrywane. Jeszcze zanim to nastąpi, trzeba będzie chyba wiele wysiłku włożyć w szkolenie i doszkalanie nauczycieli i dyrektorów, by pomóc im nadążać technologicznie za młodzieżą, którą mają uczyć.
Uczeń, który w postaci telefonu komórkowego posiada w kieszeni komputer potężniejszy niż te, o których marzyły siły zbrojne światowych mocarstw kilkadziesiąt lat temu, szybko straci zainteresowanie szkołą, która nie tylko nie wykorzystuje nowoczesnych technologii, ale je piętnuje bądź w nieuzasadniony sposób ogranicza. Nie kryję, że w dużym stopniu zainspirowało mnie do tego wpisu przeglądanie nowo powstałego serwisu internetowego edunews.pl, który przygotował tłumaczenie ciekawej prezentacji, na której obejrzenie każdy nauczyciel powinien moim zdaniem znaleźć chwilę czasu – pewnym optymizmem napawać może fakt, że zainspirowała ona bardzo pewną bliską mi grupę przyszłych nauczycieli.

Jeśli pracujesz ze studentami filologii angielskiej, warto im pokazać oryginalną wersję tej samej prezentacji.

Mechanicy spiskowi

Podczas wigilii klasowej w trzeciej mechanika okazało się, że o wiele ciekawsze niż kolędy w języku polskim i angielskim, bardziej absorbujące niż pączki, kapuśniaczki i barszcz czerwony z takim namaszczeniem przygotowany przez Piotra, są… teorie spiskowe dziejów, a w szczególności te dotyczące ataków terrorystycznych z 11 września 2001. Bardzo się wzruszyłem, bo pisałem o tym moją drugą pracę magisterską, a poza tym panowie wykazali się taką dociekliwością, tak krytycznym spojrzeniem na oficjalny opis rzeczywistości, że już nie mogę się doczekać naszej wspólnej pracy na lekcjach angielskiego w klasie maturalnej.
Gdy więc już zmęczy Was rodzinne świąteczne spotkanie, o którym ostatnio jeden z panów w mechaniku powiedział, że będzie trochę udawania i stwarzania pozorów, trochę przekrzykiwania się, każdy będzie miał dużo do powiedzenia, a nikt nikogo nie będzie słuchał, w spokoju i ciszy zajmijcie się krytycznym badaniem rzeczywistości, w miarę możliwości ćwicząc przy tym języki obce. W końcu między innymi dlatego uczymy się języka angielskiego programem rozszerzonym, żebyście umieli korzystać z większej ilości źródeł i mieli bardziej świadomy i dojrzały pogląd na świat.
Wesołych Świąt dla wszystkich uczniów, którzy kwestionują to, co im mówimy, i poszukują własnych, alternatywnych odpowiedzi. Nie zmieniajcie się.
Film w piętnastu dziesięciominutowych częściach:
1. http://www.youtube.com/watch?v=AaNkSvNiCIc
2. http://www.youtube.com/watch?v=dVlgBrbC7nQ
3. http://www.youtube.com/watch?v=DneDXG_4Vsc
4. http://www.youtube.com/watch?v=V0xyc4W878c
5. http://www.youtube.com/watch?v=YBoqZP92ttQ
6. http://www.youtube.com/watch?v=1HTrxW9J5kM
7. http://www.youtube.com/watch?v=6Jb6Eq-7Dl8
8. http://www.youtube.com/watch?v=wlIn_Yyz2KU
9. http://www.youtube.com/watch?v=9MOGeSiWJN0
10. http://www.youtube.com/watch?v=JXfIxJ27x_8
11. http://www.youtube.com/watch?v=FdDSTLLB16s
12. http://www.youtube.com/watch?v=25-jkIQT5w4
13. http://www.youtube.com/watch?v=5U1cPyL9M6M
14. http://www.youtube.com/watch?v=qjEE0Qy1rAg
15. http://www.youtube.com/watch?v=4k5pa3gunXc

Kosze chleba

Typowo krakowska przekąska, obwarzanek, najlepsza jest z samego rana – gdy aromat podkreśla delikatne ciepło świeżego pieczywa. Na naszym wydziale można kupić obwarzanki z solą, z makiem i sezamem – te ostatnie w dwóch wariantach, łagodne i pikantne. Aż się prosi czasami porwać taki obwarzanek ze sobą na zajęcia i schrupać w drodze do sali albo i na miejscu.
W ubiegłym tygodniu widząc smutne miny wygłodniałych panów w pierwszych ławkach zrozumiałem jednak, jak niestosowne było przyjście na zajęcia ze smakołykiem tak kuszącym, więc urwałem sobie maleńki kawałek, a resztę im dałem i powiedziałem, żeby podali dalej. Zjedli, a jakże, a jeden z nich zażartował, że pewnie wróci do mnie dwanaście koszy pełnych chleba.
Dokładnie na tym polega praca nauczyciela. Karmi się okruchami, ale to wszystko procentuje i wraca zwielokrotnione. Chleb czasami jest taki dosłowny, z piekarni, a czasami przenośny, choć równie powszedni. Ważne, by chcieć go upiec, pokroić, może czymś posmarować i poukładać na talerze. Gdy widzą, jaką przyjemność masz z pracy w piekarni, będą twój chleb szanować i będzie im smakował.
Dlatego czuję się zażenowany, gdy słyszę, jak nauczyciele mówią swoim uczniom, że płacone mają tylko za pierwsze dziesięć minut lekcji, a reszta jest za darmo, więc nie muszą się starać. Albo gdy mówią o tym, jak to nie mogą się doczekać przejścia na emeryturę, tak nienawidzą swojej pracy. A są tacy, którzy tak właśnie, bez ogródek, mówią swoim uczniom. Wydaje mi się, że dwanaście koszy pełnych chleba do tych nauczycieli nie wróci. Mogą spokojnie zajadać obwarzanki przez 35 minut lekcji i z nikim się nie dzielić, a potem przedwcześnie się zestarzeć, przejść na emeryturę i zajadać okruszki.

Opublikowano
Umieszczono w kategoriach: Bez kategorii Tagi ,

Praca domowa

Jutro panowie z czwartej mechanika zmierzą się z maturą próbną, a tym samym ja będę się wstępnie mógł zorientować, jak bardzo pójdę z torbami i ile będę musiał wziąć kredytów w przyszłym roku latem, gdy przyjdą wyniki ich właściwych matur. Gdy ich poznałem rok temu (otrzymałem ich „w spadku” po innych nauczycielach, którzy już nie pracują w naszej szkole), ich stopień zaawansowania z języka angielskiego tak mnie zadziwił, że nieopatrznie im obiecałem (chociaż ja – szczerze mówiąc – nie pamiętam dokładnie tej rozmowy), iż każdy z nich, jeśli tylko zda maturę, może liczyć na to, że sfinansuję mu po ukończeniu szkoły wycieczkę do Paryża. Dzisiaj ich wiedza i umiejętności nadal pozostawiają wiele do życzenia i właściwie przegoniliśmy ich już dawno z panami z drugiej klasy jeśli chodzi o zakres zrealizowanych treści programowych, ale – wbrew interesom własnej kieszeni – mam nadzieję, że panowie z czwartej mechanika wszyscy zdadzą maturę. Tak próbną, jak i tę w maju.
Jest ich zresztą tylko kilkunastu, więc może uda nam się tę naszą wycieczkę do Francji zorganizować jakimś tańszym kosztem. Poza tym Hubert ostatnio poinformował, że nie może jechać, bo po szkole jedzie do pracy przy robotach wykończeniowych do… Paryża.
Trzymam kciuki za wszystkich maturzystów, którzy jutro przystąpią do próbnego egzaminu, w tym szczególnie za czwartą mechanika. A przy okazji – rzadko kiedy się zdarza, by uczeń tak się ucieszył z pracy domowej, jak w poniższym filmie. A w czwartej mechanika to mi się kiedyś zdarzyło. W dodatku od tamtej pory nikt już się nie myli i każdy wie, że woman to liczba pojedyncza, a women mnoga. I nawet prawidłowo to wymawiają…