Przeczytałem wczoraj w Gazecie Wyborczej o czternastoletniej dziewczynce, która uderzyła swoją nauczycielkę w łazience. Nauczycielka podawała jej wówczas ręcznik, by dziewczynka zmyła makijaż. Odetchnąłem z wyraźną ulgą, że nie uczę czternastoletnich dziewczynek, tylko dorosłych albo prawie dorosłych facetów. Nie malują się, a jakby nawet któryś się pomalował, to nieszczególnie mnie to obchodzi i nie muszę pędzić za nim do łazienki z ręcznikiem i zmuszać go do zmywania makijażu. Gdybym był bardzo wrażliwy na estetykę ich wyglądu, mógłbym czasami co najwyżej któremuś dać maszynkę do golenia, ale dopóki zarostem nie szurają głośno po podłodze, nie przeszkadza mi on szczególnie w pracy.
Obywamy się jakoś także bez pomocy kuratorów sądowych, sądu rodzinnego i policji, chyba że któryś po pijaku straci prawo jazdy albo zrobi inną głupotę. „Lejemy się po mordach” konstruktywnie, bez stosowania przemocy. Jakiś czas temu poszliśmy nawet z jedną grupą przed lekcjami do internatu, zamknęliśmy się w sali i każdy każdemu wygarnął, co do niego ma – bardzo to było pouczające. Niektórym przeszkadzały we mnie takie rzeczy, o których nigdy bym nie pomyślał, że mogą mieć znaczenie. Na przykład dowiedziałem się, że jak idę do nich na lekcję, to powinienem się zawsze ogolić, a nie wyglądać jak ostatni oprych. Całe szczęście, że malować mi się nie kazali.
W środę tak wkurzyłem jednego z tych panów, że nie omieszkał mi o tym wieczorem napisać w SMS-ie, jak trochę się uspokoił. Bogu dzięki wyjaśniliśmy jakoś tę sprawę bez pomocy instytucji państwowych i wczoraj wieczorem napisał mi, że już mu przeszło.
Szczerze i bez złośliwości – nie wyobrażam sobie, jak dałbym sobie radę z czternastoletnią dziewczynką. Taki łobuz z technikum to jest jednak dużo prostszy w obsłudze.
Tag: szkoła
O seksie i starości
Wpisując dzisiaj do dziennika szesnaście ocen niedostatecznych zwróciłem uwagę, że stawiam je panom, z których przytłaczająca większość urodziła się w roku mile przeze mnie wspominanym jako rok moich pierwszych eksperymentów seksualnych. Popatrzyłem sobie na ciemny, twardy zarost tych pełnoletnich już uczniów i pomyślałem, że zestarzałem się już bardzo, skoro moim życiem seksualnym przejmuję się dużo mniej, niż tymi szesnastoma pałami wpisanymi dzisiaj w trzeciej mechanika.
Sądząc po opisach, jakie ustawiają sobie uczniowie tej klasy w komunikatorach internetowych, oni przechodzą obecnie okres fascynacji czymś właściwym dla swojego wieku. Ale może właśnie temu zawdzięczają stoicki spokój, z jakim przyjęli dzisiaj ten grom z jasnego nieba w postaci szesnastu jedynek z angielskiego. Uczę ich od czterech miesięcy, ale z tygodnia na tydzień coraz bardziej ich lubię i mam wrażenie, że zaczynamy się wspólnie starzeć w coraz większej harmonii.
Pierwsza lekcja w Nowym Roku
Zwykle, gdy zaczynamy w środy poranną lekcję w drugiej mechanika, na korytarzu jest szum i zgiełk, przez kilkanaście minut słychać głośne śmiechy, piski i wrzaski. Dzisiaj, drugiego stycznia, mieliśmy za drzwiami ciszę, a w samej klasie spostrzegliśmy ze zdziwieniem, że nigdy dotąd przez nas nie zauważone tykanie zegarów na ścianie jest tak głośne, że utrudnia nam koncentrację. Zazwyczaj żywy i dowcipny Robert przysypiał dzisiaj w kącie, a na jego głowie po raz pierwszy zobaczyłem naturalną i z lekka zwichrowaną szopę włosów, a nie misternie wyżelowane loczki.
Właściwie podziwiam Pawła, Konrada i Łukasza, którzy nie tylko nadążali za moim rozumowaniem i odzywali się chwilami na temat ćwiczeń z czasów Present Perfect Simple i Present Perfect Continuous, które robiliśmy na pierwszej noworocznej lekcji. Podziwiam Michała, który z takim zaparciem pisał na tablicy. Gdy przypomnę sobie cierpienie w oczach Piotra, gdy spotykaliśmy się wzrokiem, nie mogę skojarzyć, bym w jakimkolwiek filmie wojennym czy dziele pasyjnym widział dotąd tyle bólu, smutku i żałości.
Ktoś płytki i niekulturalny mógłby podejrzewać, że miałem pierwszą lekcję w Nowym Roku z bandą skacowanych po Sylwestrze oprychów w technikum mechanicznym. Ale to tylko pozory. Miałem lekcję z kilkunastoma wrażliwymi młodzieńcami, których przygniotła świadomość, iż w tym roku wszyscy osiągną pełnoletniość i skończy się tym samym ich beztroskie dzieciństwo.
Dwa razy od nich starszy trzymam więc mocno kciuki, by w głębi serca zawsze pozostali dziećmi. I by w tej naszej piaskownicy nigdy nie było nam za ciasno.
Szczęśliwego Nowego Roku!
Popaprańcy
Christopher Hitchens poświęca cały rozdział swojej znakomitej książki God Is Not Great przykładom na to, że religia wcale nie sprawia, iż ludzie zachowują się lepiej. Książka jest trochę szokująca, bo o ile czytając prasę wydawaną w różnych krajach można się było przyzwyczaić do oskarżania Jana Pawła II o tragiczny wymiar pandemii AIDS na kontynencie afrykańskim, o tyle dwa opisywane przypadki bardzo mnie zaskoczyły. Religijny kontekst wielu wojen i starć etnicznych nie stanowi tajemnicy w Irlandii czy na Bałkanach, ale opis rzezi plemiennej w Rwandzie w latach dziewięćdziesiątych w powiązaniu z objawieniami maryjnymi uznanymi oficjalnie przez Kościół jest lekko przerażający. Zdziwiło mnie też opisanie spotkania Jana Pawła II z Tariqiem Azizem 14 lutego 2003 jako wpisującego się w tradycję współpracy Stolicy Apostolskiej z faszystami. Ja sam jakoś o wiele większy żal mam do polskiego papieża o to, że dał się wykorzystać i wziął udział w spektaklu politycznym 4 czerwca 2004, przyjmując medal z rąk amerykańskiego prezydenta, George’a Busha.
Nie o tym jednak chciałem pisać. Hitchens przytacza ciekawy przykład ze swojego publicznego dyskursu z Dennisem Pragerem, jednym z popularniejszych amerykańskich kaznodziejów. Prager – chcąc udowodnić zbawienny wpływ religii na moralność – kazał Hitchensowi wyobrazić sobie, iż idzie wieczorem ciemną ulicą w obcym mieście i widzi zbliżającą się z przeciwka dużą grupę mężczyzn. Następnie miał się zastanowić, czy poczułby się bezpieczniej, gdyby miał świadomość, iż mężczyźni ci wracają właśnie z nabożeństwa. To pozornie retoryczne pytanie okazuje się jednak całkowitym niewypałem, gdy przeczytamy odpowiedź Hitchensa, który – wspominając swoje doświadczenia z Belfastu, Bejrutu, Bombaju, Belgradu, Betlejem i Bagdadu („by wspomnieć tylko miasta na literę B”) – dowodzi, że zdrowym odruchem na widok grupy obcych mężczyzn wracających z uroczystości o charakterze religijnym jest i powinien być strach.
W miniony piątek – jak zwykle – spora grupa młodzieży uciekła ze szkoły lub w ogóle do niej nie przyszła, ponieważ nie była zainteresowana udziałem w uroczystościach religijnych. Ci z nich, którzy uciekli po trzeciej lekcji i stali na przystanku pod szkołą czekając na autobus, dostąpili zaszczytu spotkania z kimś, kto jadąc na szkolne spotkanie opłatkowe nazwał ich popaprańcami i powiedział im, że są popieprzeni. Zastanawiam się, czy któryś z uczniów dzięki temu lepiej zrozumiał ducha świątecznego pojednania i stał się lepszym chrześcijaninem.
Nie mam też jakoś złudzeń, jakoby ci panowie, którzy śpiewali ze mną kolędy po angielsku w piątek po południu, gdy wszyscy inni dawno już pojechali do domu i szkoła opustoszała, byli lepszymi chrześcijanami od tych, którzy wcale nie przyszli tego dnia do szkoły. I w ogóle nie ma to dla mnie większego znaczenia. Bądźmy dla siebie dobrzy bez względu na to, czy Boże Narodzenie to dla nas głębokie przeżycie religijne, czy obrazoburcza kontynuacja pogańskich saturnaliów, czy okazja na wyjątkowo dobrze płatne nadgodziny na Wyspach. I bądźmy dobrzy dla siebie nie tylko od święta.
Ochrona funkcjonariusza publicznego
Wielu nauczycieli cieszy się bardzo, że – jako funkcjonariuszom publicznym – należy im się ochrona szczególna. Ostatnio dwóch nauczycieli z północnej Polski skorzystało z tej ochrony i doprowadziło do prawomocnego skazania uczniów, którzy nie mieli do nich właściwego szacunku. Musi tam straszne bezrobocie być w północnej Polsce, że ci panowie nie znaleźli sobie innej pracy. Albo ja mam nie po kolei w głowie, bo toleruję tych dryblasów z drugiej klasy technikum, z których co najmniej kilku przynajmniej raz dopuściło się w stosunku do mnie tego straszliwego przestępstwa braku szacunku.
Mam nadzieję, że autorytet nauczycieli w całej Polsce będziemy budować w oparciu o coś innego, niż wyroki sądowe. Wszystkim nauczycielom życzę, by w Nowym Roku nikt nie zawiadamiał prokuratury o tym, że jego uczniowie nie mają dla niego należnego funkcjonariuszowi publicznemu szacunku. Rok, w którym ktoś funduje wyrok swoim uczniom za brak szacunku do siebie, trudno nazwać rokiem szczęśliwym.
Rzucanie mięsem
W ułamek sekundy po tym, jak złodzieje wybiegli ze sklepu, w tym zazwyczaj cichym i spokojnym miejscu podniósł się wrzask i lament. Zwykle spokojne i uśmiechnięte kasjerki zaczęły nagle rzucać na oślep „mięsem ” we wszystkich możliwych kierunkach, a ilość utworzonych przez nie neologizmów zawierających w sobie -kurw-, -pierd- i wiele innych rdzeniów wyrazowych, które pozwolę sobie już pominąć, zaskoczyła mnie swoją mnogością i siłą ekspresji. Jakaś starsza pani, klientka, która jeszcze przed chwilą wydawała się być normalną, serdeczną babcią wybierającą dla wnuczków prezenty na gwiazdkę, przeobraziła się w apokaliptyczną wieszczkę i proroczym, płaczliwym głosem zaczęła straszyć napadniętą kasjerkę, że zostanie wyrzucona z pracy. Używała przy tym takiego tonu, tak ekspresyjnych gestów i tak wyszukanego słownictwa, że nie jestem tego w stanie powtórzyć.
W zasadzie rozumiem potrzebę rozładowania napięcia i nie mam za złe tym na co dzień radosnym i pomocnym ekspedientkom i kasjerkom, że po wczorajszym napadzie momentalnie zaczęły tak potwornie kląć. Tak dużo przekleństw na minutę usłyszeć można jednak chyba tylko w szkole podczas przerwy międzylekcyjnej.
Tego samego dnia odwiedziło mnie trzech absolwentów technikum mechanicznego, których uczyłem. Ciekawe, że cała nasza rozmowa przebiegła nadzwyczaj spokojnie, a Mariusz, Grzegorz i Michał z łatwością znajdowali niewulgarne słowa do wyrażenia wszystkiego, o czym mówiliśmy. A przecież to ci sami panowie, którzy rok temu obrzucali ściany szkolnych korytarzy mięsem nie gorzej, niż napadnięte wczoraj panie kasjerki. Ci sami, których jeszcze rok temu nawet na lekcji trzeba było czasem upomnieć, żeby używali w miarę możliwości wyrazów róża i tulipan, skoro już muszą bezwzględnie wplatać w swoje wypowiedzi jakieś niezwiązane logicznie z resztą zdania rzeczowniki rodzaju żeńskiego lub męskiego.
Wniosek? Szkoła to musi być miejsce bardzo traumatycznych doznań. Postarajmy się – jako nauczyciele – być odrobinę wyrozumiali i nie pogłębiać tej traumy. Dobrym i godnym naśladowania przykładem są dla mnie ci państwo, którzy stali wczoraj przede mną w kolejce i którzy bardzo cierpliwie czekali na to, aż pani kasjerka ochłonie na tyle, by zrozumieć, które z nich kupuje jogurt, a które makaron. A to, że ten pan podarował tej pani w końcu makaron, to już prawdziwie niedościgniony wzorzec zachowania dla nauczyciela.
Nie tylko dla rusycystów
Pożegnanie Washoe
W tym tygodniu na jednym z amerykańskich uniwersytetów odbył się z wielką pompą pogrzeb czterdziestodwuletniej Washoe, która odeszła po krótkiej chorobie i osierociła dużą rodzinę i olbrzymią rzeszę przyjaciół i wielbicieli. Znajomi, współpracownicy, a także wielu studentów i naukowców z całego świata, dla których Washoe znaczyła wiele, składają jej hołd na specjalnie do tego celu stworzonej stronie internetowej. Można tam przeczytać, że Washoe zmieniła świat, zostawiła po sobie przesłanie i niejednemu wskazała cel w życiu.
Nigdy nie miałem okazji poznać Washoe, ale czytałem o niej w podręcznikach od lat. Dokładnie w dniu jej śmierci, 30 października, robiliśmy ćwiczenie leksykalne w oparciu o tekst o niej z grupą studentek. Dlatego wzruszyłem się wiadomością o jej odejściu z tego świata, nawet jeśli nazywanie Washoe elegancką damą, najlepszą przyjaciółką, nauczycielką, siostrą czy modlenie się za nią wydają mi się trochę dziwne. W końcu była tylko szympansicą.
Washoe była pierwszym przedstawicielem świata zwierzęcego, który porozumiał się z człowiekiem przy użyciu języka. Opanowała około 250 znaków amerykańskiego języka migowego.
Nie jestem naukowcem i trudno mi oceniać, jaki wpływ miała ta szympansica na specjalistów różnych dziedzin, którzy ją badali, ale przesłanie, iż możliwa jest komunikacja między przedstawicielami różnych gatunków, jest czytelne także dla mnie. Ze wzruszeniem myślę o niektórych absolwentach naszej szkoły, którzy zdali maturę z języka angielskiego, chociaż leksykalnie nie byli wcale lepsi z tego języka, niż Washoe z języka migowego.
Każdemu nauczycielowi pozostaje życzyć, by wierzył w możliwość porozumienia się z uczniami, bo skoro z szympansem się da, to pewnie i z nimi jest to możliwe.
Uczę dresików
Bywa, że dostaję anonimowe maile od ludzi, których bardzo denerwuje, że zamiast jak każdy przyzwoity człowiek narzekać na tych „dresiarzy”, „blokersów” i „skejcików”, co to ich uczę, ja nadymam się jak bufon i wyobrażam sobie, że ucząc takich debili, to już nie wiadomo, jaki mądry jestem.
Autorzy tych anonimowych maili, obrzucając mnie wyzwiskami i pogróżkami, w swoim mniemaniu ubliżają głównie mojej osobie, ale ja jakoś nieszczególnie czuję się osobiście urażony. Natomiast za obelżywe uważam zakładanie, że od tych nastoletnich dżentelmenów (niekoniecznie w dresach) niczego nie można się dowiedzieć. Muszę powiedzieć, że pogarda, jaką niektórzy czują do mnie jako do osoby, która z tymi młodymi ludźmi spędza tydzień w tydzień dużo czasu, świadczy o całkowitym braku zrozumienia i zupełnym odcięciu od rzeczywistości. Od wielu moich „skejcików” niejeden emeryt mógłby się nauczyć honoru, uczciwości, rzetelności, tak jak codziennie ja się od nich uczę. Bywa, że ich podziwiam za to, jak jednoznaczny wydaje im się wybór między dobrem a złem, jak odważnie potrafią bronić swoich przekonań w dyskusji, a pewnie i w życiu.
Moi uczniowie nie zawsze i nie wszyscy chodzą w dresach. Zdarza się sporadycznie, że któryś z nich założy białe skarpetki do ciemnego garnituru, ale warto jest moim skromnym zdaniem zwracać uwagę na coś więcej niż strój, w którym przyszli do szkoły, albo fryzury, które mają (lub których im brak) na głowach. Szanuję moich dresików i praca z nimi daje mi dużo satysfakcji. Jeśli dla kogoś jest to dowód ostatecznej miernoty mojego umysłu, trudno. Nie zmienię zdania.
Wzruszenia wyborcze
Kilkunastu byłych uczniów, którzy ukończyli szkołę w ubiegłym roku, przysłało mi dzisiaj SMS-a lub MMS-a, by pochwalić się, że byli na wyborach. Czterech zwróciło się do mnie w ostatnich dniach z pytaniem, na kogo mają głosować. Nie myślałem, że moja akcja promowania czynnego i biernego udziału w wyborach tak Wam utkwi w pamięci. Dzisiaj pół dnia przepłakałem ze wzruszenia.
Ufam mądrości Waszych wyborów. Wierzę, że nawet ci z Was, którzy oddali głos zupełnie inaczej, niż ja bym to zrobił, oddali go mądrze. Dla mnie to bardzo ważne wybory. Od ich ostatecznego wyniku zależy, czy zostanę tu w Polsce, z kolejnymi pokoleniami dorastających mechaników, czy dołączę do Waszych kolegów – Marcina i Leszka – i będę tam pracował w jakimś zupełnie innym zawodzie, byle tylko być wolnym i nie wstydzić się tego, gdzie mieszkam i kto mnie reprezentuje w parlamencie i rządzie.
Szczególnie wzruszył mnie dzisiaj SMS od Darka, który zgłosił mi niepokojący fakt, iż jego babci zaginął dowód, oraz od Artura, który na wybory zabrał całą rodzinę. Chciałbym również zapewnić Michała, że ja sam także udałem się na wybory, zagłosowałem w lokalu pełnym młodych ludzi – przy częstochowskiej Promenadzie Czesława Niemena, a następnie zawiozłem na wybory moich rodziców, chociaż mój Tata głosował zupełnie inaczej ode mnie. Specjalnie dla Michała wykonałem zdjęcia, które załączam do niniejszego wpisu.
To ostatnie zostało wykonane w obwodzie moich rodziców – w Szkole Podstawowej Nr 18 w Częstochowie, przy ulicy Barbary. Chodziłem do tej szkoły i dzisiaj – spacerując po tych korytarzach, które nagle tak bardzo się skurczyły – zrozumiałem, dlaczego zostałem anglistą.