Godzina lekcyjna

Godzina trwa sześćdziesiąt minut. To takie dosyć proste i jednoznaczne. A godzina lekcyjna? Czterdzieści pięć? Mateusz ma poważne wątpliwości w tej kwestii. Po mnie i po Panu Przemku dostała mu się nowa nauczycielka języka angielskiego i z relacji Mateusza i jego dwóch koleżanek wynikałoby, że coś nie może znaleźć z uczniami wspólnego języka. Mateusz ma jej za złe, że jest drętwa, nie można przy niej zażartować ani nawet poruszyć się w ławce, a przede wszystkim na każdej lekcji dużo pyta i dużo zadaje. Nie chcąc kwestionować autorytetu nieznanej mi osoby próbowałem przekonać żalących mi się na nią uczniów zapewniając, że zmienią o niej zdanie, gdy zobaczą, jak wiele ich nauczyła. I że przyjdzie czas, że ją docenią.
Ale przy jednym z argumentów nie wiem, co odpowiedzieć. No bo skoro ta młoda koleżanka poświęca pół lekcji na sprawdzanie zeszytów i pytanie, to faktycznie ile trwa jej przeciętna godzina lekcyjna? I może rzeczywiście jest to dobra metoda na niesfornych gimnazjalistów, ale czy w niecałe 30 minut nauczy się ich tyle samo, co w przewidziane planem 45 minut? I czy nie ma żadnego innego sposobu na utrzymanie ich w ryzach?
Rozmyślanie o piętnastominutowym odpytywaniu uczniów na każdej lekcji doprowadziło mnie do wniosku, że jestem jakimś dziwnym i chyba nieudolnym nauczycielem. Odkąd używamy Moodla do prawie każdej pracy klasowej, szczególnie jeśli jest skonstruowana z zadań zamkniętych, nawet klasówki udaje nam się napisać, ocenić i wpisać do dziennika podczas jednej godziny lekcyjnej. A czasem i rozwiązanie się uda omówić.
Pytać w ogóle jakoś nie mam czasu, ale panowie z drugiej klasy technikum mechanicznego udowodnili mi ostatnio, że nawet nie pytając mogę nastawiać szybko jedynek (na czym zresztą szczególnie mi nie zależy, bo i dostając dobre oceny panowie nie wkładają mi jakoś kosza na głowę). Panowie, których wspomniałem, mieli sobie przypomnieć czasowniki nieregularne, spytałem więc podczas lekcji, kto tego nie zrobił i chce za karę ocenę niedostateczną. Zdziwiło mnie trochę, ale tylko trochę, że natychmiast zgłosiło się sześciu ochotników – nie musiałem nikogo pytać, żeby mu udowodnić, ze nic nie umie. Zamiast pytać, spokojnie zrobiłem z panami dwa duże ćwiczenia, które sam wykonałem, gdy – trochę wstyd się przyznać – byłem na pierwszym roku filologii angielskiej. To bardzo fajna grupa uczniów i można z nimi dużo zrobić w 15 minut. Szkoda tego czasu na pytanie.

Plebiscyt popularności

Podczas pisemnego sprawdzianu w jednej z klas weszły do mnie na lekcję dwie miłe i nieznane mi bliżej uczennice z urną do głosowania. Z okazji Dnia Edukacji Narodowej od kilku lat organizujemy w szkole plebiscyt na najmilszego, najpopularniejszego wśród uczniów nauczyciela / nauczycielkę. Nie neguję w żaden sposób tej niewinnej zabawy, ale i jej wyników nie traktuję poważnie i zobowiązująco. Naturalnie istotne jest, by umieć ułożyć sobie jakoś stosunki z uczniami i rozumieć się z nimi, ale nauczyciel z definicji nie po to pracuje w szkole, by zdobywać sympatię i popularność, a sposób oceniania nauczyciela przez uczniów uczęszczających do szkoły zmienia się często drastycznie, gdy staną się oni absolwentami.
Pamiętam, że podobny plebiscyt był kiedyś organizowany w moim liceum, do którego uczęszczałem w zamierzchłej przeszłości, a laureatem został Pan Profesor Gustaw Gracki, którego… w ogóle wówczas nie znałem. Pamiętam swoje zdziwienie, gdy jakaś maleńka grupka uczniów wiwatowała na jego cześć po ogłoszeniu wyniku. I myślę, że widocznie zasady plebiscytu były zupełnie inne, niż w szkole, w której obecnie uczę. Regulamin musiał być chyba bardziej rzetelny i zapewniał faktyczną porównywalność wyników.
Są przecież nauczyciele, których z racji pełnionej funkcji kierowniczej lub specyfiki przedmiotu znają wszyscy uczniowie. Ale są także i tacy, którzy uczą tylko jedną albo dwie klasy. Jak porównywać nauczyciela, który uczy 10% uczniów w szkole, z nauczycielem, który uczy wszystkie, albo prawie wszystkie klasy? Jeśli za najmilszego uzna go każdy uczeń, który go zna, nadal nie ma on szans wygrać w plebiscycie z nauczycielem, który otrzyma co czwarty głos, ale uczy we wszystkich klasach. Dlatego – jeśli wynik ma być porównywalny, powinno się chyba ilość otrzymanych głosów podzielić przez liczbę uczniów w nauczanych przez każdego nauczyciela klasach.
Zabawa jak zabawa. Tak jak wspomniałem, nie przejmuję się nigdy jej wynikami. Nie umniejszając w niczym uznania dla laureatów plebiscytu, staram się czerpać satysfakcję raczej z bezkonfliktowej, owocnej współpracy na lekcjach i codziennych oznak zaufania i zrozumienia, niż z okolicznościowych, spektakularnych gestów. W obecnych klasach drugich pracuje mi się szczególnie przyjemnie i mam wrażenie, że warto było niektórych z tych panów trochę do siebie zrazić w pierwszej klasie.

Rekolekcje maturzystów

Janina uczy w bardzo dobrym liceum, uparcie jednak odmawia konkurowania z Dariuszem Chętkowskim i pisania bloga, pozostawiając mu całkowity monopol w dzieleniu się wrażeniami z pracy z młodzieżą w renomowanym ogólniaku. Tymczasem i u niej w szkole bywa ciekawie, jak podczas niedawnej rozmowy w pokoju nauczycielskim, sprowokowanej rezygnacją kilku dorosłych uczniów z chodzenia na religię. Jedna z nauczycielek opowiedziała o swoim synu, który chodzi jeszcze do podstawówki, ale już zraził się do katechezy przez to, że trzeba było w niedzielę po mszy świętej ustawiać się w kolejce po podpis księdza potwierdzający obecność w kościele. Biorący udział w rozmowie w pokoju nauczycielskim nowy katecheta poparł ideę sprawdzania obecności w kościele mówiąc, że trzeba tak postępować, ponieważ w człowieku jest więcej zła, niż dobra. Wszyscy obecni zaniemówili.
W innej szkole w ubiegłym roku większość klas maturalnych licznie pojechała na rekolekcje dla maturzystów. W tym roku we wszystkich klasach więcej niż połowa uczniów nie jest zainteresowana, a w jednej z klas jest tylko troje chętnych. Jeden z katechetów interweniował w tej sprawie u dyrektora, prosząc o zdyscyplinowanie uczniów i zmuszenie ich jakoś do wyjazdu. Środki dyscyplinujące nie tylko nie przyniosły pożądanego skutku, pojawił się dodatkowy problem – jeden z wychowawców klas maturalnych z uwagi na inne obowiązki nie może wyjechać na rekolekcje jako opiekun, a nikt jakoś się nie garnie na jego miejsce.
Przysłuchuję się tym sensacjom ze zdziwieniem. Nie rozumiem, jak środki dyscyplinujące miałyby stać się środkiem motywującym człowieka do zajęcia się swoją duchowością. W ubiegłym roku spora część czwartej mechanika nie pojechała na rekolekcje i nie miałem do nich jakoś specjalnie pretensji – przychodzili na lekcje, frekwencja była dobra, odwaliliśmy kawał dobrej roboty. Pan Bóg pewnie też się nie obraził, że ci niespecjalnie zainteresowani katechezą uczniowie nie pojechali na rekolekcje. Jak już kiedyś pisałem, nie wydaje mi się, by modlitwa na rozkaz była Mu szczególnie przyjemną. Pewnie ucieszyłby się bardziej z odrobiny entuzjazmu niż ze skuteczności środków dyscyplinujących.

Dziennikowe przeszkody

Jak wiadomo, jedną z podstaw do wypłacenia nauczycielowi pensji za wykonaną pracę jest wpis w dzienniku lekcyjnym. Tymczasem w szkole takiej, jak nasza, z tysiącem uczniów, w kilku rozrzuconych na sporym terenie budynkach, z podziałem na grupy, na niektórych lekcjach dziennik w tradycyjnej, papierowej wersji, tak naprawdę nie dość, że utrudnia nauczycielowi życie, to w pewnym stopniu uniemożliwia mu pracę.
Większość moich lekcji mam z połową klasy, podczas gdy druga połowa jest na lekcji z innym nauczycielem, czasami w innym budynku. Jeśli w trakcie pięciominutowej przerwy chcę pójść do pokoju nauczycielskiego po dziennik, mogę być absolutnie pewny, że w obie strony utknę w potwornych korkach na klatce schodowej i na następną lekcję bez wątpienia się spóźnię. Co więcej, nie mam żadnej gwarancji, że w pokoju uda mi się zastać dziennik, bo przypuszczalnie nauczyciel nie zdążył go jeszcze odnieść po poprzedniej lekcji. Nigdy też nie wiadomo, czy czasem nie zabrał go już nauczyciel prowadzący równolegle lekcję z drugą grupą.
Po niemiłej przygodzie sprzed paru lat obowiązuje w naszej szkole zakaz podawania sobie dzienników za pośrednictwem uczniów, który – gdyby był powszechnie respektowany – sparaliżowałby całkiem możliwość sporządzania bieżącej dokumentacji. Dzisiaj miałem siedem godzin lekcyjnych, ale tylko w jednej klasie udało mi się mieć dziennik na lekcji i dokonać wszystkich niezbędnych wpisów.
Kiedyś, gdy uparłem się czekać – wbrew wszelkiej logice – na odnalezienie się dziennika przed pójściem na lekcję, spóźniłem się na nią blisko kwadrans. Tymczasem mając tak ambitne klasy, nie mogę sobie pozwolić na zbijanie bąków. Mam uczniów, którzy nie wychodzą na przerwy, bo chcą się uczyć, a miałbym biegać po okolicy w poszukiwaniu dziennika zamiast z nimi pracować?
Od kilku lat z ocenami radzę sobie tak, że prowadzę własne notatki w arkuszu kalkulacyjnym i uzupełniam dziennik od czasu do czasu. Kiedyś przy kontroli dzienników oberwało mi się, że mam zero ocen w klasie, w której miałem tych ocen sto kilkadziesiąt, tyle że nie przepisałem ich do dziennika.
Gorzej niż z ocenami jest jednak z tematami lekcji. Gdy udało mi się dzisiaj załatwić wszystkie sprawy z uczniami i dotrzeć do pokoju nauczycielskiego, uzupełnienie tematów okazało się niemożliwe, bo dzienniki zostały już zamknięte do szafy pancernej w sekretariacie. A przypomnę, że na siedem przeprowadzonych lekcji udało mi się tylko jedną wpisać do dziennika. Pójdę jutro do szkoły pół godziny wcześniej i postaram się to uzupełnić, bo przecież nie chcę mieć żadnych potrąceń z pensji. Ale z utęsknieniem czekam na dzień, kiedy te papierowe anachronizmy przestaną się w szkole liczyć i zastąpi je coś bardziej życiowego.

Multimedia dla nauczycieli gimnazjum

Uczysz w gimnazjum? Spotkasz się wkrótce w szkole ze swoimi uczniami i uczennicami, którzy wrócili z kolonii? Może warto wcześniej obejrzeć kilka filmików, które na koloniach nakręcili i beztrosko umieścili na YouTube.com?
Uwaga, filmiki – nawet te wykonane przez dwunastolatków – są przeznaczone raczej dla osób dorosłych, oglądasz na własną odpowiedzialność. Pod wskazanymi adresami masz również możliwość zgłosić film jako nieodpowiedni i niezgodny z regulaminem serwisu YouTube.com, co zaskutkuje jego trwałym usunięciem.

Film 1

Film 2

Film 3

Film 4

Film 5

Film 6

Film 7

Film 8

Film 9

Film 10

Zbulwersowało Cię to? Uważasz, że świat się zmienił i że teraz jest gorzej, niż w czasach, gdy z rodzeństwem jeździliście na kolonie? Widocznie jestem dużo młodszy, bo moim zdaniem nic się nie zmieniło. Tyle, że wtedy nie było tak powszechnie dostępnych urządzeń rejestrujących dźwięk i obraz.

Autorzy tych debilnych filmików będą się nami opiekować, gdy będziemy na emeryturze. Będą nas leczyć, spowiadać, przeprowadzać przez ulicę i podcierać nam tyłki. Ja mimo wszystko mam do nich zaufanie.

Jeśli po obejrzeniu któregoś z tych filmików tracisz zaufanie do swoich uczniów, gimnazjum nie jest dla Ciebie idealnym miejscem pracy.

Dla równowagi inny film jednego z autorów filmów powyżej.


Komisyjny egzamin poprawkowy

Tomek, dzisiaj poważny wykładowca na wyższej uczelni, do nauki w liceum przykładał się tylko na tyle, na ile było to konieczne. Oznaczało to między innymi spędzanie większości lekcji w kinie na przedpołudniowych seansach i pokazywanie się w klasie tylko wtedy, gdy było to absolutnie niezbędne. A że już w pierwszej klasie wraz z dwójką przyjaciół został laureatem stopnia centralnego olimpiady humanistycznej, konieczność ta nie zachodziła często. Przez całą szkołę praktycznie noszono ich na rękach.
Niemiła niespodzianka miała miejsce pod koniec trzeciej klasy, gdy nagle jeden z profesorów wyłamał się z tradycji hołubienia całej trójki olimpijczyków, postawił na swoim i udowodnił Tomkowi i paru innym osobom, że oceny pozytywnej z chemii nie dostaje się za darmo. Właśnie, czy udowodnił?
Z relacji Tomka wynika, że gdy przyszli skorzystać z ostatniej szansy poprawki, profesorowi pękała głowa i cierpiał chyba także na inne dolegliwości. Wyjął z wazonu dwutygodniowe kwiaty i jednym haustem opróżnił jego zawartość, którą – co było widać wyraźnie, bo wazon był szklany – stanowił płyn przypominający kolorem napój z owoców kiwi. Niestety, nie tylko nie przyniosło to profesorowi żadnej ulgi, ale sprowokowało natychmiastowe, obfite wymioty wprost do klasowej umywalki.
Po chwili, gdy profesor doszedł do siebie, wysłał jednego z mających się poprawiać uczniów do sklepu po coś do picia, a reszcie, w tym Tomkowi, resztkami sił wpisał do dziennika najniższą możliwą ocenę pozytywną.
Tomek nieszczególnie ucieszył się z tej poprawionej oceny z chemii, do dziś trzęsie się z nerwów na myśl o stopniu, na który mógł po dwóch tygodniach ciężkiej nauki uczciwie zasłużyć, ale nie było mu dane.
Za kilka dni egzaminujemy z Renatą i Tadeuszem grupkę niedocenionych w czerwcu uczniów. Musimy pamiętać, żeby – przy całej naszej pobłażliwości – dać im jednak możliwość popisania się wiedzą i umiejętnościami, bo taka złość na nauczyciela, który dał coś za darmo, ciągnie się potem przez lata.

Nauczyciel klozetowy

Jednym z najbardziej przykrych obowiązków nauczyciela jest zaglądanie do toalety, w pobliżu której ma się dyżur, i sprawdzanie, czy przypadkiem ktoś nie miesza tam smaku i zapachu dymka papierosowego z innymi, bardziej fizjologicznymi zapachami.

Zbliża się rok szkolny i już mnie brzuch boli na myśl o tym, gdzie dostanę w tym roku dyżury. W deszczu i śniegu będę spacerował po szkolnym parkingu próbując wypatrzyć, co dzieje się za ciemnymi szybami limuzyn naszych uczniów, czy też czekają mnie inspekcje muszli klozetowych i pisuarów?

A może byście tak, panowie, rzucili palenie?


Gadu-Gadu i forma grzecznościowa

Wyobraziłem sobie dzisiaj historię zupełnie nieprawdopodobną, a przynajmniej znam ludzi, dla których byłaby ona nieprawdopodobna, wręcz niewyobrażalna. Mnie ta hipotetyczna historia wcale nie zaskakuje, ale to pewnie wina mojej pogłębiającej się schizofrenii.
Załóżmy, że w połowie wakacji siedemnastoletni uczeń technikum zwraca się do swojego nauczyciela z prośbą o pomoc i radę w sprawie zupełnie nie mającej związku z programem nauczania. Uczeń ten – nazwijmy go Jacek – ma właśnie za sobą pierwsze, nieszczególnie udane doświadczenie seksualne. Próbuje się dowiedzieć czegoś, czego dowiedzieć się nie da, a przynajmniej dwukrotnie starszy od niego nauczyciel nie ma o tym zielonego pojęcia. Na wszelki wypadek nie zagłębiajmy się w szczegóły.
Rozmowa odbywa się przez internetowy komunikator Gadu-Gadu o godzinie wystarczająco późnej, by dało się słyszeć wycie psów i stukot kół pociągów z odległości wielu, wielu kilometrów.
Wyobrażam sobie dwie wersje dalszego biegu wydarzeń. W jednej z nich nauczyciel życzliwie i cierpliwie wysłuchuje wszystkiego, co Jackowi chodzi po głowie. Nie odpowiada mu na pytania, na które nie zna odpowiedzi, sam pyta, gdy czegoś nie rozumie lub gdy ma wątpliwości co do przedstawianego toku rozumowania. Nauczyciel wskazuje zagubionemu uczniowi osoby w szkole i poza nią, które mogą dysponować większą wiedzą w przedmiotowej dziedzinie i okażą się bardziej pomocne. Sugeruje mu, żeby się zastanowił, czy nie warto porozmawiać ze starszym bratem, skąd inąd bardzo porządnym gościem.
W drugiej wersji nauczyciel przerywa Jacusiowi po drugim, najdalej trzecim zdaniu, bo internetowa forma komunikacji stopiła jakoś lody i Jacuś bez uprzedzenia zaczyna się zwracać do nauczyciela z pominięciem formy grzecznościowej. Nauczyciel przypomina mu o tym, że uczeń nie powinien być z nim na ty, że należy zachować dystans i okazać właściwy szacunek. Następnie trzeba by chyba jeszcze przypomnieć, że o tej godzinie dzieci już dawno są po dobranocce i z kciukiem w buzi śnią właśnie o Królewnie Śnieżce, a nie o seksie, w dodatku przedmałżeńskim.
Nie mam jakoś wątpliwości, która wersja przebiegu zdarzeń gwarantuje większy autorytet nauczycielowi i większą satysfakcję z przeprowadzonej rozmowy obu stronom. Chociaż w pluralistycznym społeczeństwie trzeba się pogodzić z faktem, że ludzie z różnych rzeczy czerpią satysfakcję. I że niektórzy lubią czasem innym przypominać o powadze swojej osoby i swojego urzędu. Widocznie tego potrzebują.

Ten wpis kontynuuje wątki podjęte wcześniej między innymi w tych wpisach:

Arcybiskup wypowiada wojnę

Arcybiskup Głódź – jak przystało na kapelana wojskowego – dał popis militarnego języka. Zagwarantował nowemu ministrowi edukacji konflikt i dysharmonię społeczną, jeśli minister odważy się bronić Konstytucji Rzeczypospolitej i przywracać normalność, a przynajmniej jakąś jej namiastkę, w polskiej szkole. Szkole w państwie, które – jak na razie – nosi etykietę państwa świeckiego.
Profesor Legutko, tradycjonalista i konserwatysta z przekonania, wspomniał jedynie mimochodem w TVN24, że nie jest entuzjastą wliczania oceny z religii do średniej ocen szkolnych. Nie zapowiedział podjęcia żadnych konkretnych kroków, by uchylić rozporządzenie swojego poprzednika, dał jedynie wyraz swojemu prywatnemu poglądowi, z którym zgadza się 86% internautów w dzisiejszej sondzie Onetu.
W wypowiedzi arcybiskupa razi mnie pewien fragment, na który mało kto zwraca uwagę. Zarzucając ministrowi arogancję, powiedział on, że „religia nie jest polem do eksperymentów, a Kościół manekinem, na którym można sobie prowadzić badania”. Uderzyło mnie to, bo moim zdaniem to właśnie wprowadzenie religii katolickiej do szkół było eksperymentem, który przyniósł same szkody, także Kościołowi katolickiemu. Pierwotny sukces chrześcijaństwa w Cesarstwie Rzymskim nie wynikał ze zmuszania ludzi do jego wyznawania, przez pierwsze trzy stulecia chrześcijaństwo miało się dobrze wbrew prześladowaniom. Wieszanie krzyża w Sejmie i w salach lekcyjnych, nadawanie religijnego charakteru każdej uroczystości państwowej, marginalizowanie, a czasem nawet prześladowanie uczniów nie będących katolikami – to są dopiero eksperymenty na Kościele.
Wprowadzając religię do szkół starano się zachować pozory przyzwoitości, potem jednak to wszystko runęło w gruzach. Poza religią katolicką młodzież nie ma przeważnie żadnej alternatywy, zajęcia z etyki odbywają się w nielicznych szkołach, osoby innych wyznań są często pozostawiane bez opieki albo poniżane przez katechetów. Na wprowadzeniu religii ucierpiały nieliczne fakultety filozoficzne i religioznawcze w lepszych liceach. Co gorsza, pod pozorem realizacji programu nauczania wielu katechetów przekazuje absurdalne i nieprawdziwe informacje o innych religiach. Znam przypadki, w których pogardliwymi oszczerstwami pod adresem buddyzmu, hinduizmu, islamu, judaizmu czy innych złożonych i pięknych systemów religijnych katecheci szerzyli stereotypy i nienawiść, a następnie oceniali uczniów stopniami w uznaniu fobii, wrogości i fanatyzmu, które udało im się w ten sposób w nich zasiać.
Znam również nieliczne przypadki księży katechetów z prawdziwym zacięciem pedagogicznym i darem rozmawiania z młodzieżą. Osoby niewierzące i sceptyczne chętnie uczestniczyły w ich lekcjach, mogły bowiem zawsze liczyć na partnerską dyskusję, nie były upokarzane ani uciszane dogmatami, ale miały wyjątkową okazję do przedstawienia swoich poglądów i skonfrontowania ich z poglądami wierzących kolegów i koleżanek. Na lekcjach tych księży wartości poszukiwali i uczyli się czegoś nowego wszyscy – katolicy, innowiercy, ateiści, sam ksiądz.
Poszukiwanie i bunt stanowią naturę młodego człowieka. Będzie bardzo niedobrze dla Kościoła, jeśli – wbrew tej naturze – biskupi będą się opowiadać za modelem nauczania religii, w którym ocenia się wierność dogmatom i stopień fanatyzmu. Więcej ludzi Kościół przyciągnąłby do siebie, gdyby pomagał im odnajdywać odpowiedzi na pytania i uczył szacunku do wszystkich innych poszukujących.