Najpiękniejsza dziewczyna we wsi

W jednym z odcinków serialu Northern Exposure, w Polsce znanego jako Przystanek Alaska, miejscowy DJ – Chris Stevens – traci głos w wyniku spotkania z śliczną, nieznajomą kobietą. Jest to ponoć odwieczny problem mężczyzn i nie ma w tym nic dziwnego. Wpadasz na taką obcą istotę, zamieniasz z nią dwa słowa i jej piękno odbiera ci głos. By go odzyskać, jak głosi prastara indiańska legenda, trzeba się przespać z najładniejszą dziewczyną w wiosce.
Dostałem dzisiaj kilka listów w związku ze zmianami w rządzie. Jedni mi gratulują, inni martwią się, że nie będę teraz miał o czym pisać. A niektórzy się dziwią, że nie świętuję, że nie okazuję radości, nie trąbię i nie biję w bębny.
Wydaje mi się, że tylko nieuważni czytelnicy mogli odnieść wrażenie, że pan Roman Giertych nadawał sens mojemu życiu i mojej pisaninie. Ale powiedzmy, że z przyczyn zupełnie niezależnych od wydarzeń w Warszawie straciłem dzisiaj głos. A teraz proszę wybaczyć, ale idę się przespać z najpiękniejszą dziewczyną we wsi, tyle że sąsiedniej. Zatroskanych Tomaszów niedowiarków zapewniam, że nadal pojawiać się tutaj będą nowe wpisy. Mam również nadzieję, że będę miał w nich równie dużo do powiedzenia, co Chris w codziennej porannej audycji radiowej w Cicely.

Dodatek motywacyjny czy upomnienie?

Niektórzy uczniowie mają pracowite wakacje nie tylko dlatego, że pracują w domu albo dorabiają do kieszonkowego, ale także dlatego, że pod koniec sierpnia czekają ich egzaminy poprawkowe z różnych przedmiotów.
Ja zafundowałem sobie w tym roku spotkanie z dwoma panami, ale od jakiegoś czasu kontaktuje się ze mną w sprawach sierpniowych poprawek jeszcze kilku uczniów, okazuje się bowiem, że jestem jedynym nauczycielem, z którym są w stanie się skontaktować. Pisałem już o tym, że uczniowie znają mój numer telefonu, mają na mnie namiary przez komunikatory internetowe, email i platformę e-learningu, a także o tym, że nie tylko mi to nie przeszkadza, ale sporadycznie dostarcza dużo satysfakcji.
W gruncie rzeczy smutne jest to, że uczniowie – nawet tacy, których w ogóle nie uczę – pytają mnie o terminy egzaminów poprawkowych z nie mojego przedmiotu. Albo o to, jak taki egzamin wygląda. Jeden z tych uczniów umówił się nawet podobno w szkole z nauczycielem, ale gdy przyszedł na spotkanie i nauczyciela nie zastał, nie udało mu się z nim w żaden sposób skontaktować.
W ostatnich miesiącach kilkakrotnie zostałem też postawiony w niezręcznej sytuacji, gdy uczeń spytał mnie wprost o numer telefonu do kogoś z nauczycieli. Nie chcąc podawać tego numeru wbrew czyjejś woli wdawałem się następnie w skomplikowaną zabawę w głuchy telefon, pośrednicząc w wymianie informacji między nimi.
Właściwie rozumiem belferską potrzebę prywatności, ale w dobie telefonów filtrujących rozmowy przychodzące w oparciu o identyfikację numeru, w dobie coraz sprawniejszych filtrów przeciwspamowych i komunikatorów blokujących rozmowy przychodzące od osób nieautoryzowanych, ochrona tej prywatności właściwie nie wymaga trzymania w tajemnicy wszelkich namiarów na siebie. Dobrze jest sobie zapewnić jakiś kanał komunikacji z uczniami. Polski, angielski, niemiecki, matematyka, fizyka czy historia są bez wątpienia przedmiotami, ale to właśnie uczniów musimy w pracy traktować podmiotowo. Także tych, którzy do nas czy do naszego przedmiotu mają umiarkowany szacunek.
Swoją drogą ciekawe, czy za wakacyjne pośrednictwo w kontaktach uczniów ze szkołą dostanę dodatek motywacyjny, czy raczej powinienem się liczyć z upomnieniem za spoufalanie się z nimi?

No i po co ja piszę o ministrze?

Czytając siódmy tom sagi o Harrym Potterze natrafiam na fragment, w którym Harry pyta Ministra, dlaczego nikt nie próbował nigdy w ministerstwie rozwiązać problemu Voldemorta, dlaczego ministerstwo marnuje czas zajmując się rozbieraniem na części pierwsze spadku po Dumbledorze czy zacierając ślady informacji o ucieczkach z Azkabanu:

„Has anyone ever tried sticking a sword in Voldemort? Maybe the Ministry should put some people onto that, instead of wasting their time stripping down Deluminators or covering up breakouts from Azkaban. So this is what you’ve been doing, Minister, shut up in your office, trying to break open a Snitch? People are dying – I was nearly one of them – Voldemort chased me across three countries, he killed Mad-Eye Moody, but there’s no word about any of that from the Ministry, has there? And you still expect us to cooperate with you!”

Minister Scrimgeour bardzo oburza się na te słowa i przypomina Harry’emu, że należy mu się szacunek z racji sprawowanego urzędu, na co Harry szybko odpowiada, że na szacunek trzeba sobie zasłużyć:

„You may wear that scar like a crown, Potter, but it is not up to a seventeen-year-old boy to tell me how to do my job! It’s time you learned some respect!”
„It’s time you earned it.” said Harry.

No i po co ja piszę o tym ministrze w blogu, skoro J. K. Rowling już wszystko napisała?
Napisała o szkole otwartej i tolerancyjnej, której profesorowie giną z rąk Voldemorta za to, że uczą młodych adeptów magii o Mugolach i o tym, że nie różnią się oni aż tak bardzo od ludzi świata magicznego. Napisała o świecie, w którym trzeba walczyć z rasizmem, fanatyzmem religijnym i przemocą. Wychodzi na to, że napisała już o wszystkim i nie ma o czym pisać. Ciekawe, skąd J. K. Rowling tak dobrze zna polskie realia…

Amnestia maturalna raz jeszcze

Nie powinno się kopać leżącego, tym bardziej trupa, a po orzeczeniu niekonstytucyjności ubiegłorocznego rozporządzenia ministra Giertycha o ocenianiu amnestia maturalna jest de facto trupem. Chciałbym jednak zwrócić uwagę na pewien aspekt tego prawnego i egzaminacyjnego kuriozum. Aspekt ten nie był chyba wystarczająco głośno poruszany, bo amnestia z założenia była tak wielkim absurdem, że nikt nie pochylał się nad szczegółami.
Załóżmy, iż wśród moich tegorocznych absolwentów jest dwóch Marcinków, z których jeden maturę zdał, korzystając z amnestii, czyli otrzymując świadectwo maturalne, chociaż oblał z jednego przedmiotu, a drugi nie zdał, ponieważ oblał maturę z dwóch przedmiotów.
Przyjrzyjmy się uważniej. Marcinek, który matury nie otrzymał, uzyskał po 28% z geografii i pisemnego angielskiego. Nieszczególnie mnie to nawet zdziwiło, bo Marcinek nigdy się do nauki nie przykładał, w klasie maturalnej nie zaszczycił mnie obecnością na żadnym fakultecie, a na lekcjach przeważnie był nieobecny – jeśli nie ciałem, to przynajmniej duchem. Powtarzał też klasę z powodu mojego przedmiotu. Taki – z całą sympatią – obibok. Mimo to jednak szkoda mi Marcinka, bo przecież z obu tych egzaminów zabrakło mu jednego punktu, by zdać.
Marcinek drugi otrzymał zaledwie 16% punktów z egzaminu z matematyki, ale dzięki amnestii maturalnej ministra Giertycha ma świadectwo maturalne w kieszeni, ponieważ zdał wszystkie inne egzaminy, a średnia wyników znacząco przekracza 30%.
Obaj panowie zdawali egzamin z przedmiotów, które sami sobie wybrali (z wyjątkiem języka polskiego, który zdają wszyscy maturzyści). Wydawałoby się, że powinni w równym stopniu ponosić konsekwencje tego wyboru, tak się jednak nie stało. Mechanizm stworzony rozporządzeniem ministra Giertycha sprawił, że jeden z nich, któremu zabrakło 14% punktów do tego, by zdać egzamin z matematyki na poziomie podstawowym, świadectwo otrzymał i poszedł na uczelnię techniczną, podczas gdy drugi, któremu z dwóch przedmiotów zabrakło po jednym punkcie, nie będzie mógł w tym roku pójść na studia.
Po uchyleniu rozporządzenia sytuacja, w której promuje się ucznia otrzymującego połowę punktów potrzebnych do zdania egzaminu, jaki sam sobie wybrał, a nie promuje się ucznia, który był blisko progowej liczby punktów na dwóch egzaminach, nie będzie możliwa. W przyszłym roku w analogicznej sytuacji obaj uczniowie nie otrzymaliby świadectwa dojrzałości. I całe szczęście.
Ale to przykład na to, jak bardzo wszelkie furtki, ulgi, precedensy prowadzą do niesprawiedliwości. Słusznie mówi Tadeusz, że sprawiedliwiej by już było znieść w ogóle pojęcie „zdał/nie zdał” i drukować świadectwa dojrzałości wszystkim, którzy przystąpią do matury, nawet jeśli ktoś uzyska ze wszystkich egzaminów zero punktów. Uczelnie i tak będą wiedziały, co z tym zrobić.

Po polsku nie wystarczy

Spędziłem część weekendu oceniając pewien egzamin, a przynajmniej jego część w postaci zadania otwartego, jakie zdający mieli napisać w jednym, wybranym przez siebie, języku obcym: angielskim, francuskim, niemieckim lub rosyjskim. Zadaniem tym było napisanie prostego, szablonowego zaproszenia.
Słabi językowo uczniowie przetwarzali na potrzeby tego zadania teksty dostarczone w innych częściach arkusza i jakoś sobie radzili. Ale widziałem przynajmniej z setkę prac, w których osoba zdająca – i to czasami, sądząc po wynikach innych zadań, sprawiająca wrażenie dość uzdolnionej – mimo wyraźnego polecenia, by napisać zaproszenie w języku obcym, pisała je po polsku. Niektórzy nawet starannie przepisywali polecenie zadania ze słowami „w języku obcym”, podkreślali je, a następnie pisali… po polsku.
Najwyraźniej nie wystarczy, by polecenie na egzaminie było po polsku, by wszyscy zrozumieli, co mają zrobić. Szkoda, że niektórzy przez to pewnie obleją, bo zadanie było banalnie proste, a im zabraknie parę punktów.

Opublikowano
Umieszczono w kategoriach: Bez kategorii Tagi ,

Uczniowie ze spluwami

Pan Eugeniusz urodził się w 1931 roku, chociaż w zamęcie transgranicznej przeprowadzki doszło do jakiegoś przekłamania i we wszystkich dokumentach ma wpisany rok 1932. Jego życie toczyło się w zasadniczej swojej części pomiędzy wioską w województwie stanisławowskim a stolicą Dolnego Śląska, ale przedwczoraj wrócił właśnie z wczasów w Słowenii.
Odwiedzam pana Eugeniusza raz na kilka miesięcy, czasem i rzadziej, z psem. Tym razem ten starszy pan na powitanie zadaje mi pytanie, jak ja sobie teraz radzę w pracy z tym Giertychem nad sobą. Domyśla się, że pewnie mi niełatwo, bo przecież ja poszedłem do pracy w szkole z zamiłowania, a jak nauczyciel z powołaniem ma pracować w dzisiejszej szkole i czerpać z tego satysfakcję?
Po wojnie pan Eugeniusz chodził do gimnazjum w szkole, która po dziś dzień jest jednym z najlepszych i najbardziej znanych w Polsce częstochowskich liceów, rozsławionym u schyłku ubiegłego stulecia przebojem zespołu rockowego składającego się z jego absolwentów. Do pierwszej klasy gimnazjum chodził dość krótko, bo w czasie roku szkolnego przesunięto go szybko do drugiej, ale takie szarady z pominięciem wieku ucznia były wtedy całkowicie na porządku dziennym.
W klasie Eugeniusza razem z nim byli uczniowie dwudziestoletni, którym wojna przerwała normalny cykl kształcenia. Wspomina, że w pewnym okresie prawie każdy przychodził do szkoły z bronią palną, a kilku kolegów – „kombatantów” Armii Krajowej – nie wahało się tej broni użyć, jeśli nie strzelając w powietrze, to przynajmniej grożąc nią nauczycielom. Był taki nauczyciel, który tylko kilka razy ośmielił się spróbować postawić ocenę niedostateczną tym dziarskim kowbojom, na co oni natychmiast wyciągali spluwę i mówili mu: „Panie profesorze, pan wie, że ja jestem z Armii Krajowej. Mnie życie i śmierć jednakowo bliskie albo jednakowo straszne. I wszystko mi jedno, czy moje czy Pana. Niech Pan wybiera: albo strzelam do jednego z nas, albo zmienia Pan tę ocenę.” Po zmianie kilku ocen niedostatecznych na trzy z plusem profesor więcej już nie ryzykował, a po roku odszedł z pracy.
Co ciekawe, pan Eugeniusz wspomina także kilku profesorów, przy których żaden uczeń nie ośmieliłby się nawet odezwać bez pozwolenia, a co dopiero wymachiwać pistoletem. Na ich lekcjach słychać było przelatującą nad katedrą muchę. Jeden z tych profesorów był tak biedny, że uczniowie ze wsi przynosili mu masło, a pewnego dnia klasa kupiła mu pączka w ciastkarni.
Pan Eugeniusz mówi w pewnym momencie coś, z czym się zdecydowanie zgadzam. Uczniowie zawsze zakładali kosze na głowy nauczycieli i zawsze będą to robili, tyle że będzie to przybierało różne formy. I całe szczęście, że uczniowie to robią. Dają w ten sposób do zrozumienia niektórym nauczycielom, że lepiej zrealizują się zawodowo gdzie indziej. Opowiadano mi kiedyś o jednym takim panu, który jest bardzo wdzięczny uczniom z technikum za to, że rozpalili ognisko na jednej z jego lekcji. Pracuje teraz gdzie indziej, zarabia więcej i jest szczęśliwy.

Antyargument

Dziś w TVN24 minister Orzechowski był bardzo elegancko ubrany, grzeczny, uśmiechnięty. Właściwie niczego mu nie można zarzucić w dbałości o własny wizerunek poza tym, że korzystając z notatek ujawnił powody, dla których Gombrowicza on i minister Giertych nie akceptują. Było to smutne, bo zamiast uchylić się od odpowiedzi lub próbować się ograniczyć do jakichś (o ile takowe istnieją) sensownych argumentów, minister odczytał z kartki fragment Transatlantyku jako dowód na to, że nie można tą książką psuć młodzieży:

Mężczyznę, co mężczyzną będąc, mężczyzną być nie chce, a za mężczyznami się ugania…

Smutne, bo przecież niemożliwe, by homofobia była jedynym powodem, dla którego panowie ministrowie nie chcą Gombrowicza w kanonie lektur. A jeśli nawet, to mogliby chociaż udawać, że jest inaczej, a nie taki akurat cytat wyciągnąć z Transatlantyku. I tak świat ma już wyrobione zdanie o poglądach polskiego resortu edukacji w tej sprawie i nie trzeba ich w tych – mam nadzieję błędnych – przekonaniach utwierdzać.
Klasyczna beletrystyka ma – zdaniem Orzechowskiego – lepiej uczyć rozumienia tekstu czytanego, z czym – zwłaszcza na poziomie podstawowym – nawet bym nie polemizował. Ale nie rozumiem zupełnie tego antagonizmu między patriotyzmem Sienkiewicza a rzekomym antypatriotyzmem Gombrowicza. Pisane „ku pokrzepieniu serc” Potop czy Ogniem i mieczem, nawet jeśli są arcydziełami literatury polskiej, to niczego szczególnego nie wnoszą w wychowanie patriotyczne dzisiejszych młodych Polaków, którym przyszło żyć w wieku XXI, a nie XIX czy XVII, w zupełnie innych realiach geopolitycznych. Ci Polacy muszą stawać ze swoją polskością przed zupełnie innymi wyzwaniami i czasami lepiej dają wyraz swojemu patriotyzmowi odcinając się od pewnych wartości, niż pokazując przywiązanie do nich. Patriotyzm to nie tylko duma narodowa, ale także narodowy wstyd.
Inny cytat z Transatlantyku, a ściślej z autorskiego wstępu do książki, pokazuje ten rodzaj patriotyzmu, jaki o wiele bardziej jest potrzebny dzisiejszej młodzieży:

Przezwyciężyć polskość. Rozluźnić to nasze poddanie się Polsce! Oderwać się choć trochę! Powstać z klęczek! Ujawnić, zalegalizować ten drugi biegun odczuwania, który każe jednostce bronić się przed narodem, jak przed każdą zbiorową przemocą. Uzyskać – to najważniejsze – swobodę wobec formy polskiej, będąc Polakiem być jednak kimś obszerniejszym i wyższym od Polaka!

I jeszcze jeden cytat z Gombrowicza:

Czy ja, broniąc Polaków przed Polską, jestem, czy nie jestem patriotą? […] Cóż wart jest naród złożony z ludzi sfałszowanych i zredukowanych? Z ludzi, którzy nie mogą pozwolić sobie na żaden szczerszy, swobodniejszy odruch z obawy, by im się ten naród nie rozpadł?

Jeszcze trochę krzewienia mesjanizmu, mieszania terrorystów z powstańcami, a lekceważenia rzeczywistych i współczesnych problemów narodu, to i polski orzeł odleci do Londynu. Chociaż w Szkle kontaktowym Grzegorz Miecugow ostatnio powiedział, że ponoć już odleciał.

Kolejny żenujący spektakl

Byliśmy dzisiaj po raz kolejny świadkami żenującego spektaklu w wykonaniu ministra edukacji, który na konferencji prasowej próbował się uchylić od odpowiedzi na merytoryczne pytania dziennikarki. Zamiast tego, minister sam zadawał pytania, które w jego mniemaniu miały udowodnić niewiedzę i niekompetencję adwersarzy.
W moim odczuciu wypadło to odwrotnie. Pani Aleksandra Pezda, dziennikarka Gazety Wyborczej nie dała się wciągnąć w dyskusje o tym, jakich bohaterów Quo vadis? potrafi wymienić. Bardzo racjonalnie poinformowała ministra Giertycha, że Sienkiewicz nie jest jego prywatną własnością i że inni ludzie też go czytają. Na pytanie o bohaterów „Ferdydurki” (takie słowo padło z wiadomych ust na konferencji) zwróciła uwagę ministra na fakt, że znajomością tej książki wykazała się chociażby pisząc krytykowany właśnie przez niego artykuł.
Na odchodnym minister przypomniał pani Aleksandrze, że warto czytać Sienkiewicza, a następnie popisał się znajomością bohaterów powieści: Marka Winicjusza, Ligii i Petroniusza.
Mam wrażenie, że ten Petroniusz to jakoś tak nie pasuje do tego wszystkiego, co pan minister Giertych stara się wprowadzić do polskiej szkoły. Ten zdeklarowany epikurejczyk imponował mi, kiedy zdawałem do liceum. Pisałem o nim wypracowanie na egzaminie wstępnym, pamiętam do dzisiaj. Ale teraz chyba już nie wypada głośno mówić o Petroniuszu – toż on szczęścia w przyjemnościach doczesnych szukał! A przecież w Quo vadis? aż roi się od zacnych chrześcijan, a nawet apostołów się znajdzie! A tu Petroniusz, cholera.
Ale nie martwiłbym się szczególnie tym, czy Petroniusz to dobry czy zły przykład dla polskiej młodzieży. Nie martwiłbym się także w ogóle tym, co sobie jeszcze Roman Giertych powpisuje albo poskreśla z listy lektur. Przytłaczająca większość młodych ludzi nie czyta w ogóle, a ci nieliczni, którzy czytają, mają w nosie kanony lektur i umieją sami dobrać sobie swój własny, prywatny zestaw tytułów. I im głośniej największy minister Rzeczypospolitej będzie szkalował Gombrowicza, tym większa szansa, że ta giertychowa „Ferdydurka” przebije popularnością nawet Harry’ego Pottera (który też nawiasem mówiąc nie jest na liście lektur).

Przywrócić ład i porządek w brytyjskiej szkole

W dzisiejszym numerze dziennika The Independent Anthony Seldon z Wellington College radzi nowemu brytyjskiemu premierowi Gordonowi Brownowi, by dał szkołom i nauczycielom większą wolność i autonomię, co ma się rzekomo przełożyć między innymi na większą dyscyplinę.
W tym miejscu The Independent wstawia się za nauczycielami, ponieważ zbyt wielu uczniów usuwanych dyscyplinarnie ze szkół średnich wraca do klasy po skutecznym odwołaniu.
Niedyskretni dziennikarze The Independent nie próbują też wcale przemilczać faktu, że biali chłopcy z rodzin robotniczych wypadają najgorzej w egzaminach zewnętrznych, a na dodatek martwią się wynikami jednych mniejszości etnicznych na tle innych.
Przedwczoraj z kolei ta sama gazeta martwiła się, że ponad 150 tysięcy uczniów jest w brytyjskich szkołach ofiarami homofobicznych docinków i prześladowań ze strony kolegów, w dodatku połowa nauczycieli nie czuje się na siłach, by stanąć w ich obronie. Dziennik obwinia między innymi obowiązujący w latach 1988 – 2003 zakaz promowania homoseksualizmu w szkołach i sugeruje, że wyraźne potępienie homofobii w szkołach mogłoby znacząco poprawić sytuację.
Oj, przydałby się tam jakiś elementarny ład i porządek w tej brytyjskiej szkole! Co oni tam sobie myślą? Swoboda i autonomia? Pochylanie się nad Turkami, Kurdami, gejami, lesbijkami i biseksualistami? No to już jest jakaś apokalipsa chyba. I pomyśleć, że oni tam w mundurkach chodzą…

Intensywna terapia

My młodzi, których Jan Paweł II nazywał nadzieją świata, potrzebujemy wsparcia, by tych nadziei nie zawieść. Choć czasem jesteśmy przekorni, dziękujemy Panu Ministrowi, że troszczy się o nas i robi dużo, byśmy czuli się w szkole bezpiecznie. Życzymy mocy i wiary w nas – wyrecytowała uczennica łódzkiego gimnazjum na Gali Strojów Szkolnych zorganizowanej przez Ministerstwo Edukacji Narodowej w łódzkiej hali Expo tuż po wręczeniu wicepremierowi i ministrowi edukacji Romanowi Giertychowi kwiatów przez delegację uczniów łódzkich szkół.

Jeśli ktoś czytając tego newsa w Gazecie Wyborczej nie umarł, a jedynie doznał palpitacji serca, to polecam się uspokoić i przypomnieć sobie, jak skończyły pomniki historycznych postaci, do których zwracano się tymi samymi albo bardzo podobnymi słowami. A teraz głęboki wdech, zamykamy oczy i…




Oby nasi uczniowie nigdy nie dziękowali nam słowami wiernego poddanego czytanymi z kartki.