Obawiajmy się września




Gdy ten film pojawił się w internecie, można się było z niego śmiać i mnie samemu wydawał się zabawny. Minister Giertych pełnił urząd od niedawna i wiele moich koleżanek mówiło, że nie ma co go tak atakować, zbierać podpisów przeciwko niemu, protestować. Znajomi, którzy dzisiaj łapią się za głowę na wieść o każdym nowym pomyśle Giertycha i Orzechowskiego, powtarzali rok temu spokojnie, że trzeba dać facetom szansę, pozwolić im się wykazać.
Najgorsze jest to, że panowie ministrowie są bardzo sumienni i w czasie, gdy większość nauczycieli jest latem na urlopie, oni pracują intensywnie. Tak przynajmniej było w ubiegłym roku. Czym nas zaskoczą tego lata? Co zastaniemy w szkole we wrześniu? Na samą myśl o tym odechciewa mi się wracać do szkoły po wakacjach.
I chociaż trudno już na coś liczyć, popieram takie akcje:

List otwarty do Romana Giertycha: wyrażamy nauczycielski sprzeciw
„Nieposłuszeństwo jest prawdziwą podstawą wolności, posłuszni muszą być niewolnicy” – Henry David Thoreau
Szanowny Panie Ministrze!
Wyrażamy sprzeciw wobec działań Ministerstwa Edukacji Narodowej godzących w takie wartości jak wolność sumienia, tolerancja, otwartość i swobodna wymiana myśli – wartości, które powinna szanować nowoczesna europejska szkoła.
Z niepokojem stwierdzamy, że działania Ministerstwa pod Pana kierownictwem tworzą klimat, w którym promuje się w szkołach jedynie słuszne poglądy, oparte na pseudonaukowych teoriach, populistycznych opiniach i krzywdzących stereotypach. Zabrania się prezentowania odmiennego punktu widzenia.
Przykładem zakaz wstępu do szkół niektórych organizacji – pacyfistycznych, ekologicznych, wolnościowych, prawoczłowieczych itp. – choć działają legalnie i w żaden sposób nie głoszą treści sprzecznych z Konstytucją RP. Zakazy wprowadzane są często przez zastraszonych kuratorów i dyrektorów, którzy bezbłędnie wyczuwają oczekiwania ze strony Ministerstwa.
Innym rażącym przykładem takich poczynań był zakaz korzystania z podręcznika „Kompas” i usunięcie szefa CODN Mirosława Sielatyckiego.
Ograniczana jest wolność głoszenia poglądów opartych na idei równych praw i wolności oraz niezbywalnej godności każdego człowieka. Zmiany w kanonie lektur i wliczanie oceny z religii do średniej ocen uważamy za przejaw faworyzowania jednej opcji światopoglądowej.
Sprzeciwiamy się ideologicznemu ujednoliceniu polskiej szkoły. Akceptowaniu uczniów i nauczycieli myślących zgodnie z „nową poprawnością” i pozostawianiu poza nawiasem myślących niezależnie. Przypominamy, że ludzie są różni, wierzą w różne prawdy i nie zmienią tego żadne nakazy i zakazy. Różnijmy się mądrze, różnijmy się pięknie Panie Ministrze!
Sprzeciwiamy się retoryce nienawiści i pogardy wobec odmienności, której nie sposób zakwalifikować inaczej niż jako agresję słowną – niedopuszczalną zwłaszcza u tych, których zadaniem jest edukacja.
Sprzeciwiamy się pozornym reformom oświaty obliczonym na uzyskanie poklasku i zbicie, kosztem uczniów, kapitału politycznego. Za takie reformy uważamy, m.in. wprowadzenie mundurów szkolnych, amnestię maturalną i obowiązek wybierania podręcznika na trzy lata nauki w szkole.
Sprzeciwiamy się modelowi polskiej szkoły, z której w świat wyjdzie uczeń pełen uprzedzeń wobec inności, bojący się wyrażania własnych poglądów, idący pokornie i bezrefleksyjnie za głosem większości. Nie tak rozumiemy misję szkoły w Europie, na początku XXI wieku.

Podpis pod tym listem otwartym można złożyć w tym miejscu.

Opublikowano
Umieszczono w kategoriach: Bez kategorii Tagi ,

Predyspozycje dyrektorskie

Wbrew oczekiwaniom kilku moich absolwentów nie przystąpiłem do konkursu na dyrektora szkoły. Próbowałem im sygnalizować, że nie mam ukończonego zarządzania oświatą, więc nie spełniam nawet warunków formalnych, ale mimo to kilka dni temu dostałem o bladym świcie SMS-a z wykrzyknikiem na końcu, w którym pewien prawie – że – technik – mechanik przypominał mi, że zaczyna się właśnie ostatni dzień na składanie papierów do konkursu.
Praca dyrektora jest bardzo odpowiedzialna, trudna i pełna wyzwań. Decydując się na pracę w szkole oczekiwałem jednak zupełnie innych wyzwań i czerpię olbrzymią satysfakcję z tego, co robię na stanowisku dydaktycznym. Jestem niezmiernie wdzięczny tej grupie tegorocznych absolwentów, którzy w ostatnim czasie przypomnieli sobie o mnie i oczami wyobraźni ujrzeli mnie w gabinecie z przepastnym fotelem na pierwszym segmencie naszej szkoły, ale powiedzmy sobie otwarcie, że nie byłbym w tym gabinecie szczęśliwy.
Przez ostatnie cztery lata spędziłem olbrzymią ilość czasu z czterema męskimi grupami technikum, dzięki czemu poznałem panów w sposób, który byłby dla mnie nieosiągalny jako dla dyrektora. Prawie – że – technik mechanizacji rolnictwa Michał napisał ostatnio w jednym z SMS-ów, że nikt inny nie poświęciłby jemu i jego kolegom tyle czasu, co ja przez te cztery lata, i że warto mi było zaufać. Jako dyrektor na pewno nie miałbym dla nich tego czasu. Gdybym był dyrektorem, na pewno nie doznałbym wielu wzruszeń, a o tym, co się dzieje na lekcjach angielskiego i innych przedmiotów dowiadywałbym się tylko z plotek lub donosów. Nie dostąpiłbym także tego zaszczytu, by dziś po południu kopać na szczęście w tyłki idącą gęsiego na egzamin potwierdzający kwalifikacje zawodowe grupę absolwentów Technikum Mechanizacji Rolnictwa.
Dyrektor musi być osobą rzeczową, energiczną, z autorytetem. O autorytet ten musi dbać nie zamykając innym usta, ale hamując własne słabości i nie popełniając gaf na każdym kroku. Musi umieć pogodzić sprzeczne interesy uczniów, rodziców i nauczycieli i twardą ręką (ale bez chaotycznego wymachiwania na oślep) kierować szkołą. Powinien inspirować innych do działania i świecić przykładem. Powinien być konsekwentny, sprawiedliwy i nie może ulegać wpływom. W jednym palcu musi mieć prawo oświatowe, dziesiątki procedur i formularzy. Powinien umieć ciekawie mówić, wysławiać się w sposób godny podziwu, być elegancki i nie tracić panowania nad sobą. Jeśli popełni błąd, powinien umieć przeprosić. Tylko taki dyrektor spełni oczekiwania wszystkich uczniów i nauczycieli i zdobędzie sobie ich szczery szacunek. Trudno mi dostrzec w sobie te wszystkie niezbędne atrybuty i dlatego w ogóle nie brałem pod uwagę starania się o stanowisko dyrektora. O wiele lepiej sprawdzę się znęcając się nad kolejnymi, cztery lata młodszymi umysłami przyszłych techników mechaników i techników mechanizacji rolnictwa.
Trzymam mocno kciuki za moją koleżankę, Basię, która ma wizję swojej szkoły i która pragnie zostać jej dyrektorem. Basia rozumie, że bycie dyrektorem to pełnienie służby oraz ma w życiu cele i ambicje wykraczające także poza dyrektorowanie.
Wpis ten dedykuję wszystkim nowo wybranym Dyrektorom z zaprzyjaźnionego forum OSKKO i załączam życzenia udanych wakacji.

Kombatanci i Czesio

Przy okazji dyskusji o moim blogu rada pedagogiczna zmarnowała trochę swojego cennego czasu debatując nad problemem, który już nie istnieje, a o którym pisałem bez ogródek jeszcze w 2005 roku. Problem nie istnieje, bo klasa technikum mechanicznego, której uczniowie – a przynajmniej spora ich część – przez prawie cztery lata zwracali się do mnie po imieniu, ukończyła już szkołę i odebrała świadectwa, a młodsi panowie, których uczę obecnie, nie widzą niczego niestosownego w fakcie, że zwracam się do nich per „pan”. Nie było więc naprawdę wielkiego sensu debatować nad tym, że uczniowie powinni się do nauczyciela zwracać w formie grzecznościowej.
Sensu nie było tym bardziej, że przez te niespełna cztery lata formuła bezpośredniego zwracania się do siebie nie przeszkadzała jakoś ani mnie, ani panom z byłej czwartej mechanika, ani ich wychowawczyni. Nie widzieliśmy niczego niestosownego w tej formule i chłopaki zwracali się do mnie po imieniu przy innych nauczycielach, przy dyrektorze, przed maturą z języka polskiego przy zespole nadzorującym, w skład którego wchodziła nauczycielka z innej szkoły… Nie wiedzieć czemu mój autorytet w tej klasie szczególnie nie ucierpiał, a taką atmosferę pracy chciałbym mieć w każdej grupie i życzyłbym jej każdemu nauczycielowi. Jedyną osobą, jaka podniosła wokół tej sprawy larum, okazał się uczeń, którego pogróżek ani pleców się nie wystraszyłem i któremu nie pozwoliłem ukończyć technikum za darmo, a który to uczeń jest nota bene żywym przykładem na to, że bycie na ty z panami w jego klasie nie zmieniło wcale moich oczekiwań w stosunku do uczniów i nie doprowadziło do żadnego spoufalenia.
Tak więc problemu wprawdzie nie ma, ale zostałem zobligowany do dbania o własny autorytet poprzez niepozwalanie uczniom na spoufalanie się ze mną. Zastanawiałem się od kilku dni, jak wobec tego powinni się do mnie zwracać uczniowie, by wystarczająco podkreślać mój autorytet. Czy wystarczy „panie magistrze”, by było zgodnie z prawdą? Czy powinno być jednak zwyczajowe „panie profesorze” (którego – nawiasem mówiąc – prawie wszyscy uczniowie w stosunku do mnie używają, chyba że się zapomną). Czy uraziłbym czyjeś uczucia religijne, gdyby uczniowie otrzymali instrukcję zwracania się do mnie per „Nauczycielu” albo „Mistrzu”? A może wskazane byłoby użycie któregoś ze staropolskich wyrażeń: „Wielmożny Panie”, „Waćpanie” czy też użycie któregoś z powalających na kolana epitetów: „czcigodny”, „wielebny”, „najjaśniejszy” itp.?
Niestety nadal, podobnie jak dwa lata temu, uważam, że to są wszystko bzdury i piernik nie ma nic wspólnego z wiatrakiem. W parlamencie brytyjskim najwięksi oponenci polityczni na każdym kroku zwracają się do siebie per „honourable member” i w sposób zupełnie nienaturalny dla języka angielskiego podkreślają wzajemny szacunek do siebie, chociaż w żadnym stopniu nie wykracza to poza werbalne deklaracje. Mam zamiar zachowywać się tak, by jeszcze chociaż raz usłyszeć w życiu to, co usłyszałem ostatnio od byłego ucznia, Grzegorza, który wyznał mi, że jestem dla niego największym w życiu autorytetem. Ale autorytetu nauczyciela nie budują niestety normy socjolingwistyczne, lecz rzeczy o wiele trudniejsze do opisania. Staram się je chociażby w niewielkim stopniu opisać na moim blogu, nawet jeśli nie do każdego to dociera i nie każdego przekonuje.
Wczoraj miałem koleżeńskie zastępstwo i lekcję w pierwszej klasie technikum mechanicznego. Ponieważ przymierzam się już do klasyfikacji końcowej, a chciałbym być świadomy ewentualnego uniemożliwienia któremuś z tych panów zdawania egzaminu poprawkowego (można takowy zdawać z maksymalnie dwóch przedmiotów), więc na przerwie przejrzałem oceny z innych przedmiotów. Z notatek poczynionych przez nauczyciela na stronie z ocenami z historii dowiedziałem się, że uczniowie tej klasy „uczestniczyli w pierwszej wojnie światowej i polsko – radzieckiej w 1920 roku, otrzymali dach nad głową i kromkę chleba”. Pomyślałem od razu, że to wielki zaszczyt uczyć angielskiego takich kombatantów i że do takich czcigodnych i doświadczonych w boju patriotów trudno by było mieć żal, nawet gdyby nazywali mnie „gnojkiem”.
Dlatego gdy Mateusz spytał mnie, czy gniewałbym się, gdyby nazywali mnie swoim „Czesiem”, bez wahania odparłem, że to dla mnie nieistotne. Będę umiał zadbać o swój autorytet w przyszłorocznej drugiej mechanika bez względu na to, jak będą o mnie mówić. Jeśli panowie chcą, mogę być i Czesiem. It will be an honour.

Pod rękę z Gombrowiczem i Kafką

By nie przynosić dłużej hańby mojej szkole, a jednocześnie nie zamykać bloga, usunąłem z tytułu i z tagów nazwę szkoły, a stopniowo przejrzę wszystkie posty i usunę inne informacje pozwalające na zidentyfikowanie hańbionej przeze mnie placówki oświatowej. Strata to będzie niewielka, bo wiadomo mi jest tylko o jednym uczniu naszej szkoły, który trafił do nas tylko dlatego, iż w gimnazjum był moim zapalonym czytelnikiem. Niezbyt mu się zresztą udało, bo angielskiego uczy go jedna z moich koleżanek (na szczęście dla mnie).
Okazuje się, że moja wizja szkoły odbiega dalece nie tylko od tego, co wyobraża sobie kierownictwo resortu edukacji, ale – co ostatnio boleśnie odczułem – jest na tyle rozbieżna z wizją mojego szefa (startował do wyborów z ramienia partii koalicyjnej), że myślałem przez weekend nad tym, czy w ogóle nie powinienem zrobić w szkole miejsca dla ludzi, którzy z prawdziwą pasją zaczną tu zaprowadzać porządki według wytycznych ministra Giertycha. Pocieszająco bardzo podziałała na mnie myśl, że odchodząc teraz ze szkoły miałbym szansę opuścić ją w bardzo zacnym, chociaż nie każdemu miłym, towarzystwie. Ministerstwo rozważa bowiem pomysł, by ze szkolnego kanonu lektur usunąć Goethego, Kafkę, Witkacego i Gombrowicza. Z listy lektur proponowanych w ich miejsce widać wyraźnie, że zamiast zachęcać młodzież do szukania wartości i stawiania pytań, będzie się jej dawać gotowe rozwiązania problemów, które zresztą nie zawsze będą jej dotyczyć. Zamiast zachęcać do interpretacji, myślenia, analizowania, zamiast pomagać w zrozumieniu kpiny, farsy, dystansu, zamiast przyzwyczajać do samokrytycyzmu, serwować się będzie przepisy na łatwostrawne dania i recepty na wszystko. Rozumienie tekstu czytanego ucierpi, a tym samym przybędzie błędnych interpretacji treści na moim blogu, ale cóż. Gdy odejdę ze szkoły, może nie będę go już pisał.
W projekcie konsultowanym przez ministerstwo widać nawet pewien sens. Po cóż w Orwellowskiej IV RP czytać „Proces” Kafki? Jak książki o upupianiu używać do upupiania? Z drugiej strony, takie indices librorum prohibitorum tak naprawdę dają autorom i tytułom nieśmiertelność, osiągają skutek odwrotny do zamierzonego. Dwaj tegoroczni absolwenci naszego mechanika, którzy dostali od swojej wychowawczyni kupione za jej własne prywatne pieniądze powieści Umberto Eco, pewnie nigdy by ich nie przeczytali, gdyby szef nie wezwał fundatorki nagród na dywan z powodu nietrafnego – jego zdaniem – doboru tytułów.
Niektórych pomysłów obecnego kierownictwa resortu edukacji nie da się komentować.
Trzeba po prostu powiedzieć: „Nie”. Trzeba się podpisać:

Gorączka konkursowa a blogi nauczycielskie

Ostatnio cień jakiś padł na blogi nauczycieli w sieci. Ja wprawdzie w przeciwieństwie do wybitnego pedagoga Dariusza Chętkowskiego, wykładowcy Wyższej Szkoły Pedagogicznej i nauczyciela w XXI Liceum Ogólnokształcącym w Łodzi, nie zadenuncjowałem mojego szefa ogłaszając publicznie, iż organizuje na szkolnym boisku imprezy zakrapiane alkoholem (Chętkowski zresztą tak naprawdę też nie, bo twierdzi, iż jego wpis „Beczka piwa” był jedynie żartem). Mimo to pojutrze rada pedagogiczna ma debatować nad celowością pisania przeze mnie bloga i nad treściami w nim prezentowanymi. W przedkonkursowej gorączce okazuje się, że mój blog staje ością w gardle potencjalnym kandydatom albo służy osobom nieżyczliwym do wynajdywania haków na tychże kandydatów.
Myślę sobie, że będę musiał mocno popracować nad stylem i klarownością wypowiedzi, skoro mimo zachowywania przeze mnie olbrzymiej powściągliwości w wyrażaniu opinii, blog staje się źródłem skandalu i z rosnącą intensywnością spływają skargi na treści w nim prezentowane. Wydawało mi się zawsze, że pokazuję naszą szkołę z dobrej strony, nawet jeśli nie mam złudzeń co do rzeczywistości.
Niektórzy czytelnicy mojego bloga w ogóle nie dostrzegają w nim treści, które staram się w nim prezentować i dla których w ogóle zacząłem go pisać. Wydawało mi się, że eksponuję w nim to, że szkoła jest dobra i coraz lepsza, że młodzież to nie jakieś dzikie hordy barbarzyńców, lecz normalni ludzie, a nauczyciele nie są zastraszonymi nieudacznikami z przerażeniem wyczekującymi wsadzenia im kubła na głowę. Że nauczyciel i uczeń nie muszą być po dwóch stronach barykady, a nawet nie powinni.
W tej nagonce na rzekomo skandaliczne treści w moim blogu odnajduję otuchę w sygnałach świadczących o tym, że niektórzy jednak doczytują się w mojej pisaninie właśnie tych treści, jakie staram się przekazać. Ostatnio otrzymałem miłego maila od studentki trzeciego roku nauczycielskiego kolegium, początkującej nauczycielki, Iwony, która pisze, iż mój blog to „taka reklama bycia nauczycielem, ale reklama prawdziwa”. Zdaniem Iwony zarażam optymizmem i pokazuję, że praca nauczyciela jest w porządku. Iwona pisze, iż receptę na porozumiewanie się z uczniami znalazła nie na lekcjach metodyki w kolegium, ale na moim blogu.
Dziękuję Ci, Iwono, za te ciepłe słowa. Dziękuję wszystkim innym, którzy decydują się komentować to, o czym piszę. Można mieć różne wizje szkoły, ale warto o tym rozmawiać. Z pożytkiem dla siebie, dla młodzieży i dla szkoły. Z merytorycznej rozmowy (która zakłada uważne wysłuchanie drugiej strony i nie wywyższanie się przez żadną ze stron) można zaś czerpać równie wielką satysfakcję, jak z bycia nauczycielem.

Opublikowano
Umieszczono w kategoriach: Szkoła Tagi

Kosiarz umysłów

Pierwsze po zimie koszenie trawy w ogrodzie to bardzo żmudna czynność. Najpierw kosiarka nie chce zapalić i trzeba przeczyścić świecę albo wymuszać ssanie. Potem, gdy wreszcie już zapali, kopci się z niej spalinami i oparami oleju, chwilami spadają obroty i coś złowieszczo warczy. Miejscami porosły już duże kępy dzikiej trawy, co dodatkowo spowalnia pracę. Gdzieniegdzie pokazały się kretowiska.
Chodzisz tak za tą kosiarką po ogrodzie i nie da się pogrążyć w całkowitej bezmyślności, bo tu i ówdzie wystaje z ziemi przykryty trawą pniak czy korzeń, co parę metrów trzeba slalomem omijać mniejsze lub większe drzewko czy krzaczek.
Takie koszenie ogrodu to trochę jak uczenie w szkole. Omijając, a nawet eksponując takie czy inne indywidualności dodające uroku ogrodowi czy klasie kosi się wszystko i wszystkich jednakowo. Usuwa się wszystkie chwasty bez względu na to, jakiego koloru mają kwiaty. Z każdym kolejnym koszeniem z coraz większą dumą patrzy się na to, jak ten zielony dywan trawnika zagęścił się i wzmocnił, mimo ciągłego przycinania, a może właśnie dzięki niemu.
Aż w końcu trawnik jest tak piękny, jak czwarta klasa Technikum Mechanizacji Rolnictwa w minionym tygodniu w kościele w Niegardowie. Każde źdźbło trawy układa się w jedną gładką całość, tak jak panowie zlali się w środę w jedno – ci, którzy nigdy nie zgłosili ani jednego nieprzygotowania, z tymi, których kosiarka przycięła niejeden raz, zanim dostali wreszcie te dopuszczające na koniec roku. Tego dnia wszyscy celująco zdali maturę z życia bez względu na to, czy zamierzają w tym roku zdawać maturę z polskiego i wybranych przedmiotów, czy z niej zrezygnowali. Każdy chciałby mieć taki trawnik przy domu.
Wypada każdemu ogrodnikowi życzyć, by nie kazali mu nagle jednych chwastów tępić, a inne siać. By nie kazali mu omijać przy koszeniu cieni drzewek, a jedynie drzewka. Nauczycielowi wypadałoby życzyć tego samego. A tegorocznym absolwentom Technikum Mechanizacji Rolnictwa życzę, by ich piękny ogród nigdy nie został bez ogrodnika.

Przykład idzie z góry

Rada Wydziału Nauk Pedagogicznych i Wydziału Stosowanych Nauk Społecznych Akademii Pedagogiki Specjalnej im. Marii Grzegorzewskiej w Warszawie uznała politykę edukacyjną prowadzoną przez obecne kierownictwo resortu edukacji z Romanem Giertychem na czele za sprzeczne ze współczesną wiedzą pedagogiczną i psychologiczną.
Opinia Rad Wydziałów pokrzepiła mnie bardzo i dodała mi otuchy, że nie jestem wariatem osamotnionym w moim braku zrozumienia dla faktu, że pan Giertych nie znalazł dotąd dla siebie miejsca pracy, w którym mógłby wykazać się większymi kompetencjami i lepiej spożytkować swoje liczne talenty.
Przykład jednak idzie z góry, także i zły. Jakiś czas temu w osłupienie wprawił mnie głos pana ministra, by wolontariatem karać młodzież nieprzystosowaną i uczynić z pracy społecznej piętno i brzemię do dźwigania. Grzeczne zachowanie i posłuszeństwo miałyby być kluczem do zrzucenia z siebie tego piętna.
Mam wrażenie, że podobnego pomieszania w hierarchii wartości dopuściliśmy się w naszej szkole wczoraj, w ostatnim dniu nauki przed świątecznymi feriami. Z uwagi na niską frekwencję w niektórych starszych klasach po trzeciej godzinie lekcyjnej młodzież – w nagrodę za to, że przyszła tego dnia do szkoły – została puszczona do domu. Mam nieodparte wrażenie, że w jednoznaczny sposób pokazaliśmy nagradzanym uczniom, że doceniając ich nadludzkie poświęcenie zrzucamy z nich ciężkie brzemię tej potwornej nauki i wybawiamy ich od zła wszelkiego w postaci czterech lekcji.
Miałem tego dnia mieć jeszcze trzy godziny w dwóch klasach pierwszych – w jednej z klas było trzech nieobecnych, w drugiej dwóch. Frekwencja właściwie normalna. Panowie zostali wybawieni od spotkania z diabłem wcielonym, czyli ze mną.
Nieliczna grupka maturzystów z klas maturalnych mimo odwołanych lekcji została ze mną jeszcze na bardzo owocnym fakultecie, większość jednak korzystając z otrzymanej nagrody pojechała do pewnej dość popularnej pośród uczniów speluny, której nazwy nie wymienię, bo byłaby to niczym niezasłużona reklama.
Miejmy nadzieję, że kierownictwo resortu zacznie się odrobinę bardziej liczyć ze współczesnym stanem wiedzy pedagogicznej. Przydałoby się, żeby konsultowało się z autorytetami w dziedzinie pedagogiki i psychologii zamiast przyglądać się badaniom opinii publicznej przeprowadzanym na reprezentatywnej grupie ogółu populacji. Może zamiast wymyślać sposoby na utrzymanie swojej partii powyżej progu wyborczego ministrowie mogliby się zajmować sprawami swojego ministerstwa? Może w ogóle zamiast polityków w resorcie zasiedliby jacyś specjaliści, bo inaczej to całkiem już pogłupiejemy i zaczniemy naszej młodzieży puszczać sygnały jeszcze mocniej godzące we wspólne interesy szkoły, uczniów, rodziców i nauczycieli.

Niech szkoła uczy

W archidiecezji częstochowskiej, w tym w samej Częstochowie, buduje się dużo kościołów. Z istniejących parafii wydziela się nowe parafijki i promuje się budownictwo sakralne. Znam przynajmniej kilku księży, którzy w prywatnych rozmowach niepokoją się o finanse swoich parafii w przyszłości, a niektórzy już teraz czują nóż na gardle. U cioci na imieninach nigdy jednak nie robiłem z tego tragedii. Gdy w rozluźnionej kilkoma kieliszkami atmosferze wierni – o wiele bardziej wierni kościołowi katolickiemu ode mnie – zaczynali nadawać na bezmyślne ich zdaniem rozpasanie budowlane, powtarzałem zawsze to samo: jest koniunktura, opłaca się budować, niech budują. Nakręca się rynek artykułów budowlanych, jest praca dla setek ludzi, powstają okazałe gmachy o potencjalnie rozmaitym zastosowaniu. Jeśli w przyszłości wspólnot parafialnych nie będzie stać na utrzymanie tych gmachów, znajdą się dla nich nowe cele, kościół je wynajmie albo sprzeda, zyskają na tym wszyscy. Jest wolność i jeśli kogoś na to stać, aby budował, niech – w zgodzie z planem zagospodarowania przestrzennego i wszelkimi innymi przepisami – buduje.
Naszego ministra niby od edukacji zabolało w ostatnich dniach, że w Europie buduje się więcej meczetów niż kościołów. Boże mój, że też minister musi się zajmować takimi sprawami, jakby to w polskiej szkole nie było co robić. Muzułmanie w Kordobie nie mogą się doprosić nawet o ekumeniczne modły w jednym ze swoich najbardziej reprezentacyjnych europejskich meczetów, obecnie wykorzystywanym przez katolików, czemuż by mieli nie budować świątyń tam, gdzie wspólnota lokalna tego potrzebuje i stać ją na to?
Niechże by minister zajął się swoim resortem zamiast strofować europejskie wspólnoty religijne i zagraniczne instytucje. Bo w polskiej szkole trzeba zaprowadzić porządek, a tu tymczasem ogarnia ją chaos i apatia wraz z każdym sprzecznym sygnałem płynącym z resortu. Najpierw podpisałem się pod pismem, że w żadnym wypadku nie zostawię dzieci samych w klasie, potem podpisałem się pod pismem, że będę izolował jedne dzieci od drugich i z jednymi będę czekał na przybycie iluś tam różnych służb, a z drugimi nie.
W ostatnich dniach już miałem pewną nadzieję, że ministerstwo stanowczo zajmie się uporządkowaniem własnego resortu i przestanie bałaganić w szkole: minister ukarał osobę w swoim departamencie odpowiedzialną za tropienie nauczycieli i uczniów zajmujących się działalnością charytatywną, minister zapowiedział, że w szkole w miejsce propagandy homoseksualnej pojawi się nauka.
Miałem nadzieję, że jakoś to wszystko powoli zacznie wracać do normy. Pozwoliłem sobie nawet ostentacyjnie w tak zwanym „dniu wagarowicza” prowadzić lekcje. Podczas gdy część młodzieży pozostała w szkole tylko po to, by na sali gimnastycznej uczestniczyć w różnego rodzaju konkursach i wygłupach (na przykład oglądać taniec jakiegoś bliżej mi nieznanego transwestyty z drugiej klasy i wybrać go następnie na najmilszego chłopaka w szkole), maleńka garstka dobrowolnie poświęciła ten czas na próbną maturę ustną z angielskiego, a następnie na fakultet, na którym wytrwali do godziny szesnastej.
Myślałem, że będzie spokój, że zrobi się już normalnie, ale gdzie tam… W ciągu jednego tygodnia dostaliśmy dwa sprzeczne sygnały – najpierw stanowcze NIE dla marnowania czasu w szkole na propagowanie homoseksualizmu, potem stanowcze TAK na marnowanie czasu w szkole na propagowanie poglądów pro-life. W nadchodzącym tygodniu znowu zamiast się uczyć, mamy krzewić – tym razem szacunek – dla życia poczętego. Tak jakby moim dwudziestoletnim chłopom, z których dwóch właśnie pospiesznie robi kurs przedmałżeński, bo „wpadli” i mają już wyznaczone daty ślubu, trzeba było tłumaczyć cokolwiek w tej kwestii.
Wiara w magiczne znaczenie akademii, apeli i pochodów wydaje się być zupełnie irracjonalna. Polscy politycy w marzeniach o spełnieniu się swoich antyutopijnych wizji starają się wiernie naśladować marzenia towarzyszy z PRL-u, nie nauczyli się niczego z klęski jednego totalitaryzmu i próbują budować drugi.
Towarzysze! Wyrzućmy wreszcie politykę ze szkoły! Pan minister albo niech sobie uprawia politykę poza resortem, albo niech – skoro już musi w resorcie pozostać – zajmie się jego problemami. Na przykład wielu nauczycieli nie wie, jakie będą procedury przeprowadzania matury ustnej z języka obcego. Egzamin ma się odbywać według rozporządzenia podpisanego przez ministra, a potem uchylonego przez Trybunał Konstytucyjny. W ubiegłym roku na dodatkowych szkoleniach uzupełniających nauczyciele byli uświadamiani w kwestii szczegółowych procedur przeprowadzania egzaminu: kto przewodniczy, kto pyta, kto notuje, jak należy pytać. W tym roku skład komisji – zgodnie z ministerialnym rozporządzeniem – zmienił się. Procedury ciężko jest znaleźć, zresztą kto by tam szukał czegoś na stronie MEN, gdzie pełno jest polityki partyjnej i kultu wodza. Matura już za kilka tygodni. A matura obecnych drugoklasistów? Zgodnie z prawem z jej formułą powinni byli zostać zapoznani na początku tego roku szkolnego, ale przecież nie wiadomo zupełnie, czy zapoznawać ich z maturą według rozporządzenia ubiegłorocznego (uchylonego przez Trybunał), czy też sprzed dwóch lat? To jest problem dla ministra edukacji, nie to, ile meczetów buduje się w Europie.
Niech katolicy budują kościoły katolickie, muzułmanie meczety, nauczyciele niech uczą, a ministrowie edukacji niech interesują się szkołą i pomagają jej.
Kierując się zdrowym rozsądkiem obiecuję, że jeśli w mojej szkole przepadnie kolejny dzień nauki i ktoś będzie propagował zmiany w prawie aborcyjnym, na pewno – podobnie jak w dzień wagarowicza – zagospodaruję jakoś czas zboczeńcom, których nauka interesuje bardziej niż uleganie ideologizowaniu.

Szkoła – w poszukiwaniu definicji

Staramy się jak możemy spełniać oczekiwania ministerstwa i w naszej szkole zajmujemy się już prawie wyłącznie wychowaniem patriotycznym i religijnym, a także przeciwdziałaniem przemocy. Dzisiaj mieliśmy na przykład zamiast lekcji imprezę ku czci powstańców styczniowych w oddalonym o dwadzieścia kilometrów od szkoły pięknym szczerym polu na skraju lasu. Nasi uczniowie dowiedzieli się na tej imprezie bardzo dużo ciekawych rzeczy. Na przykład panowie z maturalnej klasy Technikum Mechanizacji Rolnictwa powiedzieli mi, że powstanie styczniowe to było takie coś, że „tłukli się tu jacyś ludzie i to było jeszcze przed drugą wojną światową”. Podobno ci staruszkowie, co stali z przodu po prawej stronie, to byli właśnie weterani pamiętający czasy powstania styczniowego (mamy rok 2007, jakby ktoś to czytał po latach). Ta pani co się podpierała balkonikiem to ponoć była wdowa po tym Langiewiczu czy jak on tam się nazywał.
Ta wyjazdowa akademia rozpoczęła się hymnem państwowym i odbyła bez żadnych ekscesów, ponieważ piwo skończyło się w okolicznych sklepach na pół godziny przed początkiem imprezy. Co zaradniejsi uczniowie, którzy przyjechali na imprezę własnymi samochodami, natychmiast się rozjechali w cztery strony świata i tyle ich było widać. Wiadomo przecież, że taki samochód mieści zazwyczaj pięć osób, z czego przynajmniej cztery czują się pasażerami uprawnionymi do spożywania wszelkiego rodzaju płynów. Ci mniej zaradni zostali i zadowolili się bigosem ze szkolnej wyjazdowej stołówki (wegetarianie mieli kanapki).
Większość moich obecnych obowiązków służbowych to lekcje w klasach maturalnych, z czego sporą część notorycznie przeznaczamy na wychowanie w duchu zgodnym z wytycznymi ministerstwa oświaty. W ubiegłym tygodniu w poniedziałek pojechaliśmy na pielgrzymkę maturzystów do Częstochowy – na oko jedna trzecia licealistów i uczniów technikum z naszej diecezji zmieściła się w bazylice na Jasnej Górze, pozostałe dwie trzecie czmychnęły czym prędzej na Rynek Wieluński do knajpy. Kto miał szczęście, poszedł w dobrą stronę i dotarł w Trzecią i Drugą Aleję, gdzie knajp jest trochę więcej.

Mnie udało się zmusić kilku panów z Technikum Mechanicznego do tego, by – skoro już naprawdę nie chcą uczestniczyć w drodze krzyżowej (bo głodni byli zwyczajnie) – obejść przynajmniej jasnogórskie wały i sfotografować się na tle armaty.

Potem odwiedziliśmy na chwilę mojego Tatę, który szczęśliwym zbiegiem okoliczności jest zamieszkałym tuż pod Jasną Górą absolwentem mechanika z lat czterdziestych ubiegłego stulecia i który opowiedział moim uczniom, jak to z narażeniem własnego i kolegów z wojska życia uczył się angielskiego w pierwszych latach Polski Ludowej.

We wtorek fakultet przepadł, ponieważ mieliśmy spotkanie z tak zwaną „trójką Giertycha”, jutro przepadnie, ponieważ mamy specjalną, nadzwyczajną radę pedagogiczną mającą uchwalić tak zwany program naprawczy (tak jakby nasza szkoła nie radziła sobie dotąd z niczym i wszystko trzeba teraz będzie naprawiać). Dzisiaj nasi uczniowie oddali się modlitwie i wychowaniu patriotycznemu, więc niektórym maturzystom przepadły kolejne godziny angielskiego (nie wiedzieć czemu niektórzy mają je ochotę odrobić przychodząc do szkoły w godzinach pozalekcyjnych i nie wiedzieć czemu mam zamiar się z nimi w tych godzinach spotkać – jacyś idealiści chyba jesteśmy albo co). W najbliższy piątek przepadnie pięć kolejnych godzin w klasach maturalnych, ponieważ z trzecią klasą liceum ogólnokształcącego pojadę oglądać kuźnię w podkrakowskiej gminie Igołomia – Wawrzeńczyce, w której to Artur Grottger namalował słynną scenę kucia kos przez powstańców styczniowych.

Robimy, co możemy, by w naszej młodzieży tego ducha patriotyzmu wykrzesać. Nie wiedzieć czemu, najlepsza uczennica w mojej klasie powiedziała mi przed wycieczką do Częstochowy, że szkoda jej dnia i woli zostać w domu i się trochę pouczyć do matury. Nie wiedzieć czemu, najlepszy uczeń w mechaniku powiedział swoim kolegom, że ma robotę w polu i zamiast zajmować się pierdołami, woli dzisiaj coś w domu zrobić. Nie wiedzieć czemu, moi wychowankowie w trzeciej klasie ogólniaka woleli dzisiaj iść do lekarza (powiedziałem, że będę honorował wyłącznie zwolnienia lekarskie), niż przyjechać na bigos ku czci powstańców styczniowych z 1863 roku (przyjechało go jeść osiem osób).
Gdy rozesłałem wczoraj uczniom przez internet mapę z trasą dojazdu na dzisiejszą uroczystość i poinformowałem o surowych warunkach usprawiedliwiania nieobecności, kilka osób spytało mnie, czy nam nauczycielom to już całkiem odjebało i czy naprawdę nie wiemy, do czego służy szkoła. Dzisiaj podczas uroczystości uczeń ostatniej klasy, Marcin, pochwalił w rozmowie ze mną swoich nieobecnych kolegów mówiąc, że nie rozumie po kiego (tu był brzydki wyraz) tu przyjechał, skoro za niespełna dwa miesiące jest matura.
A przecież my działamy zgodnie z duchem tego, czego oczekuje od nas ministerstwo. Zastanawiam się nad tym, co to jest ta szkoła i do czego służy. Może jeden z tych moich uczniów niezainteresowanych dzisiejszą imprezą kiedyś nam to przypomni. Jako przyszły minister oświaty. Może. Aczkolwiek wątpliwe to bardzo. Żaden z nich nie należy do żadnej organizacji nacjonalistycznej.
Niestety, w przeciwieństwie do tekstu Ireny Dzierzgowskiej z Monitora Edukacji, powyższa relacja ze szkolnego święta nie ma satyrycznego charakteru i jest oparta na wydarzeniach autentycznych. Natomiast poniższe zdjęcia zostały oczywiście wykonane nie podczas pielgrzymki maturzystów, nie przez naszych uczniów i nie na Jasnej Górze ani w drodze na nią. Poniższe zdjęcia są oczywiście całkowicie nieautentyczne, totalny fotomontaż. Naszym uczniom podczas uroczystości patriotycznych i religijnych piwo i panny w ogóle nie są w głowie.

O powołaniu

Znam kilka młodych osób, które zastanawiają się nad wybraniem zawodu nauczyciela, ponieważ zauroczone są wizjami wprowadzania porządku w szkole głoszonymi przez proroków odnowy. Oczami wyobraźni widzą rzędy młodzieży o równo przystrzyżonych blond włosach, w zielonkawych lub brunatnych mundurkach, chłopców i dziewczynki z białymi różami w dłoniach, śpiewających pieśni patriotyczne. Widzą podniesione w górę rączki i uśmiechnięte buzie. Widzą równiutko rozłożone na ławkach książki i zeszyty, a w zeszytach marginesy, szlaczki i podkreślone tematy.
Takim adeptom sztuki nauczycielskiej trzeba jak najszybciej doradzić, by poszukali pracy w fabryce gwoździ albo śrub. Gwoździe, jak wiadomo, muszą mieć równe łebki, śruby muszą mieć skręt w tą samą stronę. Praca nauczyciela tymczasem, wbrew sugestiom niektórych polityków rządzących oświatą, wymaga zupełnie innych predyspozycji.
Praca nauczyciela jest dla ciebie, jeśli jesteś gotów wytrzymać kilka lat olewania i chamstwa ze strony wyrośniętego dryblasa z ufarbowanymi włosami po to, by któregoś dnia ten dryblas stał się jednym z najpilniejszych uczniów w klasie i przygotował na lekcję coś, czego wcale nie miał obowiązku robić.
Praca nauczyciela jest dla ciebie, jeśli – co często powtarzam – potrafisz się zastanowić nad tym, dlaczego uczeń cię krytykuje. Jeśli nie tylko mu na to pozwalasz, ale jeśli cieszy cię to, że możesz z takiej lekcji wyciągać wnioski.
Praca nauczyciela jest dla ciebie, jeśli jesteś w stanie sobie wyobrazić, że wycierasz z wymiocin zalanego w trupa dwumetrowego draba, który nie poznaje nawet, kim jesteś, i że w głębi serca czujesz sympatię do niego, kiedy nieprzytomny przeprasza Cię za te rzygi, chociaż nie wie nawet, do kogo mówi. Jako nauczyciel musisz pogodzić w sobie surowość i konsekwencję oceny postępowania ucznia z empatią i szacunkiem dla człowieka, który trochę w swoich poszukiwaniach zabłądził.
Nauczyciel musi być gotów chodzić na pogrzeby swoich uczniów i mieć świadomość, że wielu z nich doświadcza w życiu więcej, niż jemu kiedykolwiek będzie dane. A na tych pogrzebach trzeba zachować spokój i zarażać innych tym spokojem.
Do wszystkich kolegów i koleżanek z klasy Marcina, na którego pogrzebie spotkaliśmy się przedwczoraj: cieszę się bardzo, że tak wyrośliście i największe nawet smyki wyglądają tak dojrzale. Niech wasze wybory zawodowe będą równie dojrzałe i świadome, niech żadna propaganda nie truje waszych umysłów złudzeniami, a gdybyśmy mieli się jeszcze kiedyś spotkać na pogrzebie, będę bardzo szczęśliwy, jeśli wystąpię tam w roli gospodarza ja, a nie ktoś z Waszej klasy.