Niemiecka minister edukacji Anette Schavan nadmieniła ostatnio, że skoro jest już niemiecko – francuski podręcznik historii, to może dałoby się stworzyć podobny podręcznik dla wszystkich krajów Unii Europejskiej. Za pomysłem nie stoi póki co żaden konkretny projekt, to tylko taka idea, moim zdaniem piękna i interesująca, acz mało realna do urzeczywistnienia w najbliższym czasie.
Ciekawe, że ci sami ludzie w Polsce, którzy jeszcze niedawno postulowali rozdzielenie historii powszechnej od historii Polski, tego akurat pomysłu nie aprobują, a wręcz atakują go nerwowo i określają kretyńskim. Wydawałoby się, że powinni oni wręcz być sojusznikami takiego pomysłu, ponieważ zdaje się on idealnie nadawać do wykorzystania przy wprowadzaniu do szkół przedmiotu „historia powszechna”.
Skrajnie nacjonalistyczni politycy polscy dają elokwentne popisy głupoty i szastają barwnymi przykładami, nazywając pomysł kretyńskim. Udowadniają tym samym, że edukacja to dla nich sposób na krzewienie uprzedzeń, stereotypów i nienawiści, a historia to sposób na ukorzenianie nacjonalizmów i ksenofobii. Uważają, że międzynarodowy projekt podręcznika historii to doktrynerstwo i ideologizowanie, tymczasem nauczanie historii powinno służyć prawdzie, a nie racjom politycznym.
To jakaś pomyłka, panowie. Od kiedy to prawda jest inna po niemiecku, inna po polsku a inna po francusku? Licealiści francuscy i niemieccy od września używają wspólnego podręcznika do historii, który ma identyczną treść po obu stronach granicy, chociaż dwie wersje językowe. Niemiecki minister spraw zagranicznych Frank-Walter Steinmeier zaproponował niedawno, by podobny wspólny podręcznik opracowali historycy z Europejskiego Uniwersytetu Viadrina we Frankfurcie nad Odrą dla uczniów polskich i niemieckich.
Nasz – rany boskie – minister edukacji uważa, że w nauczaniu historii „różnie rozkłada się akcenty” i w związku z tym niemożliwe jest nauczanie historii Europy, historii wspólnej dla różnych nacji. Wstydzę się, że minister edukacji w moim kraju uważa, że nie należy walczyć z „różnym rozkładaniem akcentów” i nie należy się dogadywać w ocenie przeszłości. Czyli – nie należy dochodzić do prawdy? Wstydzę się, że ktoś taki będzie przedstawiał polskie stanowisko w tej sprawie na spotkaniu ministrów edukacji Unii w Heidelbergu w przyszłym tygodniu. Że będzie się tam wypowiadał także w moim imieniu.
Czarna owca polskiej blogosfery uważa, że wspólny podręcznik historii Europy fałszowałby rzeczywistość, ponieważ rok 1939 byłby tam pokazywany jako etap przejściowy na drodze Polski do Unii Europejskiej, a istnienie obozów koncentracyjnych byłoby przemilczane albo będzie się nieprawidłowo je oceniać.
Głoszący takie poglądy nie rozumieją w ogóle, kogo i po co uczy się historii. To nieprawda, że niemieckie podręczniki prezentują finał kampanii wrześniowej 1939 roku jako triumf armii niemieckiej nad siłami polskiego Szatana i powód do dumy dla współczesnego Niemca. To nieprawda, że przemilczają istnienie obozów koncentracyjnych. Za to dokładnie to samo środowisko w Polsce, które w tej chwili stanowczo protestuje przeciwko rzekomemu przemilczaniu przez Niemców istnienia obozów koncentracyjnych, parę miesięcy temu stanowczo zaprzeczało faktowi prześladowania homoseksualistów w Trzeciej Rzeszy.
Inny polityk określa pomysł wspólnego podręcznika fanaberiami szaleńców, którzy nie rozumieją, iż ludzie różnie postrzegają rzeczywistość. Kolejny człowiek, dla którego historia jest sposobem na utrwalanie fobii, pogłębianie podziałów, dla którego historia to nie jest w ogóle nauka, tylko subiektywna wizja rzeczywistości i narzędzie do sterowania nastrojami tłumu.
Najwyższa pora uświadomić nacjonalistom, że historia to nie jest nauka o przeszłości. Historia to nauka, której podstawowym celem jest pokazywać ludziom dobrą drogę w przyszłość, pomagać im unikać błędów popełnionych przez przodków i zachęcać do szukania lepszych rozwiązań. Nauczyciel historii nie ma za zadanie budzić nienawiści do takiej czy innej grupy ludzi w oparciu o krzywdy, jakich takie czy inne społeczności zaznały setki lat temu. Uczenie historii nie polega na budzeniu żądzy odwetu. Nauczyciel historii powinien swoim uczniom pokazać, dlaczego na polskim wiejskim cmentarzu znajdują się groby Francuzów, Rosjan, Niemców. Obóz koncentracyjny w Oświęcimiu należy pokazywać nie tylko Polakom, Żydom, Cyganom czy homoseksualistom. Jako gospodarze terenu, na którym znajduje się ten obóz, mamy obowiązek pokazywać go Niemcom i całemu światu, a zwiedzanie obozu śmierci stworzonego przez Niemców w Auschwitz to dla młodego Niemca znakomita lekcja historii. Tak samo każdemu Polakowi przydałaby się lekcja na temat niemieckiego nazizmu i źródeł jego demokratycznego sukcesu. Może wtedy rozumielibyśmy lepiej, co mówią politycy, a na europejski szczyt ministrów oświaty pojechałby ktoś inny, za kogo żaden polski nauczyciel angielskiego, historii czy biologii nie musiałby się wstydzić.
W historii nie ma czegoś takiego, jak polska ocena błędów popełnionych przez naszych europejskich przodków. Ocena przeszłości albo będzie obiektywna i społeczność międzynarodowa wyciągnie z niej wspólne wnioski, albo prędzej czy później popełnimy te same błędy, przed którymi historyczna prawda powinna nas ustrzec.
Tag: szkoła
Ankieta dla Trójki
Przejrzałem wyniki anonimowej ankiety w trzech różnych grupach klas maturalnych na temat przemocy w szkole. W jednej z tych grup na przeprowadzenie ankiety poświęciłem jedną trzecią lekcji języka angielskiego – przedmiotu, z którego wszyscy oprócz jednej osoby w grupie zdają maturę.
Z ankiety dowiedziałem się, że przemoc jest integralną częścią życia moich uczniów i że zupełnie ich ona nie szokuje. Uważają, że przemoc była, jest i będzie. Że najbardziej są na nią narażeni na dyskotekach, wiejskich potuptówkach, w klubach i na imprezach sportowych. Że przemoc wynika z zaniedbań w wychowaniu, patologii związanych z alkoholem i narkotykami, ale także, że przemoc to efekt zwykłej nudy. Młodzież nie ma co robić i psuje jej się w głowach. Nikt nie dba o to, by młodzież miała jakieś zajęcie, a jak młodzież wychodzi z własną inicjatywą, to ktoś ją zaraz gasi. Poza tym niektórzy nie mają czym zaimponować, więc uciekają się do przemocy.
Ankietowani przeważnie uchylają się od odpowiedzi na pytanie o to, jak ograniczyć zjawisko przemocy. Piszą, że to złożony problem i nie da się tak w jednym zdaniu odpowiedzieć. Zdarzają się jednak ciekawe odpowiedzi, na przykład propozycje zostawiania w szkole po lekcjach, konsekwentnego usuwania ze szkoły uczniów nieprzystosowanych, albo zatrudnienia w szkole firmy ochroniarskiej. Dowiedziałem się także, że przemoc skończyłaby się, gdyby młodzież miała nieograniczony dostęp do darmowej pornografii oraz gdyby nauczyciele byli ludźmi, z którymi da się normalnie porozmawiać. A spora część ankiet wskazywała na to, że rozwiązania problemu trzeba szukać w domu i w środowisku, a nie w szkole.
Naprawdę nie chce się wierzyć, że w kraju, w którym jest tyle uczelni pedagogicznych, tyle wydziałów psychologii i socjologii, tyle instytucji i stowarzyszeń zajmujących się wychowaniem, trzeba było czekać na obecne kierownictwo resortu, by ktoś się zajął badaniem zjawiska przemocy w szkołach. Niesamowite, że na ten temat nie napisano dotąd żadnej pracy magisterskiej, doktoratu, nikt się nie habilitował. Dopiero obecne kierownictwo resortu edukacji sprowokowało potężną ankietomanię jak kraj długi i szeroki, a cytowane powyżej odpowiedzi w ankietach przynoszą te rewelacyjne wnioski i odkrywcze plany naprawy. Wstydźcie się, specjaliści. Jak można było dotąd nie zająć się problemem? Co wy tam na tych uczelniach robicie, że ministerstwo musi was wyręczać?
Dariusz Chętkowski pisze ostatnio o innego rodzaju ankietomanii w szkołach na Podlasiu. Chciałoby się powiedzieć, że każda kolejna ankieta jest coraz bardziej odkrywcza i wnioski z niej posłużą nakręceniu setek kolejnych odcinków propagandowego dreszczowca z serii „Konferencja prasowa Eureka”. Wydaje się, że serial ten poświęcony jest raczej sensacyjnemu pozoranctwu niż rzeczywistym działaniom.
Gdzieś jest granica pomiędzy dbaniem o bezpieczeństwo a upierdliwością. Od kilku tygodni moi uczniowie czekający po lekcjach na fakultet z języka angielskiego w swoich samochodach na parkingu w pobliżu szkoły są legitymowani i spisywani przez policję. Właściwie to dziwię im się, że siedzą tak w tych autach i czekają, aż ja skończę lekcje w innych klasach, zamiast jechać do domu albo do knajpy i zająć się alkoholizmem, narkomanią albo czymś innym równie pożytecznym.
Na szczęście nie każdy mnie kocha
Usłyszałem dzisiaj ważnego urzędnika państwowego, jak zapowiada, że chociaż inny ważny urzędnik państwowy (a nawet urzędnik, powiedzmy to sobie wprost, najważniejszy) nie śledzi uważnie wszystkich wypowiedzi jednego ze swoich poprzedników, to jednak rozważy, czy wyrwane z kontekstu słowo „dureń” stanowi podstawę do obrony dobrego imienia przed sądem czy nie.
Oniemiałem. Od kiedy to słowa wyrwane z kontekstu mają jakiekolwiek znaczenie? Ja widać naiwny bardzo jestem, bo sądziłem, że kontekst przekłada się jakoś na znaczenie słów. Ba, uważałem go dotąd za niezwykle istotny, a nawet ćwicząc umiejętność rozumienia tekstu czytanego z moimi uczniami wpuszczałem ich w maliny pokazując im, że kontekst stanowi zasadniczy i częstokroć kluczowy element zrozumienia znaczenia wypowiedzi.
Następnie zastanowiłem się nad czymś jeszcze. Pomyślałem sobie, że gdyby Lech Wałęsa, symbol upadku komunizmu na świecie, postać historyczna (choć współczesna zarazem) powiedziała o mnie, że jestem durniem i powinni się mną zająć lekarze, urażona duma byłaby ostatnim uczuciem, jakie przyszłoby mi do głowy. Najpierw głęboko bym się zastanowił nad jego słowami po ich uprzedniej wnikliwej analizie i porządnym rachunku sumienia.
Dzisiaj nad ranem męczyły mnie jakieś koszmary, w których połowę moich bliskich dotknęły największe możliwe nieszczęścia, a ja sam dopuściłem się straszliwych czynów. Obudziwszy się spocony, poświęciłem kilka minut na porządkowanie w mojej głowie tego, co z tych potwornych snów było faktycznie snem, a co jawą. Gdyby trzeba było rozważać treść nie sennych koszmarów, a wypowiedzi na mój temat relacjonowanej przez wszystkie stacje telewizyjne, byłbym gotów poświęcić analizie tej wypowiedzi nie kilka minut, ale tyle, ile byłoby naprawdę trzeba.
Nie zawsze głosowałem na Lecha Wałęsę w wyborach prezydenckich, ale Lech Wałęsa jest moim idolem i jest bez wątpienia najbardziej znanym Polakiem na świecie. Jest ikoną pewnych wartości i przemian nie tylko dla Polaków, a może nawet w mniejszym stopniu dla Polaków, niż dla obywateli innych krajów (być prorokiem, jak wiadomo, we własnym kraju jest najtrudniej). Gdy gnojek mojego pokroju, nawet jeśli jest ministrem sprawiedliwości, pozwala sobie zarzucać panu Wałęsie brak kultury, popisuje się jeszcze większą ignorancją od tej, o którą go dotąd podejrzewałem.
W ubiegłym tygodniu przyszło mi się spotkać z kilkoma panami, którzy dopiero na 80 dni przed maturą zrozumieli, że to, co do nich mówię od dwóch lat, mówię serio. Spotkałem panów, z którymi dosyć ciężko mi się było dogadać podczas naszego pierwszego albo jednego z pierwszych spotkań w tym roku szkolnym, chociaż mówiliśmy po polsku. Niektórzy z tych panów po spotkaniu ze mną w rozmowach z kolegami nazwali mnie „jebanym chujem” i powiedzieli, że przeze mnie ich życie jest zrujnowane. W życiu nie przyszłoby mi do głowy gniewać się na tych panów, bo staram się pamiętać o kontekście, w jakim padły te słowa. Panowie rzucają mięsem, bo cały czas liczyli na to, że niczym dobry minister dam im sobie postrzelać na maturze stawiając im pozytywne oceny ,chociaż w ogóle na nie nie zasłużyli.
Prezydent Rzeczpospolitej nazwany durniem przez jednego ze swoich poprzedników, laureata Pokojowej Nagrody Nobla, powinien się cieszyć, że jego osoba dostąpiła zaszczytu bycia krytykowaną przez Lecha Wałęsę. Powinien się zastanowić nad tym, co było przyczyną tej krytyki. I powinien wyciągnąć odpowiednie wnioski.
Krytykę pod swoim adresem warto zawsze przemyśleć, zanim się przeciw niej zaprotestuje. Absolutnie nie wolno za nią karać. Jeśli się na nią zasłużyło, trzeba z pokorą przyjąć. Jeśli jest ona wyrazem frustracji osoby, którą spotkało coś niemiłego, należy ją zrozumieć. Dla mnie, jako nauczyciela, nazwanie mnie chujem przez kilku panów w minionym tygodniu było wyrazem tego, że umiem zachować odpowiednie proporcje i stać mnie na konsekwencję w konkretnych sytuacjach.
Nie wiem, co ma zamiar zrobić pan prezydent. Ja mam zamiar dalej robić swoje, starając się zachować odpowiednie proporcje między panami, którzy nazywają mnie chujem a panami, którzy mają o mnie trochę lepsze zdanie. Mam nadzieję, że żaden laureat Pokojowej Nagrody Nobla nie obrzuci mnie nigdy epitetami, bo to byłby orzech naprawdę ciężki do zgryzienia.
Hymn dobry na wszystko
Załóżmy, że pracuję w maturalnej klasie męskiego technikum, że klasa jest słaba i frekwencja niska. Większość uczniów przyniosła ze sobą przy rekrutacji do technikum od kilkunastu do kilkudziesięciu punktów z obu części egzaminu gimnazjalnego w sumie. Praca w takiej klasie, aczkolwiek nie pozbawiona chwil dających satysfakcję, na co dzień jest żmudna i nie przynosi wielkich efektów. Załóżmy, że w karnawale niektórzy trafiają w poniedziałek do szkoły prosto z dyskoteki. Załóżmy, że frekwencja na siódmej godzinie lekcyjnej była niedawno bliska zeru, ponieważ jeden z uczniów miał dwudzieste urodziny i panowie zdecydowali się na konsumpcję alkoholu zamiast na wielogodzinne siedzenie w szkole. Załóżmy, że jest w tej klasie uczeń, który ma na imię Marcin i od niedawna mimo całkowitego braku talentu językowego robi wszystko co może, by jednak się nauczyć angielskiego w stopniu wystarczającym do zdania egzaminu maturalnego. Załóżmy, że Marcin od kilku dni nie chodzi do szkoły, ponieważ „zasiał pannę” i tak się „poszturchał” z ojcem, kiedy ten się o tym dowiedział, że ma poważnie uszkodzoną symetrię twarzy.
Pocieszające w tym wszystkim jest to, że nie muszę się wcale martwić, jak ten teoretyczny Marcin poradzi sobie ze zdaniem matury albo czy sprosta wyzwaniom ojcostwa. Otuchy dodaje mi wsparcie mądrych i szlachetnych ludzi kierujących resortem edukacji, którzy znając doskonale problemy polskiej szkoły i uczącej się w niej młodzieży, służą nam – uczniom i nauczycielom – radą. Jakże mógłbym się przejmować tymi wyimaginowanymi sprawami na głowie Marcina mając w ręku przywracające właściwą hierarchię wartości pismo z Ministerstwa Edukacji Narodowej, w którym to można przeczytać, co jest naprawdę istotną i palącą sprawą do załatwienia. Pilnym zadaniem jest spowodowanie, aby uczniowie opanowali na pamięć kilka zwrotek tekstu hymnu państwowego i wykonywali go na żywo przy każdej szkolnej uroczystości. Dzięki temu pismu odetchnąłem z ulgą i zrozumiałem, że „Mazurek Dąbrowskiego” będzie lepszym łącznikiem między dawnymi a młodszymi laty niż nowo poczęte hipotetyczne dziecko hipotetycznego Marcina. Zjednoczenie się wokół dobra ojczyzny jest wartością, dla której warto bezwzględnie poświęcić te ostatnie kilka godzin, jakie jeszcze pewnie uda się Marcinowi być na lekcjach do końca roku szkolnego w przerwach między różnymi akademiami, rekolekcjami i kupowaniem wyprawki. A poza tym pozwoli to na spełnienie autentycznej, osobistej potrzeby uczniowskich i nauczycielskich serc.
Recepta na rozwiązanie problemów polskiej szkoły okazuje się taka prosta. Aż wstyd, że trzeba było ministra, żeby nam uświadomił, co polską szkołę naprawdę boli i jak wyzwolić w nauczycielach poczucie dumy i godności. Jak dobrze, że do ministerstwa trafili wreszcie ludzie, którzy mają prawdziwe rozeznanie w sprawach szkolnictwa i kontakt z rzeczywistością szkolną i pozaszkolną młodzieży.
Nauczyciel pazerny
Jakiś czas temu usłyszałem wypowiedź wysokiego urzędnika państwowego, która mnie bardzo niemile zaskoczyła. Urzędnik ten, odpowiadając na pytanie dziennikarzy w sprawie planowanego przez Związek Nauczycielstwa Polskiego referendum strajkowego, powiedział coś jego zdaniem optymistycznego i oddalającego widmo strajku. Z tego, co zrozumiałem, wypowiedź ta była jednak obraźliwa dla nauczycieli.
Urzędnik powiedział, że jego zdaniem do strajku nie dojdzie, bo będą jednak podwyżki dla nauczycieli, a należy mieć nadzieję, że nauczycielom nie chodzi o nic innego niż o pieniądze. Bo gdyby nauczycielom chodziło o coś innego, to byłoby już naprawdę niedobrze.
Ten skrót myślowy przedstawia nauczyciela jako pazerną istotę pozbawioną wszelkich wartości i zainteresowaną jedynie pieniędzmi. Jest także wyrazem braku odpowiedzialności urzędnika, który decyduje się wypowiadać w sprawie, o której nie ma pojęcia. W referendum strajkowym ZNP kwestia finansowa wprawdzie jest poruszona, ale pobieżna nawet lektura materiałów i ulotek referendalnych pokazuje, że związek przede wszystkim zaniepokojony jest upolitycznieniem ministerstwa edukacji, a także nominacjami na ważne stanowiska w edukacji według klucza partyjnego i z całkowitą beztroską w kwestii kompetencji osób odwoływanych i nominowanych. Związek protestuje przeciwko burzeniu uniwersalnego systemu wartości i podporządkowywaniu edukacji jednej wąskiej opcji politycznej i ideologicznej, przeciwko burzeniu skomplikowanego systemu egzaminów zewnętrznych w imię krótkotrwałych korzyści politycznych, przeciwko centralizacji i wprowadzaniu szablonów w miejsce różnorodności.
Nawet ktoś, kto spadłby z księżyca i nie ma pojęcia o co chodzi w obecnie przeprowadzanym referendum ani z jakimi problemami boryka się szkoła pod rządami obecnego ministra, nie powinien chyba powiedzieć, iż liczy na to, że nauczycielom chodzi tylko o pieniądze.
Mniejsza z tym, o co chodzi Związkowi Nauczycielstwa Polskiego w jego sporze z rządem i z ministrem Giertychem. Żaden minister nie jest wieczny i ten też – prędzej czy później – odejdzie. Ale nauczycielowi, gdy idzie do pracy, nigdy nie chodzi wyłącznie o pieniądze. Gdyby chodziło jedynie o pieniądze, nie byłoby się – moim zdaniem – z czego cieszyć. W przeciwieństwie do wspomnianego urzędnika mam nadzieję, że nauczycielom chodzi o wiele innych rzeczy oprócz pieniędzy.
Nauczyciel poprzez swoją pracę dotyka przyszłości. Nauczyciel jak mało kto inny ma szansę poznawać świat, który dopiero przyjdzie, ponieważ istotą tego zawodu jest obcowanie ze społeczeństwem, które nadchodzi. Nauczyciel idąc do pracy stara się stworzyć warunki sprzyjające uczniom w budowaniu tej przyszłości. Stara się im pomagać w znajdowaniu odpowiedzi na pytania, ale i uczy ich odwagi i pewności siebie w stawianiu nowych pytań i szukaniu nowych wyzwań. Niejednokrotnie są to pytania, które nauczycielowi – przedstawicielowi społeczeństwa przemijającego – nawet nie przyszłyby do głowy, tymczasem dzięki specyfice swojego zawodu ma on okazję uczestniczyć w próbach szukania odpowiedzi na nie. Nauczyciel to po trosze taki Jan Chryzostom Pasek czytający Gazetę Wyborczą albo Mikołaj Kopernik spacerujący po stacji kosmicznej na orbicie Marsa.
Pieniądze w pracy nauczyciela są bardzo ważne, ale nie są one istotą tego zawodu. Są ludzie, którzy płacą krocie za turystykę kosmiczną. Nauczyciel nie musi – nauczyciel codziennie krąży po orbicie ziemskiej. A przynajmniej powinien.
Monitor Edukacji – noworoczne życzenia
Na stronie Monitora Edukacji pojawiła się nowa, elektryzująca wiadomość, iż wraz z Nowym Rokiem 2007 Monitor wkracza w nowy etap swojej historii.
Dzięki wsparciu Fundacji Batorego portal stanie się lepszy, będzie miał jasno określone kierunki i metody działania i będzie mógł energicznie dążyć do osiągania wytyczonych celów.
Abstrahując od garści newsów i aktualizacji Monitor rozpoczyna nowy rok od dwóch spektakularnych akcji. 2 stycznia w Biurze Podawczym Kancelarii Premiera redakcja Monitora złożyła pismo w sprawie listu otwartego podpisanego przez blisko sto czterdzieści tysięcy osób, na które ani ówczesny premier, ani premier obecny nie raczyli odpowiedzieć. Sygnatariusze listu domagali się odwołania Romana Giertycha ze stanowiska Ministra Edukacji Narodowej. Upominając się o odpowiedź, redakcja Monitora przypomina premierowi, że jako były działacz opozycji demokratycznej powinien z własnego doświadczenia wiedzieć, co to znaczy apelować do władz i być przez nie ignorowanym. Cóż, miejmy nadzieję, że nie będzie to głos wołającego na puszczy ani że w odpowiedzi redakcja nie usłyszy ryku lwa.
Następnie 3 stycznia redakcja Monitora i Gazeta Wyborcza uruchamiają plebiscyt Giertychy Roku, w którym wybrane zostanie najbardziej kuriozalne wydarzenie edukacyjne roku 2006. Do konkursu stanęły plan obniżenia cen podręczników ogłoszony przez Romana Giertycha 30 maja 2006, nadawanie religii większej wagi w szkole, pomysł na nowy przedmiot szkolny – wychowanie patriotyczne, nieinformowanie szkół o prawach człowieka (w kontekście zwolnienia Sielatyckiego z jego funkcji w CODN za wydanie podręcznika promowanego przez Radę Europy), świadectwa dojrzałości dla osób, które maturę oblały, wprowadzenie mundurków szkolnych w drodze zarządzenia, tryb mianowania łódzkiego kuratora oświaty, przyznanie odznaczeń za brak przynależności do Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, zakwestionowanie teorii ewolucji, fakt niewywiązania się z obietnicy podania się do dymisji przez ministra Giertycha, jeśli nie uda się mu przeforsować siedmioprocentowych podwyżek dla nauczycieli, wizytacje tak zwanych „trójek Giertycha” w szkołach, statystyka ciążowa. Prawie wszystkie wydarzenia związane są z postacią aktualnego ministra, stąd chyba nie ma wątpliwości, że nazwa plebiscytu jest trafna.
Fundacja im. Stefana Batorego jest organizacją pozarządową o charakterze niezależnej, niedochodowej organizacji pożytku publicznego. W swoich działaniach wspiera tworzenie aktywnego społeczeństwa obywatelskiego, propaguje poszanowanie swobód obywatelskich i zasad państwa prawa, przestrzeganie przejrzystości w życiu publicznym, broni praw mniejszości, kobiet, dzieci, niepełnosprawnych, imigrantów i uchodźców. Wśród wartości chronionych przez Fundację jest demokracja i ochrona praw indywidualnych przed wszelkimi formami nadużyć ze strony władzy.
Że Monitor Edukacji otrzymał wsparcie Fundacji to wiadomość z jednej strony radosna, ale z drugiej – krępująca. Bo że 18 lat po upadku muru berlińskiego, a więc wraz z osiągnięciem pełnoletniości przez Trzecią Rzeczpospolitą, z działalności Ministerstwa Edukacji Narodowej ułożyć można taki plebiscyt, to naprawdę trudno się cieszyć. Dobrze tylko, że wsparto inicjatywę, która będzie bacznie obserwować działania Ministra Edukacji Narodowej, kuratorów oświaty, parlamentarzystów, władz lokalnych a także skutki tych działań dla edukacji. Daj nam Boże, by Monitor szybko mógł się zająć problemami rzeczywistymi, które da się opisywać, badać i rozwiązywać, a nie walką z propagandą i donkiszoterią. Daj Boże, by zapał do pracy nad szczytnymi celami stawianymi sobie przez Monitor nie przeminął wraz ze zmianą ekipy w Ministerstwie Edukacji Narodowej, bo cele te są ponadczasowe i uniwersalne, a bolesną potrzebę istnienia takich inicjatyw odczuwamy w ostatnim czasie szczególnie mocno.
Do tych serdecznych życzeń dla Monitora dołączam pozdrowienia dla Fundacji Batorego, na konto której w tym roku przeznaczę 1% mojego podatku.
Troska o stan błogosławiony
Pan Wojciech Wierzejski wzruszył mnie dziś do łez na konferencji prasowej Ligi Polskich Rodzin poświęconej inicjatywie referendum w sprawie wycofania polskich wojsk z Iraku i Afganistanu. Odpowiadał na wszystkie pytania dziennikarzy i cały czas mówił na temat zupełnie nie związany z powodem zwołania konferencji. Mówił o tym, dlaczego wicepremier Roman Giertych, szef resortu edukacji, za pieniądze resortu zamieszcza w prasie regionalnej reklamę swojej osoby i swoich „osiągnięć”.
Pan Wojciech Wierzejski oznajmił, że skoro po roku funkcjonowania w ministerstwie prasa nie napisała ani jednego pozytywnego artykułu o działalności ministra, nikt się o nim pochlebnie nie wypowiadał, to dla zapewnienia pewnej równowagi minister musi wykupić płatną powierzchnię reklamową, na której będzie można przeczytać o nim coś dobrego.
Zdumiała mnie ta linia obrony, a jednocześnie zrobiło mi się tak jakoś żal mojego niemalże rówieśnika Ministra i postanowiłem o nim napisać jakieś pochlebstwo.
Otóż jestem niezmiernie wdzięczny Panu Ministrowi Romanowi Giertychowi za troskę, jaką okazuje ciężarnym uczennicom. Jeśli naprawdę zdarzają się przypadki rzucania takim dziewczynom kłód pod nogi i utrudniania im kończenia edukacji, najnowsza inicjatywa Pana Ministra jest jak najbardziej na miejscu – takim dziewczynom trzeba koniecznie udzielić wsparcia i miejmy nadzieję, że na zapowiedziach pomocy się nie skończy, a realizacja planów ministerialnej pomocy posunie się w krótkim czasie daleko bardziej niż program „Tani Podręcznik” czy tworzenie Narodowego Instytutu Wychowania.
Zapewniam jednocześnie, że ciężarne dziewczyny i matki zawsze traktujemy w naszej szkole z należytym szacunkiem i otaczamy opieką. Niektóre z nich korzystają z tego zresztą w sposób pozbawiony wszelkich skrupułów. Nie dalej jak w tym roku kalendarzowym zupełnie za darmo dałem oceny dopuszczające z angielskiego dwóm paniom, które nie raczyły mnie ani razu odwiedzić. Jeśli jakąś młodą matkę skrzywdziłem, to chyba tylko Monikę, której postawiłem z języka obcego w agrobiznesie dopuszczający, podczas gdy oczekiwała oceny dobrej. Proponowałem jej wykonanie w dowolnym terminie w ciągu całego semestru jednego maleńkiego projektu leksykalnego, ale jej zdaniem ocena dobra należała jej się – tutaj cytuję – za straszliwe męki porodu.
Z pewną dozą nieśmiałości chciałbym natomiast prosić Pana Ministra o zwrócenie uwagi nie tylko na ciężarne uczennice i matki, ale także na młodych ojców. Im również należy się szczególna opieka. Nasz ubiegłoroczny maturzysta, Marcin, często drzemał na lekcjach po całonocnych zmaganiach z płaczącym niemowlęciem. Gdyby udało się takim uczniom zapewnić w klasach jakieś tapczany czy kozetki, na pewno ułatwiłoby to im funkcjonowanie w szkole w takim zakresie czynności, jaki jest dla nich możliwy.
Opieką i czułością należałoby także otoczyć niemowlęta poczęte przez nasze uczennice. Problem wprawdzie jest ilościowo marginalny, ale można by się zastanowić nad uruchomieniem żłobków przy dużych zespołach szkół średnich, albo przynajmniej zorganizować jakieś dyżury w klasach i odciążyć nieco młodych rodziców w godzinach lekcyjnych angażując w opiekę nad dziećmi kolegów i koleżanki z klasy. Nawet jeśli moje pomysły nie należą do najszczęśliwszych, pozwolę sobie wyrazić nadzieję, że w swoich planach pomocy ministerstwo nie zapomni o potrzebach tych właśnie maleńkich dzieci.
Uczniowie pytali mnie kiedyś, dlaczego w internacie nie można zamontować automatu z prezerwatywami. Udzieliłem im wtedy jakiejś wymijającej odpowiedzi powołując się na promowanie wstrzemięźliwości seksualnej i zwracając im uwagę na to, że średnia wieku mieszkańców internatu wcale nie wynosi lat dwadzieścia (po tyle mieli moi próbujący mnie wprawić w zakłopotanie rozmówcy), tylko znacznie, znacznie mniej. Gdyby zadali mi to pytanie teraz, miałbym jeszcze jeden argument. Po co ułatwiać dostęp do środków antykoncepcyjnych, skoro ciąża to stan błogosławiony w tak wielu aspektach, także szkolnym, a ciężarne uczennice otacza się tak troskliwą opieką?
Małpa w czerwonym
Pan Prezydent podczas konferencji prasowej w Brukseli nieostrożnie popełnił mało istotną w gruncie rzeczy gafę. Powiedział trochę za głośno do swojego asystenta coś, co wielu ludzi na co dzień mówi o innych, tyle że zwykle pod ich nieobecność i słowa te raczej nie są elektronicznie rejestrowane. Pan Prezydent nazwał kogoś obecnego na sali „tą małpą w czerwonym”.
Media rzuciły się na biednego prezydenta i oskarżyły go o wrogi stosunek do dziennikarzy, padało imię i nazwisko pracownicy jednej ze stacji telewizyjnych jako rzekomej obrażonej przez prezydenta „małpy”.
Dość długo się zastanawiałem, dlaczego obrażona dziennikarka nie zabiera głosu. Nie czuje się obrażona? Czy może po prostu ma szacunek do prezydenta i uznaje jego prawo do tego, by darzyć sympatią jednych ludzi, a antypatią innych?
Ale potem proszony o komentarz prezydent powiedział coś, co wprawiło mnie w prawdziwe osłupienie. Prezydent oznajmił, że użyty przez niego epitet nie był „kwalifikacją urody”. Myślałem długo nad tym, czym w takim razie było powiedzenie o tajemniczej osobie na sali, że jest małpą w czerwonym. I czy wyjaśnienie, iż nie odnosiło się to wcale do urody tej osoby, nie czyni wypowiedzi jeszcze bardziej obraźliwą.
Tymczasem okazuje się, że zachowałem się pochopnie nie ufając Panu Prezydentowi. Odwiedziła mnie ostatnio osoba, podająca się za Małpę w Czerwonym. Rzeczywiście trudno przez ten czerwony kostium rozpoznać, czy to człowiek, czy małpa. Na temat urody tej osoby też nie da się nic powiedzieć przez to przebranie. I w związku z tym nie ma sensu doszukiwać się jakichkolwiek pejoratywnych podtekstów w określeniu „małpa w czerwonym”, jeśli odnosiło się ono do tej osoby.
Panu Prezydentowi życzę szczęśliwego nowego roku i samych sukcesów, zwłaszcza w kontaktach z mediami.
Mundurek Pottera
W Wielkiej Brytanii mundurki są zupełnie naturalnym elementem rzeczywistości szkolnej. Między innymi dlatego już w pierwszej części cyklu powieści o Harrym Potterze J. K. Rowling wysyła Harry’ego z Hagridem na ulicę Pokątną celem kupienia odpowiedniego dla adepta sztuki magicznej stroju. Nie budzi to zdziwienia czytelników i należy do jednego z bardziej oczywistych i przewidywalnych epizodów w książce.
Od pięciolatków do szesnastolatków, przytłaczająca większość brytyjskich uczniów chodzi do szkoły w mundurkach. Zdarza się to także w przypadku młodzieży starszej, chociaż im wyższy szczebel edukacji, tym częściej mundurek czy jednolity strój zostaje wyparty przez ogólne przepisy dotyczące ubioru w szkole, na przykład zabraniające noszenia odzieży reklamującej narkotyki czy alkohol albo ograniczające stosowanie makijażu czy noszenie drogiej biżuterii.
Co ciekawe, model szkolnego umundurowania zmieniał się z czasem pod wpływem pewnych czynników, zupełnie jak kreacje na pokazie mody. Zmiana cen i dostępności materiałów, a nawet wprowadzenie centralnego ogrzewania w latach pięćdziesiątych odbiły się drastycznie na tym, w czym brytyjscy uczniowie chodzą do szkoły.
Szkolny mundurek może przybrać wersję perwersyjną, na przykład na wieczorze w klubie nocnym, a w brytyjskich nocnych klubach zdarza się organizować takie bale przebierańców. Raczej kontrowersyjna postać na muzycznej scenie, Angus Young z zespołu AC/DC, również często występuje na koncertach w szkolnym mundurku.
Hogwarts, do którego chodzi Harry Potter, to bardzo elitarna szkoła. Wszyscy przestrzegają surowych zasad dotyczących ubioru i dyscypliny. Mimo to niektórzy uczniowie, jak Neville Longbottom, są niezdarni i nic im nie wychodzi, na każdym kroku udowadniają tylko, że są fajtłapami i nieudacznikami. Inni, jak Draco Malfoy, ubrani w przepisowy, pachnący świeżością strój z najdroższego materiału, są ubóstwiani przez koleżanki i otoczeni gronem wielbicieli, a jednocześnie zafascynowani są złem i służą siłom wrogim szkole i ludzkości.
Problemem Hogwartsu, Dumbledore’a, całego grona pedagogicznego, uczniów i reszty świata magicznego nie jest Bogu dzięki to, czy Ron będzie miał szaty nowe czy używane i czy w ogóle uczniowie będą przestrzegać przepisów dotyczących stroju. Problemem Hogwartsu jest Lord Voldemort, który odradza się w każdej kolejnej powieści cyklu ze zdwojoną mocą. Lord Voldemort, którego imienia wszyscy boją się tak bardzo, że starają się go nie wymawiać. Częstym strapieniem Harry’ego jest to, że nawet pracownicy ministerstwa boją się mówić o tym rzeczywistym problemie i nazywać go po imieniu.
Biedny Harry nie przypuszcza nawet, że tak jest nie tylko w świecie magii. Nie wie, że są państwa w Europie, w których resorty edukacji zajmują się fikcją, a są takie państwa, gdzie taki resort w ogóle nie istnieje. Tak jak Harry w walce z Voldemortem pozostaje często zdany na własne siły, tak i w niektórych państwach dyrektorzy, rodzice, nauczyciele i uczniowie muszą sobie radzić bez żadnej pomocy ze strony ministerstwa.
Niespodzianki
Moja koleżanka obwieściła nam ostatnio w pokoju, że doprowadziła do zawieszenia w prawach ucznia jakiegoś chłopca ze swojej klasy, który kazał jej się od siebie „odpieprzyć”. Nie interesowałem się już dalej tą sprawą, bo nie znam klasy, a musiałem wyjść na lekcję. Pewnie za zawieszeniem stoi coś więcej niż samo odezwanie się w ten sposób do nauczyciela, ale sprowokowało mnie to do rozmyślań.
Ostatni raz, kiedy zdarzyło mi się usłyszeć od ucznia, żebym się od niego odpieprzył, miał miejsce jakieś dwa tygodnie temu i był w gruncie rzeczy bardzo konstruktywny. Omawiałem wyniki matury próbnej z języka angielskiego w grupie panów, w której egzamin wypadł w miarę nawet dobrze, i skupiłem swoją uwagę – w bardzo pejoratywnym kontekście – na Rafale, który na egzamin przyszedł, wystrzelał od góry do dołu wszystkie zadania zamknięte i nie przystąpił w ogóle do zadań otwartych, które ćwiczyliśmy intensywnie przez ostatnie parę tygodni.
Jestem daleki od pochwalenia postawy Rafała, którą uważam za lekkomyślną, krótkowzroczną i dalece nieodpowiedzialną. Ale właściwie go rozumiem, bo po tym, jak kazał mi się od siebie odpieprzyć, rzeczowo wyjaśnił swoje zachowanie. Rafał żałuje, że przyszedł do technikum mechanicznego, bo jest i będzie rolnikiem, ma gospodarstwo i potrzebne mu są uprawnienia rolnicze. Jak tylko skończy technikum, musi iść gdzieś na jakiś kurs albo do szkoły policealnej, żeby te uprawnienia zdobyć. To się dla niego liczy. Wie już, gdzie i za ile można to załatwić. Żałuje, że poszedł to technikum, bo gdyby wybrał zawodówkę, miałby już z głowy, a gdyby jeszcze wybrał taką, która daje uprawnienia rolnicze, zaoszczędziłby sobie ładnych kilka lat. Na maturze mu nie zależy, bo do niczego mu ona niepotrzebna. Jakby nawet trzeba kiedyś w przyszłości mieć maturę aby się starać o jakieś dofinansowanie (co raczej nie jest zbyt prawdopodobne), to jego dziewczyna – a w niedalekiej przyszłości żona – maturę ma i się to jakoś załatwi.
Rafał z jednej strony rozumie, że mnie denerwuje, iż ma zamiar zdawać maturę z angielskiego, a jednocześnie otwarcie mówi, że nie będzie nic z angielskiego robił, bo nie ma na to czasu ani ochoty. Uważa, że na ten dopuszczający jakoś zasłuży, a ja nie mogę go zmuszać do nauki tylko dlatego, że chce spróbować zdawać egzamin. Ma dość precyzyjnie przemyślane, że skoro już zmarnował te pięć lat na technikum (powtarzał trzecią klasę), to spróbuje tę maturę mieć, może „jakoś się fuksnie”. Jeden przedmiot może oblać, bo obejmie go giertychowska „amnestia”, z języka obcego będzie próbował na pisemnym „ustrzelać” – na próbnej się udało, to może i na prawdziwej – a na ustnym coś tam na tą jedną trzecią punktów wyduka. Z polskiego jakoś sobie może poradzi, czytać ze zrozumieniem umie. A ustny z polskiego o wiele lepsi od niego uczniowie mają już dawno kupiony na giełdzie w internecie albo pisze im ktoś za kasę.
Rafał mówi, że jak w ten sposób nie uda mu się matury dostać, to trudno, wcale mu nie zależy. Ale skoro już chodził tyle lat do tej szkoły i skoro jeden egzamin można oblać, to czemu ktoś ma go zmuszać do nauki albo czemu miałby „nie spróbować szczęścia”.
Można się oczywiście zastanawiać nad tym, czy ostatnie rozporządzenie o ocenianiu nie przyniosło szkody systemowi egzaminów zewnętrznych i szkole w ogóle, ale trudno nie przyznać Rafałowi, że w istniejącej sytuacji zachowuje zdrowy – na swój sposób – rozsądek i umie się odnaleźć. Właściwie ma rację, że jego świętym prawem jest nie przystąpić do zadań otwartych, a we wszystkich, nawet tych najprostszych zadaniach zamkniętych, udzielić odpowiedzi na chybił – trafił. Ma rację, że nie mam prawa mu tego zabronić. To on ryzykuje i to on poniesie konsekwencje tak obranej taktyki.
Często jest tak, że nauczyciel robi coś z takimi czy innymi intencjami i nie zdaje sobie sprawy z tego, że z perspektywy ucznia ten sam problem może wyglądać zupełnie inaczej. Spodziewamy się takiej czy innej postawy, takiej czy innej oceny faktów, a uczeń nas zaskakuje.
W minionych tygodniach spotkały mnie dwie takie wielkie niespodzianki. Jedna ma na imię Dawid, druga Michał.
Dawid powtarza w tym roku szkolnym klasę, ponieważ wystawiłem mu ocenę niedostateczną na koniec roku i nie zdał egzaminu komisyjnego w sierpniu. W takiej sytuacji czuję się wobec ucznia niezręcznie, nie umiem się w stosunku do niego zachować na korytarzu i cieszę się, jeśli przejmuje go któraś z koleżanek i gość nie musi kolejny rok mieć ze mną tego samego przedmiotu, z którego go oblałem. Po Dawidzie spodziewałbym się tego samego – że będzie mnie unikał, omijał z daleka. Nie gniewałbym się w sumie na niego, gdyby mi się nie kłaniał czy w inny sposób okazywał mi jakąś nieszkodliwą arogancję dla odreagowania braku promocji. Tymczasem Dawid nie ma ze mną najmniejszych problemów. Przychodzi do mnie z różnymi sprawami, w pokoju nauczycielskim z tłumu kolegów i koleżanek zawsze wybiera mnie, jeśli czegoś tam potrzebuje, z własnej inicjatywy – z nudów albo dla czystej przyjemności przejechania się cudzym samochodem – odstawił kiedyś moje auto z warsztatów pod blok.
Druga z tych niespodzianek jest poniekąd związana ze sprawą Rafała, którą opisywałem na początku. Gdy w kilku ewidentnych przypadkach wystawiłem na semestr oceny niedostateczne i kilkunastu osobom powiedziałem, że od tej pory oczekuję, że będą chodziły na fakultet, który dotąd omijali, uważałem, że gości zmuszam. Dlatego byłem mocno zdziwiony, kiedy po dodatkowym sobotnim spotkaniu Michał podziękował mi kilkakrotnie za to, że poświęcam dla niego i dla innych czas w sobotę rano, żeby nadgonić to, co z sumiennymi uczniami zrobiliśmy na fakultecie od początku września.
Uczeń czasami się nie gniewa i przechodzi do porządku dziennego nad rzeczami, z powodu których my mamy wyrzuty sumienia. Inny potrafi być wdzięczny za to, co nam się wydaje, że na nim wymuszamy. A jeszcze inny ma wszystko gdzieś i do nauki się go nie przekona. Ale w sumie to jeśli taka jest jego świadoma decyzja i jeśli umie ją logicznie przedstawić i uzasadnić, to za samo powiedzenie nauczycielowi, żeby się odpieprzył, nie ma go w sumie sensu karać. Uczciwie stawia sprawę, a decyzje o własnym życiu rzeczywiście ma prawo podejmować sam i wara mi od tego.
Kolega Rafała, Damian, uciął naszą dyskusję na temat egzaminu bardzo prawdziwym stwierdzeniem. Kazał mi się zastanowić, po co ja się tak denerwuję i przeżywam, skoro jemu czy Rafałowi ta matura „i tak zwisa” i choćbym sobie żyły wypruwał, to oni to i tak „mają w dupie”. Poradził, żebym „wrzucił luz”, bo „szkoda zdrowia”.
Rzeczywiście. Dla zdrowia warto czasami posłuchać, jak wyglądają nasze i uczniów wspólne problemy z ich perspektywy.