Kolejna uroczystość za nami, świadectwa rozdane. Moi wychowankowie drugoklasiści przyzwyczaili się już chyba do tego, że nie uważam się za osobę godną wręczania im świadectw i w zupełnie naturalny sposób przyjęli fakt, iż świadectwa otrzymują z rąk starszych kolegów, zasłużonych absolwentów, tym razem Piotra i Roberta, chociaż Michał, który wręczał im świadectwa w ubiegłym roku, też – odrobinę spóźniony – dojechał na uroczystość. Uroczystość w tym roku odbyła się na tarasie przed świetlicą internatu i była połączona z urodzinowym grillem na cześć Adriana, z okazji jego urodzin.
Moi drugoklasiści wiedzą już też, że na zakończenie roku szkolnego, jak i z każdej innej okazji, nie należy wprawiać mnie w zakłopotanie i przynosić mi kwiatków ani żadnych innych prezentów. Jestem więc z nich dumny, że nie wygłupili się i niczego mi nie przynieśli, tym bardziej, że wysłuchiwanie przy grillu kłótni o to, że ktoś tam nie przyniósł na kwiatki dla innych nauczycieli, albo że ktoś tam za niego założył, albo że komuś będzie potrącone we wrześniu przy jakiejś kolejnej składce, utwierdza mnie w przekonaniu, że podjęta przed laty decyzja, by nie przyjmować żadnych kwiatków od uczniów, była słuszna. Nikt z I B, II A, z trzecich klas technikum ani spośród maturzystów, którym rozdawałem dzisiaj świadectwa maturalne, nie przyniósł mi żadnych kwiatków. Tylko klasa II B, z którą miałem niewielki i krótkotrwały kontakt, była niewtajemniczona i próbowała mi coś wręczyć, ale – mam nadzieję – ze zrozumieniem przyjęła moją odmowę.
Tyle jeśli chodzi o kwiatki. Ale jest też tradycja obdarowywania w dniu zakończenia roku szkolnego uczniów. Ci, którzy mają świadectwo z czerwonym paskiem, laureaci konkursów i olimpiad, społecznicy i inni szczególnie zasłużeni, dostają książki zakupione z pieniędzy, które – faktycznie – wpłacili na komitet rodzicielski ich rodzice. Długo myślałem, komu wręczyć te trzy nagrody książkowe, które odebrałem dla moich drugoklasistów. Karol, który ma najlepszą średnią ocen w jednym zawodzie, i Dawid, o najwyższej średniej w drugim z zawodów i w całej klasie w ogóle (klasa składa się z dwóch grup uczniów, w dwóch różnych zawodach), stanowili dość łatwy wybór. Trzecią nagrodę mogłem dać Klaudii, która jest przewodniczącą Rady Młodzieży, Przemkowi lub Pawłowi, którzy mają wzorową frekwencję, wielu innym osobom, dla każdej znalazłby się jakiś powód. Ostatecznie postanowiłem nagrodzić Tomka.
Tomek jest jedynym uczniem w mojej klasie, który ma ocenę niedostateczną na koniec roku i egzamin poprawkowy w sierpniu. Ale nie jest najgorszym uczniem. Jest trzech innych, którzy mają gorszą średnią ocen od niego. Poza tym, Tomek jest jednym z trojga uczniów o najlepszej frekwencji, a przecież w ubiegłym roku była przeciwko niemu wszczęta procedura skreślania z listy uczniów w związku z wagarowaniem. Myślę, że Tomek obrał bardzo słuszny kierunek i mam nadzieję, że w trzeciej klasie będzie miał jeszcze większe osiągnięcia i będzie jeszcze bardziej inspirował wszystkich do zmian na lepsze. Trzymam za niego kciuki na poprawkowym egzaminie z matematyki w sierpniu.
Kilka dni temu, na skraju lasu, zauważyłem rój widoczny na zdjęciu. Dzisiaj, w tym samym miejscu, są już tylko puste gałązki. Trochę to przypomina szkołę. Dziś jeszcze pełna ludzi, w przyszłym tygodniu będzie pusta, chociaż – dla nauczycieli – to jeszcze nie koniec pracy. Będą jeszcze zebrania, konferencje, nabór do klas pierwszych, ocenianie egzaminów zawodowych w technikum do połowy lipca.
Udanych wakacji i uważajcie na siebie. Niech się od Was zaroi za kilka tygodni. Oby we wrześniu nikogo nie zabrakło.
Tag: pedagogika
Inspiracja dla pierwszej „b”
W jednej z najbardziej tajemniczych, przynajmniej dla mnie, klas lekcyjnych w Polsce, obok zagadek, o których niegdyś już pisałem, można między innymi natrafić na znakomity katalog norm ucznia, z którego dowiadujemy się między innymi, że uczeń nie opuszcza zajęć szkolnych bez usprawiedliwienia, identyfikuje się ze szkołą i promuje ją w środowisku, stara się być dobrym człowiekiem. Obok tych norm widnieją także trochę mniej zrozumiałe i jednoznaczne, jak na przykład ta, że uczeń nie pali papierosów i nie pije alkoholu. Czy oznacza to, że co innego wolno już sobie zapalić? Albo czy norma ta obowiązuje ucznia wyłącznie na terenie szkoły, czy także poza nią? A co ze stwierdzeniem, że uczeń nie używa telefonu komórkowego?
Zainspirowani wyjątkowo infantylną czytanką z pewnego podręcznika, po który już pewnie nigdy nie sięgnę, zgodnie z duchem katalogu norm ucznia, postanowiliśmy wraz z całą klasą pierwszą „b”, że staniemy się odtąd lepszymi ludźmi, więc czym prędzej przepędziliśmy otaczające nas zło gdzie pieprz rośnie, a ściślej do kosza na śmieci.
Łapówki nie do odrzucenia
Panowie z trzeciej mechanika dość szybko pojęli, że ani na koniec roku szkolnego, ani na urodziny czy imieniny, ani na Dzień Nauczyciela nie należy mi kupować kwiatków, bombonierek, alkoholu, ani niczego innego, co ludzie zwykli dawać innym ludziom po to, by sprawić im kłopot albo wprawić w zakłopotanie.
Jak jednak przystało na nieprzeciętnie inteligentnych, pomysłowych i dobrze ułożonych młodzieńców, bardzo szybko wymyślili sobie sposoby na obdarowywanie mnie ukradkiem takimi prezentami, że po prostu nie sposób im je zwrócić. Pierwszym takim upominkiem, jaki bezsilnie przyjąłem, a następnie skonsumowałem z inną klasą, była główka czosnku. Czosnku nie byle jakiego, importowanego, kupionego w supermarkecie, ale takiego najprawdziwszego, świeżego i aromatycznego. Prosto ze wsi.
Następnie panowie obdarowali mnie specjalnym magicznym długopisem do wpisywania ocen niedostateczych. Nie jakimś drogim przyrządem piśmienniczym renomowanej firmy, lecz długopisem tak wyjątkowym, że wrócił do mnie pod koniec dnia nawet wtedy, gdy pożyczyłem go uczniowi jakiejś innej klasy, który nie miał przy sobie niczego do pisania.
Obecnie mam już dwa takie długopisy, drugi panowie podrzucili mi przed feriami z myślą o ślubie, na który się wybierałem. Nie, pan młody i panna młoda nie podpisali aktu małżeństwa tymi dwoma pięknymi długopisami od trzeciej mechanika, ale mam je zawsze przy sobie i nie za bardzo wiem, co z nimi zrobić. Choć zabrzmi to absurdalnie, są dla mnie bardzo, bardzo cenne. Chociaż może nie aż tak bardzo, jak ci nowożeńcy.
Kajety XXI wieku
Piotr Peszko, mój wirtualny znajomy, entuzjasta nowych technologii w edukacji, stworzył swój pierwszy w życiu demotywator. Pokazuje on trzy przedmioty „zakazane” w szkole dla różnych pokoleń uczniów: kolorowy długopis, kalkulator i telefon komórkowy.
O komórkach w klasie pisałem już wielokrotnie. O związanej z ich używaniem przez uczniów paranoi ciała pedagogicznego, i o tym, jak bywają przydatne w dyscyplinowaniu nauczycieli, usprawniają komunikację i organizację pracy, a czasem po prostu tworzą miłą atmosferę.
Patrząc na demotywator Piotra pomyślałem sobie jednak ze smutkiem, że szkoła, ze swoim restrykcyjno – represyjnym stosunkiem do wszystkiego, co nowe i przydatne, w gruncie rzeczy zaprzecza wartościom, które powinna promować, i przekreśla sens własnego istnienia. Taka szkoła, zamiast pomagać w uczeniu, właściwie przeszkadza. A bywa, że matołowatością realizowanych projektów, do udziału w których zmusza swych podopiecznych, sama się demaskuje, niczym na znanym i powszechnie dostępnym w internecie zdjęciu, które zamieszczam poniżej. Kto mógł wymyślić gazetkę o oszczędzaniu papieru, w której tegoż papieru tyle zmarnowano?
Z pewną ulgą odnotowałem niedawno, że znajdujący się w pobliżu Placu Matejki sklep papierniczy pozbywa się ze swoich magazynów zeszytów. Faktycznie, nie są one już tak przydatne w szkole, jak były kiedyś, i w wielu sytuacjach można się bez nich obyć.
Zobaczymy: albo szkoła będzie korzystać w celach dydaktycznych z tego, co ma zastosowanie w realnym życiu, albo trzeba będzie poważnie się zastanowić, czy nie ma racji uczeń, który mówi: „Nauczycielu, nie przeszkadzaj mi, kiedy rozmawiam na lekcji„. Marzy mi się szkoła, która wyprzedza rzeczywistość, ale – znając realia – byłoby już niezłym sukcesem, gdyby udało jej się chociaż za nią nadążać.
W nagrodę kara
Gdy kilka tygodni temu konsultantka mojego operatora telefonicznego próbowała mnie nakłonić do zakupu i uruchomienia na stałe promocyjnego, comiesięcznego pakietu minut w cenie wyższej, niż standardowa cena połączeń, poczułem się oburzony i złożyłem reklamację, która zresztą została uznana, operator przeprosił mnie, podziękował za czujność i w ramach przeprosin uruchomił mi darmowy pakiet pięćdziesięciu minut do wykorzystania. Zapewne jednak nie ja jeden dostałem tę rewelacyjną ofertę, przygotowaną rzekomo dla wyjątkowych stałych klientów, a Plus naciągnął na nią niejedną osobę, która nie zastanowiła się, co jej się proponuje.
Staranne czytanie ze zrozumieniem i do końca wszystkich regulaminów, instrukcji i poleceń zdaje się umiejętnością zanikającą, co udowodniliśmy ostatnio, ogłaszając z panami z trzeciej klasy konkurs dla klas pierwszych i drugich. Pytanie w konkursie było niezwykle proste, co – niczym pytania w SMS-owych promocjach – przyciągnęło do udziału w nim spore grono siedemnastu osób. Trzy spośród nich były z klas starszych, więc – gdyby odpowiedzi konkursowe przesyłało się płatnym, i to słono, SMS-em, mielibyśmy w kieszeni czysty zarobek. Pozostałe czternaście osób były jak najbardziej uprawnione do udziału w konkursie, dość trudno jednak zrozumieć zapał, z jakim garnęły się do przesyłania odpowiedzi, chociaż regulamin dość jasno określał pulę nagród do zdobycia: trzy pierwsze osoby miały otrzymać ocenę niedostateczną, trzy kolejne – najniższą możliwą ocenę w skali ocen szkolnych, a trzy kolejne miały się załapać na to samo, co trzy pierwsze. Czyli w konkursie było do wygrania dziewięć ocen niedostatecznych.
Oczywiście nie wpiszę tych pał nadgorliwym uczestnikom konkursu, ale mam nadzieję, że czegoś ich ta przygoda nauczy. Na maturze z języka obcego pod każdym zadaniem w arkuszu znajduje się instrukcja, wydrukowana szczególnie dużymi, wytłuszczonymi literami, o treści: „Przenieś rozwiązanie na kartę odpowiedzi”. Mimo to co roku wielu maturzystów zapomina zakodować swoje odpowiedzi na karcie sczytywanej przez skaner, a tym samym ryzykuje, że nie zda matury (nie przenosząc zadań zamkniętych, z zadań otwartych należy otrzymać maksymalną możliwą liczbę punktów, by zdać egzamin).
Organizatorzy konkursu, panowie z trzeciej klasy, byli zdumieni widząc, jak ich młodsi koledzy i koleżanki zabijają się o pały z angielskiego. Jeden z drugoklasistów zamieścił na Facebooku gorączkowy apel, zachęcający kolegów i koleżanki z klasy do udziału w konkursie, dołączając bezpośredni link do miejsca, w którym należało wpisywać odpowiedź. Początkowe rozbawienie organizatorów ustąpiło uczuciom i przemyśleniom, których wyraz dał jeden z nich, pisząc do mnie maila takiej oto treści:
Kochany Ojcze Niebieski.
Na początku ten konkurs „dla młodych” mnie śmieszył, po prostu myślałem, że będzie to zwykłe robienie sobie jaj z młodszych kolegów. Ale śledząc wpisy z odpowiedziami młodych muszę przyznać, że to nie jest śmieszne, lecz tragiczne. Przeraża mnie lekkomyślność i brak jakiejkolwiek odpowiedzialności ze strony ludzi, którzy bardzo szybko zbliżają się do pełnoletności. Dlatego też myślę że trzeba uczynić wszystko, co w naszej mocy, aby nauczyć ich co to znaczy być dorosłym i odpowiedzialnym za to, co się robi. Tym razem konsekwencje, jakie ich spotkają, będą niczym w porównaniu z tym, co może ich spotkać w przyszłości, jeśli nie nauczą się zwracać uwagi na najdrobniejsze szczegóły, które często zmieniają sens w wielu przypadkach.
Zapamiętajmy wszyscy. I młodzi i starzy. Bo chyba zbyt łatwo dajemy się nabijać w butelkę.
Magia szkoły
Oglądamy na kółku filmowym kolejną część Harry’ego Pottera i nabijamy się trochę z Michała, któremu akurat wpisałem zagrożenie do dziennika.
Harry lata nad Hogwartem na hipogryfie, wypuszczony z szafy stwór przybiera postać Dementora, profesor Lupin zamienia się w wilkołaka, a otrzymane od profesor McGonagall miniaturowe urządzenie pozwala na podróże w czasie. Za każdym razem, gdy dzieją się te niewiarygodne rzeczy, mówimy Michałowi, że tak właśnie będzie w tej maturalnej klasie, która dzisiaj się od niego niebezpiecznie oddaliła. W maturalnej klasie będziemy przeżywać niesamowite przygody, będziemy uprawiać czary, rzucać zaklęcia, latać i ujeżdżać tajemnicze zwierzęta. Więc lepiej niech się postara, bo jak nie, to go to wszystko ominie, a przynajmniej będzie musiał na to dłużej zaczekać.
To wszystko niby żarty i może nawet trochę niesmaczne, zważywszy, że sytuacja Michała nie jest wcale wesoła. Ale najciekawsze w tych żartach jest to, że taka właśnie jest prawda. Na lekcjach w maturalnej klasie naprawdę dzieją się rzeczy magiczne. Wielu uczniów mówi już po angielsku na tyle sensownie, że można pogadać o bardzo poważnych sprawach. A z ludźmi w tym wieku jest o czym rozmawiać. Oni jeszcze wierzą w to wszystko, w co się wierzy, gdy jest się nastolatkiem, ale już zaczynają przeczuwać to wszystko, co wkrótce podetnie, a przynajmniej będzie próbowało podciąć nogi ich marzeniom. Patrzą na świat bardzo krytycznie i mają wobec niego niezwykle śmiałe zamiary. Są już na tyle dorośli, że traktują swoje zamiary bardzo poważnie. Na tyle odważni, że nie przychodzi im do głowy, że mogliby z jakiegoś powodu rezygnować z ich realizacji.
Są różni. Ale rozmowa z nimi to prawdziwe obcowanie z magią. Dochodzi jeszcze ta świadomość, że maleńki wkład w tę magię masz ty sam jako nauczyciel, bo – odkąd przyszli w pierwszej klasie – bardzo się zmienili, wydorośleli, mają poglądy, które wyrobili sobie przez te ostatnie lata, spędzone między innymi z tobą. Że nie boją się o tych poglądach mówić, że są pełni argumentów na ich obronę i że stali się partnerami w dyskusji.
Masz w tym maleńki swój udział i wiesz, że jest w tobie odrobinę Dumbledore’a. Gdy wyjdą z murów tej szkoły, może choć raz użyją w walce z Voldemortem zaklęcia, którego nauczyli się od Ciebie.
Ten wpis został po raz pierwszy opublikowany 9 stycznia 2006 roku.
Kanapka Tobiasza
Mocno mnie zaskoczyło, wręcz odebrało mi mowę, gdy jedna z młodszych koleżanek, wchodząc na chwilę do swojej klasy podczas mojej lekcji, zbeształa w bardzo kategoryczny sposób ucznia, który dyskretnie jadł kanapkę. Jeszcze bardziej odebrało mi mowę, gdy zobaczyłem reakcję uczniów i uczennic na to besztanie. Wyglądało to tak, jakby jedzenie kanapki było najgorszym możliwym do wyobrażenia przestępstwem. Nie chciałem kwestionować autorytetu koleżanki, poza tym naprawdę oniemiałem, więc nie skomentowałem w żaden sposób całego zajścia.
Podobnie oniemiałem, gdy usłyszałem kiedyś w pokoju nauczycielskim rozmowę młodszych koleżanek o tym, jaką to karę wyznaczyć uczniowi, który do jednej z nich zwrócił się „proszę pani” zamiast „pani profesor”. Takie wydarzenia uświadamiają mi, że lekceważę czasami sprawy, które dla wielu nauczycieli są istotne. Czasem to może niedobrze, ale niekiedy – wydaje mi się – nie ma to większego znaczenia.
Odkąd zostałem opiekunem pracowni, mam w niej do swojej dyspozycji czajnik elektryczny, który przyniosłem sobie z domu, a który ratuje czasem moje pozbawione nauczycielskich predyspozycji gardło. Moi panowie mechanicy, pracując ze mną drugi, trzeci rok z rzędu, przyzwyczajają się zupełnie do tego, że tego czajnika używamy. Idą na przerwie po wodę, bywa, że zrobią zrzutę na kawę czy herbatę, gdy braknie. Pamiętam Darka, który chodził na angielski ze swoim kubkiem, a przed przyjściem kupował w szkolnym sklepiku „3 w 1”, taką kawę instant ze śmietanką i cukrem od razu. Spotkałem go niedawno w hipermarkecie w Krakowie. Klasa, w której jestem wychowawcą, przyniosła sobie cały komplet kubków z różnokolorowymi wzorkami w kwiatki. Wielu uczniów robi sobie na przerwie coś do picia, zwykle potem po lekcji ktoś z nich idzie umyć nie tylko szklankę po sobie, ale i po mnie. Nie przyszło mi jakoś nigdy do głowy rozmawiać o tym z nimi, to wszystko dzieje się tak jakoś naturalnie i nie zauważyłem, żeby nas to rozpraszało. Na kółku filmowym czy na fakultecie zdarzało nam się często zadzwonić po pizzę na wynos i też jakoś mi nigdy do głowy nie przyszło, że to w czymkolwiek przeszkadza.
Z tym „profesorowaniem” to też śmieszne. Pamiętam, że była taka klasa liceum agrobiznesu, w której jakoś tak się utarło, bo im kiedyś wytłumaczyłem, jakie są tytuły naukowe i jak się je zdobywa, że przez całą szkołę mowili do mnie „panie magistrze”. Zabawne było, gdy ktoś z nich przychodził do pokoju nauczycielskiego i pytał kogoś z nauczycieli o to, czy jestem i czy można mnie prosić na zewnątrz:
– Przepraszam, czy można prosić pana magistra?
Brzmiało to idiotycznie, tak jakbym był jedynym magistrem w szkole, do tego tytułu nigdy bowiem nie dołączali nazwiska. Na początku koledzy i koleżanki z grona pedagogicznego mieli niezły ubaw i nie wiedzieli o co chodzi, ale potem jakoś się przyzwyczaili.
Później z kolei miałem taką zabawną klasę technikum mechanicznego, w której – wskutek nieporozumienia z pierwszej klasy – doszło do sytuacji całkowicie kuriozalnej. W pierwszej klasie panowie mieli pretensje, że zwracam się do nich w formie grzecznościowej. Zrobiliśmy więc głosowanie, czy mam im mówić na pan, czy na ty. Ale większość z nich tak zrozumiała to głosowanie, że wyszło na to, że jesteśmy na ty w obie strony. No i potem część z nich mówiła mi po imieniu, część na pan, nikt jednak nie używał tej przyjętej w szkole średniej zwyczajowej formy „panie profesorze”.
Uczniowie, którzy – zgodnie z netykietą – zwracają się do mnie bezpośrednio w internetowych dyskusjach na forach czy rozmowach przez komunikator, też często w starszych klasach przestają w ogóle używać formy grzecznościowej i nie sposób się w tym doszukiwać oznak lekceważenia czy braku szacunku.
Tegoroczni absolwenci technikum mechanicznego mówili do mnie z kolei „tato”. Wszystko zaczęło się od tego, że zwracałem się do nich często słowem „synu”, więc reagowali spontanicznie i żartobliwie, aż utarł się nowy zwyczaj.
To są wszystko moim zdaniem bzdury. W ogóle o nich na co dzień nie myślę. Wcale bym nie myślał, gdyby nie koleżanki, które czasami zaskakują mnie tymi demonstracyjnymi przebłyskami autorytetu. Nie jestem pewien, czy mój autorytet w jakikolwiek sposób ucierpiał, gdy Tobiasz jadł kanapki na lekcji, albo gdy Tomek mówił do mnie „Marcinku”. Tak samo jak nie jestem pewien, czy w jakikolwiek sposób mój autorytet zostanie podbudowany tym, że ktoś inny będzie siedział na baczność całą lekcję albo mówił do mnie „panie profesorze”. Wydaje mi się, że piernik do wiatraka nic nie ma. I staram się na czym innym opierać ten mój autorytet, nie mając zresztą złudzeń co do tego, że autorytet nauczyciela to istny zamek na piasku.
Chodźmy na piwo
O perypetiach Bartka w częstochowskiej podstawówce pisałem już kilkakrotnie (tutaj, tutaj i tutaj), ale po kilku latach obserwowania tej szkoły panie nauczycielki nie przestają mnie zadziwiać, a ja coraz bardziej przychylam się do powszechnie panującej opinii, że nauczyciele to leniwe obiboki, którym – oprócz ciągłych ferii i wakacji – do pełni szczęścia brakuje jeszcze tylko tego, by dzieci w szkole były pokneblowane i przywiązane do krzeseł.
Ostatnim wynalazkiem grona pedagogicznego w podstawówce Bartka jest dyscyplinowanie chłopców w starszych klasach przez wprowadzenie specjalnych dzienniczków, w których pod koniec każdej lekcji nauczyciel wpisuje uwagę – informację o zachowaniu dziecka podczas jego lekcji. Dzienniczki takie prowadzone są tylko dla chłopców, bo dziewczynki – jak powszechnie wiadomo – z definicji są grzeczne. Co prawda wśród rodziców są na ten temat sprzeczne opinie, a jeden z ojców próbował ostatnio na zebraniu klasowym obarczyć odpowiedzialnością za wyważenie drzwi w ubikacji swoją córkę, z której – jego zdaniem – jest niezłe ziółko. Zdaniem nauczycieli jednak córka jest wzorem cnót, a całe zło tego świata to chłopcy, przy czym szkoła znalazła na nich skuteczny sposób – uwaga w dzienniczku wpisywana po każdej lekcji.
Większość uwag na temat Bartka jest taka, że zachowywał się podczas lekcji poprawnie, stosownie lub że jego zachowanie nie budziło zastrzeżeń. Bywa, że uwaga jest negatywna, na przykład wtedy, gdy Bartek wstanie po temperówkę i odbierze ją od koleżanki siedzącej w innym rzędzie. A bywa także, że jest poważna afera. Na przykład wtedy, gdy Bartek zaproponował całej klasie, że może pójdą sobie na piwo. Uwaga w dzienniczku, zebranie z rodzicami, komenda wychowawcy do mamy Bartka: „Pani zostaje po zebraniu na rozmowę w cztery oczy!” (spróbowałbym się tak odezwać do kogoś z moich uczniów, nie wspominając o rodzicach).
A ja z Bartka jestem dumny. Jakżeby inaczej. Każda lekcja – zamiast 45 minut – trwa o wiele krócej, bo nauczyciele muszą zebrać dzienniczki od wszystkich uczniów, zastanowić się nad każdym z nich i wpisać każdemu uwagę o jego zachowaniu podczas lekcji. Co niby mają w tym czasie robić uczniowie, jeśli się nie nudzić? Aż się prosi, by pobrykali. Propozycja Bartka, by pójść na piwo, była w tej groteskowej sytuacji wpisywania uwag próbą bardzo konstruktywnego i merytorycznego wyjścia z sytuacji i znalezienia zajęcia trzydziestce dzieci, dla których dobra bodajże istnieje ta szkoła, a wypełniająca dzienniczki z uwagami pani ma tam swoje miejsce pracy. Wystarczyło zwrócić uwagę Bartkowi, że dzieciom z podstawówki nie sprzedaje się alkoholu, a nie marnować czas i energię na uwagę, zebranie z rodzicami i wmawianie im, że dziecięca inwencja w obliczu indolencji nauczyciela i szkoły to coś złego.
Przemoc naszych dziadków
Od czasu do czasu słyszy się o tym, jak to młodzież jest coraz bardziej zepsuta, jak to z roku na rok coraz trudniej się doszukać jakichkolwiek wartości, które by respektowała. Jednym z kluczowych, notorycznie się powtarzających słów, jest przemoc, która ponoć staje się codziennością młodych ludzi w stopniu nigdy wcześniej nie spotykanym. Zawsze mnie to dziwiło, bo pobieżne studia historii zdają się potwierdzać tendencję wręcz odwrotną.
Dlatego – na przekór tym wszystkim stereotypom o pogłębiającej się przemocy i moralnej zgniliźnie – z przyjemnością zamieszczam poniższe zdjęcie, także zagubione w zapomnianych folderach dysku. Gdy usłyszysz znowu o tym, jak to w dobie internetu i multimedialnych telefonów komórkowych zanika szacunek dla ludzkiej intymności i pogłębia się powszechna znieczulica i obojętność, jak to upokorzone niestosownym zdjęciem opublikowanym na portalu społecznościowym nastolatki przeżywają traumę, a zepsuci przez gry komputerowe i wirtualną rzeczywistość neurotycy zachowują się w sposób nieprzystojny, przypomnij sobie poniższy kadr z filmu z 1944 roku. Widać na nim naszych dziadków i babcie, a przynajmniej ich pokolenie lub pokolenie jeszcze starsze. I okazuje się, że wcale nie są na tym kadrze grzeczni i ułożeni. I są bardziej żywi, prawdziwi i spontaniczni, niż dzisiaj im się wydaje, że kiedyś byli. I jakże podobni do swoich wnuków i prawnuków z iPodami i internetem.
Dziecięce barometry
Niesamowite, jak ciekawych rzeczy można się dowiedzieć od osób pracujących w przedszkolu lub szkole podstawowej. Otóż – uwaga – człowiek jest zwierzęciem i podobnie jak każde inne zwierzę ma instynkt łączący go nierozerwalnie z ekosystemem, w którym funkcjonuje. Jak bociany odlatują na zimę do ciepłych krajów, jak niedźwiedzie udają się na zimowy spoczynek, jak jaskółki nisko latają gdy zanosi się na deszcz, tak dzieci są nieznośne i wyjątkowo hałasują, gdy zanosi się na zmianę pogody. Po zachowaniu dzieci można rozpoznać, że zbliża się burza albo że szykuje się gwałtowna zmiana temperatury. Podobno nawet uczą o tym na studiach pedagogicznych!