Jeden podpis

Jeden podpis odchodzącego prezydenta, a tyle hałasu. W przeciwieństwie do episkopatu, który pogrążył się w rozczarowaniu i głębokim bólu, miliony polskich rodziców i dzieci, obecnych i przyszłych, czują radość i wyraźną ulgę. A jeszcze liczniejsze miliony po prostu piją chłodne piwo, by bronić się przed upałem, bo cały problem ich w ogóle nie dotyczy i nie interesuje (w przeciwieństwie do 38 stopni Celsjusza w cieniu, które są bardzo dotkliwie odczuwalne).
W sporze ideologicznym, w którym zastanawiano się nad nakazaniem wszystkim Włochom, by żyli zgodnie z nauką kościoła katolickiego, włoski episkopat wypowiedział się ostatnio, że przed krajem stoją większe problemy i wyzwania. Broń nas Boże przed polskim episkopatem…

Jednopunktowy program wyborczy

Paweł Kukiz z dumą, emocjonalnym tonem i przy użyciu paru nieparlamentarnych wyrazów ogłosił, że programu nie ma i mieć nie będzie, i jedyne, na czym nam ma zależeć, to zmiana ordynacji wyborczej, a potem dopiero się weźmiemy za wspólnego wroga i za walkę o wspólne dobro.
Problem w tym, że w XXI wieku tylko w krajach politycznie (a zwykle i gospodarczo) bardzo zacofanych i takich, do których Paweł Kukiz na pewno się nie odwołuje, społeczeństwo ma jednego wspólnego wroga i jednomyślnie postrzega wspólne cele.
Poza tym konia z rzędem, albo i królestwo zamiast konia każdemu, kto przekona mnie, że Jednomandatowe Okręgi Wyborcze są cudowną receptą na wszystko i nie mają wad. Wystarczy się wsłuchać w to, jak okręgi jednomandatowe funkcjonują w niezbyt przecież odległej Wielkiej Brytanii, w której mieszka – bądź co bądź – wielu znajomych każdego z nas. 61% Brytyjczyków chce odejścia od JOW-ów. Od dziesiątków lat pogłębia się dysproporcja między procentem głosów oddanych na kandydatów największych dwóch partii (coraz mniejszym) a ich dominującą obecnością w parlamencie. W dobitny sposób próbował to pokazać Kukizowi Janusz Korwin – Mikke, ale argumentacja – widoczna gołym okiem dla każdego, kto potrafi wykonywać elementarne działania arytmetyczne – jakoś do przywódcy woJOWników nie dotarła.
Wskutek funkcjonowania ordynacji jednomandatowej, szkoccy nacjonaliści, którzy zdobyli w skali kraju zaledwie 4,7% głosów, są w parlamencie trzecią siłą. Liberalni Demokraci, którzy zdobyli 2,5 miliona głosów mają osiem mandatów, a UKIP – uzyskawszy 4 miliony głosów – wprowadził tylko jednego reprezentanta do parlamentu. Taka izba absolutnie nie odzwierciedla rzeczywistych nastrojów społecznych i poparcia dla poszczególnych ugrupowań.
Jak fatalnie wyglądałyby skutki wprowadzenia jednomandatowych okręgów wyborczych w Polsce, pokazuje też bardzo wyraźnie nasza izba wyższa. W senacie mamy praktycznie samych senatorów PO i PiS. Co więcej, można się właściwie umówić, że polityczna mapa Polski jest na stałe zabetonowana wzdłuż granicy północ – południe, gdzie w jednomandatowej ordynacji na zachód od tej granicy nikt poza kandydatami Platformy nie ma szans dostać się do Senatu, a na wschód od niej – może z wyjątkiem paru wysp w wielkich miastach – senatorami zostają tylko kandydaci PiS-u.
Jest jeszcze jeden aspekt. W wyborach proporcjonalnych wprowadzono mechanizm progu wyborczego, który skutecznie zapobiega rozdrobnieniu na scenie politycznej. Głosy niektórych wyborców niejako się w związku z tym marnują, ponieważ są oddawane na partie, które w ogóle nie dostają się do parlamentu. W przypadku ordynacji jednomandatowej jest jednak jeszcze gorzej. Większość wyborców głosuje na osoby, które do parlamentu się nie dostają. Głos większości wyborców jest w tych wyborach ignorowany. W prosty sposób prowadzi to nie do większego poczucia więzi między obywatelami okręgu a wybranym kandydatem, lecz do rosnącej alienacji i wyłączenia się z polityki coraz większej liczby obywateli.
Moi kochani młodzi czytelnicy, studenci, przyjaciele – oto wyzwanie dla was. Przekonajcie mnie, że jednomandatowe okręgi wyborcze to lek na całe zło, jakie czyha na nas za każdym rogiem w naszej ukochanej ojczyźnie. I że warto ufać komuś, kto na całe to zło wypisuje receptę w postaci jednej magicznej pigułki.

Tęczowy weekend

Mark Zuckerberg, założyciel Facebooka, przy pomocy dostępnej na portalu specjalnej aplikacji przyłączył się do obchodów Gay Pride, zmieniając swoje zdjęcie profilowe w tęczowy baner. Tęczowy Arnold Schwarzenegger stał się nawet internetowym memem, z zabawną historią z polskim fanem w tle. Od kolorowych awatarów zaroiło się także na innych portalach społecznościowych, tęczowa ikona TED Talks, którą zobaczyłem dziś w strumieniu mojego Twittera, to tylko jeden z przykładów.
Była Pierwsza Dama Ameryki, a jednocześnie jedna z najpoważniejszych kandydatek do przejęcia schedy po Barracku Obamie w Białym Domu, w oficjalnej kampanii politycznej nagrywa klip wyborczy odwołujący się do praw mniejszości seksualnych, a w sklepie na swojej stronie internetowej ma specjalny dział z gadżetami LGBT.
Komentator w brytyjskiej BBC wyraża nadzieję, że społeczeństwo poradzi sobie z problemem rosnącej islamofobii podobnie, jak wcześniej uporało się z dyskryminacją kobiet, rasizmem, czy homofobią, które dziś są już podobno za nami.
Przecieram oczy z niedowierzania i zastanawiam się, jak to właściwie możliwe, że w czasach łatwego i szybkiego dostępu do informacji, darmowych rozmów wideo z wysokiej jakości dźwiękiem i obrazem, tanich linii lotniczych i znikających granic, dzień Świętego Krzysztofa większości osób, które znam, kojarzy się ze święceniem pojazdów. Prawie wszyscy mają konta na Facebooku, ale pewnie mało kto skorzystał z tęczowej aplikacji. Pochłaniającym uwagę większości z nich problemem jest to, że jakaś pani przyszła do jednego z pobliskich kościołów z dzieckiem na ręku. Toczą się dyskusje nad tym, czy ksiądz słusznie zrobił, wypraszając ją z niedzielnej mszy, ponieważ dziecko nie umiało zachować powagi podczas kazania i płakało. Spora część polskich polityków obiecuje w rozkręcającej się właśnie kampanii wyborczej, że w nowym Sejmie podejmie szybkie i zdecydowane kroki, by ograniczyć ludziom dostęp do rodzicielstwa, a to, że ludzie starają się o własne potomstwo, nazywa przejawem „cywilizacji śmierci”.
To wszystko dzieje się na tej samej planecie?
Swoją drogą dziwne, że sto lat temu, kiedy nie było internetu, Polska była w czołówce postępu, jeśli chodzi o prawa wyborcze dla kobiet. Chyba nam ten internet nie służy.

Sandrze i Albertowi, z radością i zaufaniem, dużo siły na nadchodzący tydzień – potem już będzie tylko z górki. Byle do przodu! <3<3

Polityka analfabetów

Polska polityka stoi na żenująco niskim poziomie i przerażające jest, jak łatwo dajemy się manipulować jako obywatele i jak podatni jesteśmy na jakąś niewyobrażalną zbiorową amnezję. Nośne, chwytliwe hasła sterują naszymi emocjami, nawet jeśli zupełnie nie oddają rzeczywistości ani nie tworzą spójnej całości.
Może za bardzo polubiliśmy komunikaty mieszczące się w standardowym SMS-ie czy tweecie i pozwalamy takim krótkim tekstom przejmować kontrolę nad naszymi umysłami. Widać to w kampaniach wyborczych, w których kandydaci i partie – zamiast przedstawiać program – ograniczają się do sloganów reklamowych. Producenci proszków do prania wysilają się chyba bardziej niż nasi politycy. W kampanii prezydenckiej większość głosów zebrali kandydaci (nie mówię wyłącznie o prezydencie – elekcie), którzy ograniczali się do rzucania frazesami, a ich wyborcze obietnice można by właściwie podsumować porównując je do urodzinowych życzeń zdrowia, szczęścia i pomyślności – konkretów w nich niewiele, a nie każdy składa je szczerze.
Patrzę na wpisy w mediach społecznościowych moich młodych znajomych rozentuzjazmowanych nowym ruchem politycznym skoncentrowanym wokół gościa, na którego koncertach podskakiwałem w ich wieku w Jarocinie, i ze zdumieniem widzę, że zjednoczył ich wokół siebie w zupełnie irracjonalny sposób. Pokładają w nim nadzieję, chociaż – sądząc po ich profilach, wypowiedziach i komentarzach – wszystko ich dzieli. Jedni są zajadłymi antyklerykałami, drudzy domagają się demokracji „religijnej” i biskupów w Senacie, jedni domagają się bezpieczeństwa socjalnego, drudzy są gospodarczymi liberałami, jedni chcą silnej pozycji Polski w Unii Europejskiej, inni domagają się wystąpienia z Unii. To co właściwie ich łączy poza wspólnym zużywaniem transferu i kreowaniem ruchu na profilu Pawła Kukiza?
Gdy oskarżany o bezprogramowość Kukiz wrzucił na swoim profilu postulaty Solidarności z 1980 roku, obserwujący go internauci zaczęli poważnie dyskutować o tym, co zawierały. Mało kto zwrócił uwagę na to, że w otaczającej nas rzeczywistości 2015 roku absurdalne jest domagać się prawa do swobodnego udziału w dyskusji dla każdego, skrócenia czasu oczekiwania na mieszkanie, zniesienia przywilejów dla Milicji Obywatelskiej i Służby Bezpieczeństwa czy zlikwidowania reglamentacji towarów i usług, czyli tak zwanej sprzedaży „na kartki”. Podwyżka o 2000 zł dla każdego, emerytura dla mężczyzn od 55 roku życia i kobiet od 50 roku życia, a także trzyletnie urlopy macierzyńskie były w tej sytuacji postulatami względnie racjonalnymi.
Gdy Kukiz zaprosił do prowadzonej przez siebie debaty kandydatów drugiej tury wyborów prezydenckiej, proponując zasady, według których czasy przeznaczone dla poszczególnych uczestników debaty nie sumowały się w czas przewidziany na całą debatę, jeden z kandydatów propozycję od razu zaakceptował, a drugi – za pośrednictwem swojego sztabu – poprosił o wyjaśnienie nieścisłości. Zamiast cokolwiek wyjaśniać i poprawiać, Kukiz ogłosił natychmiast na portalu społecznościowym, że potrafiący liczyć kandydat odmawia udziału w debacie. Ten komunikat o wiele trwalej i skuteczniej przebił się do naszej zbiorowej świadomości, niż fakt błędów w zaproszeniu do debaty.
Gdy ci sami ludzie, którzy za swoich rządów z ogólnopaństwową pompą otwierali dwukilometrowy fragment obwodnicy jakiegoś miasta, oskarżają innych, którzy po cichu zbudowali setki kilometrów autostrad i tras szybkiego ruchu, o to, że nic nie robią, jest zabawnie. Jednak przykładem irracjonalnej złości na partię rządzącą, który najbardziej mnie śmieszy, jest desperacja niektórych organizacji gejów i lesbijek, które – rozczarowane faktem, że Platforma przez tyle lat nie doprowadziła do uchwalenia ustawy o związkach partnerskich – włączyły się otwarcie w kampanię kandydata, którego partia prowadziła wojnę o krzyż na Krakowskim Przedmieściu i rozważa karanie ludzi za in vitro. Niektórym wystarczyło jedno spotkanie Andrzeja Dudy z jakąś delegacją mniejszości seksualnych, by uznać, że będzie gotów wystąpić z inicjatywą mającą na celu tak zwaną „równość małżeńską”.
„Taśmy” nagrane przez „spółdzielnię kelnerów” spowodowały ponoć na scenie politycznej „trzęsienie ziemi”. Nie poczułem jakoś pod nogami najmniejszego drżenia, natomiast jakże obłudne jest używanie tych „taśm” w walce politycznej przez ludzi, których środowisko samo zostało odsunięte od władzy w atmosferze skandalu, skompromitowane między innymi nagraniami korupcji, kupczenia stanowiskami, a nagrania ujawnione zostały wówczas przez ich własnego koalicjanta, a nie jakichś kelnerów. Poza tym, czy kogoś naprawdę bulwersują treści tych rozmów w restauracji? Przy stole, przy alkoholu, każdy z nas prowadzi rozmowy, w których używa skrótów myślowych, metafor, żartów. Gdyby tak wyrwane z kontekstu wypowiedzi upubliczniać ze złymi intencjami, nie ostałoby się chyba ani jedno małżeństwo i ani jedna przyjaźń na tym świecie.
Muszę chyba na koniec napisać, że nigdy – nie licząc głosu na Andrzeja Szewińskiego w wyborach do Senatu – nie głosowałem na Platformę Obywatelską. Ale wybory do Senatu, zgodnie z ordynacją wyborczą, to właściwie krok w stronę JOW-ów, więc trudno nawet mówić, że to był głos na Platformę. Celem tego wpisu nie jest opowiedzenie się po jakiejkolwiek stronie sceny politycznej ani atak na kogokolwiek z polityków.
Celem tego wpisu jest apel do ludzi, którzy uczą na wszystkich etapach edukacji. Uczcie dzieci i młodzież czerpania radości z czytania i pisania, inspirujcie do tego, by świadomie analizować przyswajane treści. Nie zmuszajcie do bezrefleksyjnego wkuwania formułek i definicji. Slogany na wiaduktach i nad ulicami miast już kilkadziesiąt lat temu czyniły w naszych głowach podobną pustkę, jak teraz ograniczone liczbą znaków wpisy w portalach społecznościowych. Otwierajcie się na pytania i bądźcie gotowi na dyskusję, różnicę zdań traktujcie zawsze jak wyzwanie, a nie jak powstanie, które należy stłumić w zarodku. Gdy ktoś zakwestionuje coś, co dla was jest oczywiste, nie wyśmiewajcie jego opinii, tylko spróbujcie ją zrozumieć. Kto wie, może uda mu się was przekonać, nauczycie się czegoś i zmienicie zdanie? To największa radość, jaką można mieć w zawodzie nauczyciela. A gdy za lat kilkadziesiąt, siedząc wygodnie w fotelu przed telewizorem, zobaczycie polityków dyskutujących w kampanii wyborczej poważnie, z wzajemnym szacunkiem i dystansem do samych siebie jednocześnie, o sprawach ważnych, a nie o tematach zastępczych, używających argumentów merytorycznych, a nie emocjonalnych sloganów, będziecie mogli przypisać sobie chociaż maleńką część zasługi za to, że Polska zmieniła się na lepsze.

Miód i mleko

Jak wiadomo, jutro obudzimy się w Polsce mlekiem i miodem płynącej.
Autobusy i tramwaje będą za darmo, do pracy będziemy chodzić tylko dwa dni w tygodniu (we wtorki i środy – w poniedziałek jest za wcześnie, a od czwartku do niedzieli będą różne święta religijne). Paliwo na stacjach benzynowych będzie za darmo, ale i tak nie będzie nikt tankować, bo wszyscy dostaniemy szofera, który będzie do naszej dyspozycji o każdej porze i zawiezie nas luksusową limuzyną wszędzie, dokąd zechcemy się udać.
Dzieci będą szły do pierwszej klasy wtedy, gdy ich rodzice zechcą. W wieku lat czterech, sześciu, ośmiu… Jak się komu podoba. Potem oczywiście będą do szkoły chodzić tylko w takie dni, kiedy uda im się wstać z łóżka o odpowiedniej porze i kiedy nikt im naprawdę nie będzie mógł zaproponować niczego innego, co mogłoby je zainteresować.
Kto ma dzieci, będzie na każde z nich dostawać milion złotych tygodniowo. Kto nie ma, będzie dostawać milion złotych na in vitro. Kto in vitro uważa za grzech, nie będzie zmuszany do stosowania tej metody, a jednocześnie będzie mógł złożyć skuteczne doniesienie do prokuratury na tych, którzy je stosują, a ci z kolei zostaną skazani na karę śmierci. Skazani będą mieli automatyczne prawo łaski pod warunkiem zmiany tożsamości i wyjazdu do innego miasta.
Sklepy będą zamknięte siedem dni w tygodniu przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, ponieważ wszystko, co chcielibyśmy mieć, będzie po prostu spadało jak manna z nieba. Kto – mimo wszystko – lubi robić zakupy, dostanie helikopter, którym będzie mógł lecieć na Słowację czy Litwę i w tamtejszych skansenach oddawać się temu prymitywnemu zajęciu.
Emerytura będzie przysługiwała każdemu dziecku poczętemu. Będzie można na nią przejść w dowolnym wieku, a pobierać ją będzie można także po śmierci. Kto chce, będzie pracował, kto nie chce, będzie pobierał emeryturę. Kto lęka się wyrazu „emerytura”, będzie dostawać zasiłek.
Cisza wyborcza także będzie trwała ustawicznie, raz na zawsze. Będą się odbywać wybory, ale każdy będzie na nie chodził wtedy, kiedy mu pasuje, i będzie można głosować według takiej ordynacji wyborczej, jaka nam się podoba. Kto chce, będzie wybierał w jednomandatowych okręgach wyborczych, kto woli, będzie miał do dyspozycji ordynację proporcjonalną albo mieszaną. Będzie też można głosować samemu na siebie, co nie będzie oczywiście miało najmniejszego znaczenia, ponieważ będziemy wszyscy tak szczęśliwi, że bardziej już się nie da.
Codziennie od rana do wieczora będzie świecić słońce, będzie ciepło i przyjemnie, jednak nie za gorąco.
Z Unii Europejskiej wystąpimy, a jednocześnie w niej zostaniemy. Małżeństwom jednopłciowym, jak Irlandia, przyklaśniemy jednogłośnie w referendum, w którym wezmą udział jedynie ich zwolennicy, a jednocześnie będziemy za nie karać rozstrzelaniem, co z pewnością wielu z nas przypadnie do gustu.
Każdy dostanie komnatę na Kremlu, letni domek na Florydzie i wymarzony autograf od swojego idola. Każdy będzie mógł również zostać kandydatem na dowolne stanowisko, wygrać wybory, a w razie porażki udowodnić, że były sfałszowane. Jak wiadomo, każdy – nie tylko prezydent – będzie mógł zdecydować, czy mieszkać na Krakowskim Przedmieściu, w Belwederze czy na Wawelu.
I to by było na tyle, jeśli chodzi o dobranockę. Kolorowych snów wszystkim. 🙂

Matematyka Dudy

Podczas debaty prezydenckiej kandydat na Prezydenta Rzeczpospolitej Andrzej Duda dał popis matematycznej ignorancji.
Najpierw, mówiąc o zmianach budżetowych związanych z przesunięciami środków na armię, pomylił sobie trzy miliony z trzema miliardami. Chyba, że o milionach mówił celowo, ale wówczas dość śmieszny jest jego argument o cięciach w wysokości 3.000.000 przy budżecie wynoszącym 8.000.000.000.
Potem straszył nas wyjazdem z Polski jakiejś oszacowanej przez siebie liczby miliona dwustu osób. Podawanie tak dokładnej końcówki przy liczbie tej wielkości zdaje się sugerować, że pomylił sobie liczbę milion dwieście tysięcy (1.200.000) z milion dwieście (1.000.200).
Uparcie podczas debaty uważał, że pół miliona osób, które wyjeżdżało co roku z Polski za rządów Prawa i Sprawiedliwości, to mniej, niż pięćdziesiąt tysięcy, które wyjeżdża obecnie.
Trzeba mu przyznać rację w jednej arytmetycznej kwestii. Jeden etat blokowany przez niego od lat na uczelni i odbierający szansę na znalezienie stałej pracy komuś innemu, to rzeczywiście niewiele.
Andrzej Duda miał też ustawicznie problem z policzeniem czasu, który mu przysługuje, albo z usłyszeniem dźwięku sygnalizującego koniec przysługującego mu czasu. Prezydent Rzeczpospolitej powinien umieć liczyć, przynajmniej w jakimś elementarnym zakresie. Umiejętność słuchania też wydaje się być dość ważną predyspozycją do zajmowania stanowiska głowy państwa.
Oj, jak Pan zostanie Prezydentem, polecam korepetycje z matematyki w Szkole Podstawowej Nr 95 w Krakowie. Swoją drogą, piękna inicjatywa…

P.S. Pod koniec Debaty Andrzej Duda zabłysnął znajomością kalendarza, informując nas, że po piątku następuje poniedziałek. Jednym słowem, zapomnijcie o weekendach.

Hołd nie całkiem udany

Ministerstwo Edukacji Narodowej dało uczniom, nauczycielom i nam wszystkim w ogóle wspaniałą lekcję o tym, jak nie należy używać portali społecznościowych. Bezmyślne wrzucanie wszystkiego na fejsa i nie moderowanie tego, co się potem z tym dzieje, może zaskutkować czymś takim, jak poniższy „hołd”. Widoczny na zrzucie komentarz wisi już, publicznie dostępny, od wczoraj.

Nie wiedziałem, że na świecie jest tylu idiotów, dopóki nie poznałem internetu.
Stanisław Lem, 1921-2006

Warto być uczciwym, choć nie zawsze się to opłaca. Opłaca się być nieuczciwym, ale nie warto.
Władysław Bartoszewski, 1922-2015

Naście lat Güntera

Ten wpis to odgrzewany kotlet z 14 sierpnia 2006, odgrzewany z okazji śmierci Güntera Grassa. Jacek Kurski nie jest już w tamtej partii, poza Grassem także niektórzy inni bohaterowie wpisu już nie żyją, a Marcin zasłużył się w międzyczasie dla naszej ojczyzny dużo bardziej niż mogłem sobie wtedy wyobrazić. Kółko filmowe od lat nie istnieje, a wkrótce ja sam także znikam. Na bębenku zagrać nie umiem, nawet blaszanym, więc chociaż odgrzewam kotlet.

Gdy do pierwszej klasy liceum czy technikum przychodzą nowi uczniowie, przez kilka miesięcy trzeba się z nimi uczyć porozumiewać. Nie ciągną się już za warkoczyki i nie plują na siebie, ale nie za bardzo jeszcze wiedzą, po co przyszli do szkoły średniej i w ogóle niespecjalnie świadomie uczestniczą w tym, co się wokół nich dzieje. Większość jest niesamodzielna, nierozgarnięta i w ogóle takie z nich „pindzie”.
Nagle w trzeciej klasie panowie w technikum stają się ni stąd ni zowąd takimi dojrzałymi partnerami do dyskusji, którzy uważnie słuchają tego, co się do nich mówi, sami chcą, aby ich słuchać. Mówiąc, wkładają w to dużo serca i rozumu. Ale to jest w trzeciej klasie, gdy już mają dowody osobiste i prawa jazdy, większość z nich ma już za sobą nie tylko pierwsze doświadczenia seksualne, ale spore życie intymne, niejeden z nich przejmuje w domu pałeczkę po dziadku czy ojcu jako gospodarz i głowa rodziny. Wielu z nich pracuje, robi interesy.
To są niby ci sami faceci, których się poznało dwa – trzy lata wcześniej, przynajmniej tak samo każdy z nich ma na imię i nazwisko i trochę przypomina z wyglądu tego dzieciaka z pierwszej klasy. Gdybym tak jednak w klasie maturalnej miał każdego ucznia postrzegać przez pryzmat pierwszego wrażenia, jakie na mnie zrobił w pierwszej klasie i przez kilka pierwszych miesięcy naszej znajomości, nie zwracając uwagi na to, jak bardzo się zmienił, robiłbym sobie i uczniom wielką krzywdę.
Taki Marcin na przykład był w pierwszej klasie nadpobudliwym dzieciakiem ubliżającym kolegom w niewybredny sposób, mającym trudności z usiedzeniem w ławce i zwykle lekko rozkojarzonym. Jeszcze na początku drugiej klasy trzeba go było ciągle monitorować, bo jedyne co go interesowało na angielskim to skąpo czy raczej wcale nieodziane panienki w najbardziej perwersyjnych zakątkach internetu, a przy okazji próby infekowania szkolnego serwera rozmaitymi spyware’ami. Dziś jest to prawie dwumetrowy facet z wielkimi barami, który gdy przyjdzie wcześniej na lekcje, prosi o płytę z programem i włącza sobie powtórki podczas przerwy, a kiedy mamy dwie lekcje pod rząd, w przerwie też robi powtórki. Czasami podnosi rękę i mówi „E, sprawdzę sobie pocztę, dobra?”.
W zasadzie gdyby rozwój Marcina zatrzymał się dla mnie na tym etapie, na jakim Marcin był dwa lata temu, na lekcji powinien siedzieć zakuty w kajdanki i przywiązany do swojego krzesła. Tymczasem jest to facet, który – kiedy wstaje i mówi że „idzie się odlać” – wiem, że za moment wróci i nie zwiedzi po drodze całego świata.
Marcin z pierwszej klasy był o rok starszy od Güntera Grassa, który w 1942 roku marzył o pływaniu w łodzi podwodnej i zgłosił się do wojska. Chciał się wyrwać z domu, chciał pływać U-bootem.
Marcin z pierwszej klasy był sympatycznym, ale głupim gnojkiem. Gdyby go oceniać na podstawie tego, jaki wtedy był, nigdy nie powinien mieć prawa przystąpić do matury, iść na studia, zakładać rodziny, zostać burmistrzem czy prezydentem Rzeczypospolitej. Tymczasem Marcin, którego dzisiaj znam, śmiało mógłby zostać Prezydentem Rzeczypospolitej już teraz. Tyle, że zgodnie z ordynacją wyborczą póki co może co najwyżej zostać radnym. Wkrótce będzie mógł starać się o zostanie posłem.
Jest taki polski poseł, który zachowuje się dużo mniej poważnie niż Marcin. Dzisiaj jako jeden z największych autorytetów moralnych (za takiego się widać uważa) potępił Güntera Grassa za to, że jako siedemnastolatek był przez krótki okres czasu w Waffen-SS. Poseł ten, Jacek Kurski, niejednokrotnie wygadywał głupoty by doraźnie rozprawić się z politycznym przeciwnikiem. Ostatnio oskarżał Platformę Obywatelską i komitet wyborczy Donalda Tuska o rzekome finansowanie kampanii wyborczej przed wyborami prezydenckimi oraz parlamentarnymi z pieniędzy nielegalnie wyprowadzonych z PZU. Dość szybko okazało się, że argument wysunięty przez Kurskiego był niewypałem i w rzeczywistości prędzej mógłby obciążać jego własną partię, niż Platformę. Ziejąca z jego filmu „Nocna zmiana” niechęć do wszystkiego, co postępowe albo lewicowe, mnie osobiście przyprawia o dreszcze.
Kurski mówi o sobie, że jest człowiekiem walącym prosto z mostu prawdę prosto w twarz. Powiedział na przykład o Marianie Krzaklewskim „rozlazła baba”, o Unii Wolności „Żydzi i masoni”, o Lechu Wałęsie „polityczny trup”. Za swoją gadkę znany jest pod pseudonimem bulteriera swojej partii.
Ja bardzo sobie cenię facetów, którzy mówią prosto z mostu. Cenię sobie prostych facetów. Sam za takiego się uważam. Bardzo szanuję szczerych ludzi, którzy mówią, co myślą. Pod warunkiem, że myślą.
Dawno nie słyszałem, żeby Marcin pieprzył bez sensu niczym Jacek Kurski. Wydoroślał po prostu. Bez wahania zagłosuję na niego w każdych wyborach, w jakich się zdecyduje startować. Bo obecny Marcin myśli, zanim powie.
Mój ojciec jest rówieśnikiem Grassa. W 1945 roku, gdy Grass nie był już w Waffen-SS, mój ojciec przeszmuglował z sąsiedzkiego klasztoru ojców Jezuitów, z którego właśnie przed Rosjanami uciekli niemieccy żołnierze, drewniane, malowane politurą narty. Na tych nartach czterdzieści lat po zakończeniu wojny uczyłem się jeździć.
Jeśli dobrze rozumiem Jacka Kurskiego, to choćbym niczym Grass był laureatem Nobla i największym pisarzem mojego narodu, to jestem naznaczony tym piętnem, tą skazą, bo nauczyłem się jeździć na nartach na parszywych, pohitlerowskich nartach z piwnicy mojego ojca. Bo jako nastolatek nie rozumiałem, że na tych nartach jeździli hitlerowscy SS-mani.
Mój ojciec jako nastolatek po raz pierwszy w życiu zobaczył film, gdy pomalował kaloryfery w kinie dla niemieckich żołnierzy przy Al. Kościuszki w Częstochowie – dziś jest tam oddział PKO BP. Jak rozumiem jest mocno niestosowne, że dzisiaj prowadzę kółko filmowe w internacie mimo tej haniebnej karty z życiorysu mojego ojca. Myślę, że aby odkupić tą winę, powinienem raz na zawsze zrezygnować z chodzenia do kina, a może i z centralnego ogrzewania.

Zbrodnia i gafa

Przesada i patos prowadzą czasem do powstania figur retorycznych pozornie atrakcyjnych, inspirujących, przyciągających uwagę i pobudzających wyobraźnię, ale bywa – i tak się niestety stało podczas państwowych obchodów rocznicy zamordowania polskich oficerów w Katyniu – że po prostu głupich. Zazgrzytałem zębami i z niedowierzaniem – aczkolwiek bezskutecznie – próbowałem przetrzeć oczy i przetkać uszy, gdy usłyszałem z ust polskiego prezydenta, że XX wiek nie zna drugiej takiej zbrodni, jak zbrodnia katyńska.
Nikt nie chwali pomysłodawców ani wykonawców tej zbrodni, nikt nie lekceważy cierpienia ofiar i ich rodzin. Ale odrobina dystansu pozwala z bólem stwierdzić, że historia XX wieku byłaby bez porównania szczęśliwsza, gdyby to krwawe stulecie nie przyniosło żadnej tragedii większej niż ta, której rocznicę świętowano. Nikomu, kto posiada elementarną wiedzę historyczną i zachowuje minimalną trzeźwość umysłu, nie trzeba przypominać o wojnach, rzeziach i aktach ludobójstwa, jakie w XX wieku nie ominęły żadnego zamieszkanego kontynentu i od których nie była wolna żadna dekada.
Jeśli komuś wydaje się, że można w imię doraźnych korzyści politycznych albo dla ubarwienia swych przemówień wybierać te okropieństwa i ustawiać je na podium, prowadzić jakiś ranking horrorów, to faktycznie zakłamuje historię i nakręca niezdrową spiralę nienawiści prowadzącą od kłamliwej propagandy w kierunku, w którym coraz trudniej będzie sobie wyobrazić wiek XXI jako lepszy od XX.
Dlatego słusznie telewizja rosyjska krytykuje tą wypowiedź i określa ją jako skandaliczną. Trudno natomiast zrozumieć histerię w polskich mediach, oburzonych krytyką polskiej głowy państwa przez rosyjskie media. Rosjanie w swych doniesieniach zachowują wyraźny dystans, z pobłażliwością i przekąsem podsumowując retoryczną gafę i nietakt prezydenta, przypominają mu też ironicznie inne zbrodnie minionego stulecia. Polskie media oburzają się na Rosjan tak, jakby strzelali w nas rakietami, a nie krytykowali pozbawione wrażliwości i wierności dla historii gadulstwo podczas przemówienia.

Nadzieja na trzy cyfry

Geniusz tak zwanej „zjednoczonej” lewicy, który umiejscowił niegdyś na osi czasu Powstanie Warszawskie w roku 1989, jego zdaniem dokładnie rok po wprowadzeniu w Polsce stanu wojennego (1988), zabłysnął niedawno któregoś ranka kolejną sensacją. Tym razem popisał się nie wiedzą historyczną, a raczej odkryciem w dziedzinie matematyki, prawdopodobieństwa, albo sam nie wiem czego. Może po prostu wykazał się optymizmem na niespotykaną skalę.
Otóż podobno Pani Doktor Ogórek otrzyma w wyborach prezydenckich niespotykanie wielką liczbę głosów. Należy liczyć na wynik „co najmniej dwucyfrowy”. Co najmniej dwucyfrowy, myślę sobie, to nie tylko 10% czy 27%, ale także dające zwycięstwo w pierwszej turze 53% (dla przykładu) czy też 98%. Ale „co najmniej dwucyfrowy” wyraża potencjalną możliwość otrzymania przez Panią Doktor Ogórek wyniku, który da się w procentach wyrazić liczbą trzycyfrową. Ciekawe, jaką. 100% jest teoretycznie możliwe. Ale 130% czy 400% głosów w wyborach można dostać chyba tylko po drugiej stronie lustra. W liczby cztero- czy pięciocyfrowe już się nie będę zapuszczał, pozostaje tylko nadzieja, że Pan Poseł, skądinąd magister inżynier, miał na myśli cyfry w rozwinięciu dziesiętnym ułamka.