Sprowokowani czytanką w podręczniku dyskutujemy z panami z pierwszej „b” nad tym, czy powinno się zezwolić głosować w wyborach powszechnych osobom, które ukończyły szesnaście lat. W pierwszej chwili większość z nich jest na nie, bo cóż takie młode osoby miałyby mieć do powiedzenia i na czym się znają. W miarę jednak, jak dociera do nich, że to właśnie oni stanowią grupę wiekową, o której dyskutujemy, przybywa zwolenników przyznania im praw wyborczych. Podstawa to legalizacja zioła. No i że może lepiej, żeby oni głosowali, niż te babki słuchające radia. Przyznają wprawdzie, że polityka ich nie obchodzi i że się na niej nie znają, ale szacują, że za dziesięć lat będzie dokładnie to samo, więc co za różnica. W naszej rozmowie zaczyna natomiast dominować wątek odebrania praw wyborczych osobom w podeszłym wieku. Przede wszystkim te babki od radia, ale zaczynamy schodzić niżej, niżej, niżej… Dochodzimy do czterdziestki. No to pogłosowałem sobie. Jeśli w najbliższym czasie nie stanie się coś niezwykłego i nie dojdzie do rozpisania niespodziewanych, dodatkowych wyborów, a nic na to nie wskazuje, nigdy już nie pójdę do obwodowej komisji wyborczej.
Z drugiej strony, myślę sobie, chłopaki mają chyba rację. To już jest ich świat i powinni urządzać go po swojemu, a mnie nie pozostaje nic innego jak tylko im zaufać, że chcą dla nas wszystkich dobrze.
Tag: wybory
Demokracja w szkole
Koniec ze złudzeniami, że w szkole jest demokracja. Jeśli nadal je masz, przeczytaj poniższy komunikat.
Wygląda na to, że wychowawcy internatu – zgodnie z wewnętrznymi przepisami – uznali, że mądrość ludu jest ograniczona i anulowali wynik demokratycznych wyborów, a w dodatku na czele Młodzieżowej Rady Internatu stanie jakiś anonimowy kandydat, który – jako drugi po zwycięzcy – „uzyskał największą liczbę głosów”. Ciekawe, czemu pozostaje anonimowy.
Inspirowany wiarą
Zaskakujący, triumfalny wynik antyklerykalnego Ruchu Palikota we wczorajszych wyborach parlamentarnych niektórzy przyjęli z niedowierzaniem, inni z radością, jeszcze inni z niesmakiem. Zabawne, że większość okazujących najbardziej skrajne emocje opiera je na legendach i stereotypach, a nie na prawdziwej wiedzy o programie ugrupowania i poglądach jego członków.
Jeśli ktoś – co dość często się zdarza – dopatruje się w tym sukcesie upadku obyczajów i dowodu na zdziczenie elektoratu, a Janusza Palikota uważa za chama nad chamami, może warto obejrzeć komentarz, jakim wynik Ruchu Palikota przywitał naczelny Frondy, Tomasz Terlikowski, na swoim publicznym profilu na Facebooku. Zaiste, Palikot jest chamem, a pełen katolickiego miłosierdzia i cnót wszelakich patriota Terlikowski to uosobienie kultury osobistej.
W ankiecie wyborczej, jaką wypełnili uczniowie trzecich i czwartych klas, Ruch Palikota zdobył 52% głosów. Daleko w tyle zostawił Platformę Obywatelską (24%), Polskie Stronnictwo Ludowe (20%), Prawo i Sprawiedliwość (4%). Na inne listy nikt nie oddał głosu. Także w prawyborach w liceum Janiny „menda” z Lublina odniosła triumf.
Gdy kiedyś Krystian siedział na angielskim z tak posępną miną, że pozwoliłem sobie na komentarz, iż się go boję, odparł bez chwili zastanowienia, że bardzo dobrze i tak właśnie ma być. W innej sytuacji coś bardzo podobnego powiedział mi w ubiegłym tygodniu Adrian. Nie boję się ich, a te z pozoru chamskie odzywki traktujemy raczej w konwencji żartu. W gruncie rzeczy Krystianowi, Adrianowi i większości trzeciej klasy ufam bardziej niż księdzu na spowiedzi (czemu daję zresztą wyraz do spowiedzi nie chodząc). Nie ośmieliłbym się używać słów tak ostrych, jak te użyte przez Tomasza Terlikowskiego, by krytykować poglądy osób, które będą mnie w przyszłości wozić na wybory, opłacać ze swoich podatków moją opiekę zdrowotną i wspomagać moją emeryturę.
Jedno jest dla mnie pewne. W turnieju o to, kto jest większym chamem, Janusz Palikot, Krystian, Adrian ani ja nie mamy żadnych szans z Tomaszem Terlikowskim. Szykuje się on na wojnę o wiarę i Polskę, a jego orężem będą różaniec i Pismo Święte. W jego walce o kraj, z głębi mojego chamskiego serca, serdeczne szczęść mu Boże.
Puste i śliczne
Kampania wyborcza to okazja równie dobra, jak każda inna, by odświeżać dyskusje o sprawach w gruncie rzeczy błahych, nieistotnych, albo wręcz wyimaginowanych. Jedną z takich dyskusji jest odwieczny problem rzekomego upadku języka i zagrożenia moralności publicznej przez przeklinających rodaków. Padają komiczne argumenty, jakoby język polski był bardziej zagrożony zbrodnią wulgarności niż inne języki, jakoby potop „brzydkich” słów nie zalewał innych języków, albo jakoby dorośli mężczyźni nie potrafili swym dorastającym synom wyjaśnić, czym się zajmuje prostytutka.
Tymczasem dbałość o język, jaką można dostrzec na blogu „Ratujmy kurwę” zdaje mi się być większa i bardziej szczera, niż transparent „Nie damy krzywdzić nasze dzieci”, którym wymachiwał ktoś podczas demonstracji w obronie polskich szkół na Litwie. W końcu blog ten propaguje polską literaturę, np. Stachurę, albo perełki translacji, takie jak znakomite „Urwał nać” genialnego Piotra Cholewy. A jak ktoś ma uczyć litewskie dzieci niepoprawnej odmiany przez przypadki, to może rzeczywiście lepiej, by uczyły się po litewsku.
Środki wyrazu nie są oczywiście bez znaczenia, ale warto chyba pamiętać o tym, by język wyrażał jakąś treść. Słowa zmieniają znaczenie i to, co kiedyś było wulgarne, dziś bywa całkowicie neutralne (np. „kobieta”), a słowa niegdyś łagodne i pełne szacunku powoli stają się niestosowne i nabierają oznak wulgarności (chociażby „panna”, „panienka”).
Gdy czytam wywiad z Adamem Darskim, „Nergalem”, o jego zmaganiach ze śmiertelną chorobą, o wizji świata, małżeństwa i społeczeństwa, widzę w nim więcej wrażliwości i intelektu, niż słuchając księży i biskupów, którzy – oburzeni udziałem lidera zespołu Behemoth w programie telewizji publicznej – w imię prawa, sprawiedliwości, Pana Jezusa i innych wzniosłych, aczkolwiek w ich ustach dość pustych ideałów, nawołują do nienawiści, bojkotowania i izolacji.
I dlatego wydaje mi się, że nie wystarczy wyposażyć się w obszerny zasób słów pięknych i szlachetnych, tępiąc ze swojego języka to, co akurat uważane jest za wulgarne. Trzeba jeszcze mieć coś do powiedzenia.
Duża partia startująca w tegorocznych wyborach prowadzi obecnie kampanię, w której chwali się pięknymi, seksownymi, młodymi kobietami na swoich listach. Jedna z nich została kilka dni temu zmiażdżona w studiu telewizyjnym przez dociekliwego dziennikarza. Pokazał jasno, że nie ma ona zdania w żadnej sprawie, na niczym się nie zna, ma tylko piękne uzębienie i kilka innych, równie namacalnych atrybutów.
Zdumiało mnie to. Dziewczyny moich synków są takie mądre, energiczne, dynamiczne, przesiąknięte indywidualizmem, siarczyste. Każda kolejna, którą poznaję, wywiera na mnie niezatarte wrażenie. Jak to możliwe, że zwykły dwudziestolatek spod Krakowa bez trudu znajduje sobie kobietę, która jest i piękna, i mądra, a wielka ogólnopolska partia z ambicjami do rządzenia krajem umieszcza na listach panie, które dobrze prezentują się jedynie na plakatach i billboardach?
Dezinformacja
Cierpliwość i pobłażliwość dla wybryków prezesa partii o pięknej nazwie opłaciła się. Wreszcie wszyscy się dowiedzieliśmy, skąd te pozorne sprzeczności, schizofreniczne wręcz, skrajne oświadczenia, niespójny program. Wszystko się wyjaśniło.
Od kilku dni działacze Prawa i Sprawiedliwości, wbrew zdroworozsądkowemu rozumieniu prawa, które wyraźnie zabrania kampanii billboardowej i spotów telewizyjnych w ramach kampanii wyborczej, obklejają ulice naszych miast buzią, skądinąd bardzo dobrotliwą, swojego wodza. Pokazują nam go w telewizji w różnego rodzaju reklamówkach, na przykład jak otwiera drzwi, do których bezskutecznie dobija się tłum pozornie bardziej od niego zaradnych i silnych ludzi. Na chłopski rozum to nielegalna kampania wyborcza, Państwowa Komisja Wyborcza także nie ma w tej mierze większych wątpliwości i pogroziła nadgorliwym politykom paluszkiem. Tymczasem towarzysze z partii o pięknej nazwie tłumaczą się, moim zdaniem mocno naginając prawo i obrażając rozum, że ich kampania ma charakter informacyjny, a nie wyborczy.
Ze złotych ust prezesa słyszeliśmy dotąd, że śląskość to ukryta opcja niemiecka, a innym razem jedna z form polskości. Rolnikom chciał odbierać dopłaty bezpośrednie, a potem zaatakował rząd, który wywalczył zgodę wszystkich państw europejskich na stopniowe równanie tych dopłat, bo nagle wydawało mu się to za mało i oceniał sytuację rolnictwa jako tragiczną i stwarzającą zagrożenie dla bezpieczeństwa żywnościowego Polaków. Sąsiedzi zza wschodniej granicy a to byli „braćmi Moskalami”, a to świadomie sprowadzali na śmierć polskich pilotów. Sojusz Lewicy Demokratycznej miał być delegalizowany, a innym razem jego prominentni politycy okazywali się sympatycznymi patriotami starszego pokolenia. Internauci raz byli zboczeńcami masturbującymi się z butelką piwa w ręku przed monitorem komputera, a kiedy indziej zagrożonymi przez totalitarny rząd bohaterami narodowymi, którym utrudnia się pracę nad programistycznymi arcydziełami w rodzaju obrzucania prezydenta RP fekaliami lub mordowania go. Dziwne swoją drogą, że ta forma krytykowania prezydenta publicznie i w internecie podlega zdaniem prezesa ochronie, a bezdomnego pijaczka, który wyrzucił z siebie kilka przekleństw pod adresem poprzedniego prezydenta, powinien był z całą surowością ścigać cały aparat państwa. Gra, której celem jest zabicie prezydenta fekaliami, to wyraz wolności słowa, z którą totalitarny rząd walczy, a strona, na której cytowano jedynie słowa innego prezydenta i jego urzędników, stanowiła część przemysłu nienawiści przeciwko niemu. Zły premier Tusk zmusza Polaków do kupowania w dyskontach, a na drugi dzień dowiadujemy się, że w zakupach w „Biedronce” nie ma niczego złego.
Wydawałoby się, że retoryka prezesa jest pełna sprzeczności i nie trzyma się kupy. Niektórzy bezecni sceptycy powątpiewają w sprawność jego umysłu. Ale to tylko pozory. Jeśli więc mieliście dotąd wątpliwości, jak to właściwie jest, teraz już wszystko wiadomo. Po prostu, kampania wyborcza to jedno, a kampania informacyjna to drugie. Dotąd Prawo i Sprawiedliwość mogło prowadzić kampanie wyborcze, teraz – jak sami twierdzą – prowadzą kampanię informacyjną. A z tego zestawienia dość jasno wynika, że spoty i billboardy wyborcze miały charakter dezinformacyjny. I stąd cały ten zamęt i sprzeczne wypowiedzi. Odetchnijmy więc z ulgą, teraz już czeka nas jedynie rzetelna informacja.
* zdjęcia ze strony Sławomira Nowaka
Z dresu w garnitur
Rozmawiałem z kilkoma osobami, którym w pierwszej turze wyborów mocno utkwił w pamięci widok Maćka zasiadającego w obwodowej komisji wyborczej. Niektórzy nawet mocno kręcili nosem i kwestionowali jego kompetencje, bo kto to widział, żeby ten „dresik”, zwykle chodzący z kapturem na głowie i spoglądający spode łba złym wzrokiem, popijający z kolegami piwo marki bojkotowanej przez prawdziwych patriotów, nagle zakładał garnitur i udawał urzędnika państwowego.
A mnie się to, szczerze mówiąc, bardzo podobało. Latek mi wcale nie ubywa i wiek podeszły, wraz ze wszystkimi swoimi ułomnościami, zbliża się do mnie szybkim krokiem. Świadom ciężaru, jakim jest otaczająca nas rzeczywistość, państwo, miasto czy gmina, ze spokojem oddaję to wszystko w ręce takich, jak Maciek. Młodszych i mądrzejszych.
Troje moich maturzystów – Damian, Eliza i Paweł – zliczało głosy wyborców w pierwszej turze. Jakoś mi nie żal pieniędzy, które w ten sposób zarobili, ani mi nie zależy, na co je wydadzą. Ich sprawa. Podobnie jak przyszłość, którą sobie sami wykreują, i w której ja już nie będę miał wiele do gadania.
Przed ciszą
Mój poseł, Krzysztof Matyjaszczyk, wejdzie chyba na stałe do historii wyborów samorządowych w Częstochowie jako pierwszy prezydent, którego kampania tak intensywnie rozgrywała się w internecie – na stronie kandydata, na Facebooku i Naszej Klasie, oraz na kanale YouTube. Jakoś bardziej do mnie przemawiają wyborcze spoty Matyjaszczyka wspieranego przez różne medialne osoby, jak poniższy film z żużlowcem Sławomirem Drabikiem, niż dziwaczne billboardy kontrkandydatki, w których przyznaje ona Matyjaszczykowi, że jest od niej bardziej urodziwy.
Częstochowscy wyborcy powinni także pamiętać o deklaracji Izabeli Leszczyny, która – w razie swojego zwycięstwa – ma zamiar zawrzeć koalicję z radnymi Prawa i Sprawiedliwości i tym samym odsunąć od władzy w Radzie Miasta ugrupowanie, które te wybory wygrało, uzyskując największą ilość mandatów. Czy Częstochowie jest potrzebny prezydent, który chce mieć w opozycji większość mieszkańców? Myślę, a przynajmniej mam nadzieję, że deklarując ten niezrozumiały sojusz Leszczyna skazała się na przegrane wybory.
Wrona podnosi rękawicę
Wiem, wiem, nadmiar ostatnio na blogu uwag o wyborach samorządowych w Częstochowie, ale nie mogę się powstrzymać. Okazuje się, że Tadeusz Wrona podnosi rękawicę i też wkroczył z kampanią do sieci, o czym donosi anonimowy czytelnik – komentator bloga. Infantylna dykcja i patos tak samego kandydata, jak i jego rozmówczyni, budzą lekką wesołość, ale – mimo całkowitego braku sympatii do „osiągnięć” Tadeusza Wrony jako prezydenta Częstochowy – muszę przyznać, że podziwiam go szczerze, że ten przygarnięty przez świętej pamięci Lecha Kaczyńskiego samorządowiec ma odwagę startować w wyborach w rok po tym, jak mieszkańcy Częstochowy odwołali go w referendum. W listopadzie 2009 roku ponad 94% głosujących Częstochowian opowiedziało się za odwołaniem Tadeusza Wrony ze stanowiska, a rok później ten sam Tadeusz Wrona staje do wyścigu o fotel prezydenta miasta, z którego mieszkańcy go odwołali. Trzeba mieć jaja, naprawdę. Albo nie mieć wstydu.
Czekamy na innych
Krzysztof Matyjaszczyk nie odpuszcza, ale depcze mu po piętach (chociaż „nie ściąga od Krzysia”) Izabela Leszczyna. To chyba pierwsza kampania wyborcza w Częstochowie, która mocno zaistnieje w internecie. O ile reszta kandydatów da się w to wciągnąć.
Dziura samorządowa
Parę tygodni temu w ciągu dwóch dni czterech kierowców zniszczyło sobie opony, wjeżdżając zza górki w tę dziurkę w asfalcie. Każdy z nich udokumentował zajście i wezwał na miejsce policję, więc pewnie wszyscy (wykazawszy się uprzednio dużą dozą cierpliwości) uzyskają kiedyś z kasy miejskiej odszkodowanie, a suma wypłaconych odszkodowań – na które my przecież złożymy się naszymi podatkami – przekroczy zapewne kwotę potrzebną na szybkie i sprawne załatanie dziury.
Ale tak sobie myślę, czytając w ostatnich dniach prasę lokalną, tak częstochowską, jak krakowską, że wielu potencjalnych samorządowców napina muskuły do kampanii wyborczej z całkowitą dziurą i pustką, tyle że w głowie. No bo jeśli nawet mieszkańca Częstochowy czy Krakowa obchodzi to, czy przed Pałacem Prezydenta Rzeczypospolitej stanie pomnik ofiar katastrofy z 10 kwietnia, to co to ma wspólnego z wyborami na radnych w odległych od stolicy miastach i województwach? Czy w tak zwanym terenie nie ma problemów z przeciągającymi się remontami dróg, zaniedbanymi zabytkami lokalnej historii, niewykorzystanym potencjałem popadających w ruinę niezagospodarowanych obiektów, brakiem pomysłów i koncepcji na rozwiązanie lokalnych problemów? To już nie ma ludzi bez pracy, jest nadmiar miejsc w przedszkolach, a jedynym zmartwieniem mieszkańców tych miodem i mlekiem płynących gmin jest to, czy na Krakowskim Przedmieściu stanie nowy pomnik?
Dlatego z wielką przyjemnością odnotowałem spot wyborczy posła wybranego do Sejmu między innymi moim głosem, który ma ambicje startować w wyścigu na prezydenta miasta. Krzysztof Matyjaszczyk zdaje się rozumieć, jakie wybory odbędą się jesienią i jakich problemów będą dotyczyć. Zauważyłem też z pewną satysfakcją, że wreszcie częstochowscy politycy zaczynają schodzić z klasztornego wzgórza do miasta i dostrzegać jego rzeczywiste, bardzo od Jasnej Góry oddalone, problemy. Nawet kandydat Prawa i Sprawiedliwości podkreśla, że błędem poprzedniej, odwołanej w referendum ekipy, było utożsamianie Częstochowy wyłącznie z Jasną Górą i dążenie do przekształcenia jej w ośrodek pielgrzymkowy, co w mieście tej wielkości nie mogło zdać egzaminu. W spocie wyborczym Matyjaszczyka o Jasnej Górze nie ma ani słowa, a gdy kamera w parku pod szczytem podąża za tryskającą z fontanny wodą w kierunku nieba, w kadrze widzimy słońce, a nie jasnogórską wieżę. Wydaje się, że kto by nie został prezydentem Częstochowy, faktycznie zerwie z modelem Tadeusza Wrony.
Nie twierdzę, że zagłosuję na Matyjaszczyka także w tych wyborach. Przecież nie po to posadziłem go na fotelu sejmowym, by zwolnił ten fotel przed upływem kadencji dla kogoś innego. Poza tym będę miał trudny wybór – znam osobiście cztery osoby deklarujące start w wyścigu o fotel prezydenta miasta, trzy z nich są moimi facebookowymi znajomymi, z dwoma jesteśmy po imieniu. Jedno jest pewne – zanosi się na to, że w listopadzie wreszcie oddam głos z przekonania, na kogoś, a nie przeciwko komuś czy czemuś. A dyskusja będzie się toczyć rzeczowa, o realnych, miejscowych problemach, a nie o Krakowskim Przedmieściu czy o stosunkach międzynarodowych. Bardzo się z tego cieszę.