Półka zgody

Podnosząc wzrok znad Kindle’a, na którym czytam sobie właśnie niezmiennie inspirującego „Tajemniczego przybysza” Marka Twaina, patrzę na półkę nad kaloryferem i dociera do mnie, że moim największym marzeniem jest, by świat wyglądał podobnie do tej półki.

To zupełnie przypadkowe ustawienie książek na półce, efekt wynikający z doboru tytułów nie był zamierzony.

Okręg wyborczy 15 (Sejm) i 34 (Senat)

W minioną sobotę spędziłem kilka godzin przeglądając strony internetowe i profile społecznościowe kandydatów, którzy non stop lądują za moją wycieraczką albo w garści (z ulotek rozdawanych na skrzyżowaniach), a gdy już miałem nawet jakąś koncepcję, na kogo zagłosować w wyborach parlamentarnych 25 października, nagle dotarło do mnie, że nie jestem wcale z Nowej Huty, w której pracuję, robię zakupy i prowadzę skromne, ale jednak, życie towarzyskie, tylko z oddalonego o kilkadziesiąt kilometrów Tarnowa. A w każdym razie jakimś dziwnym zrządzeniem losu tam znajduje się siedziba mojego okręgu wyborczego.
W pierwszej chwili byłem niemile zaskoczony, ale nie zdegustowany. Dopiero później sytuacja stała się nie do zniesienia. Okazało się, że wprawdzie znam osobiście kilku kandydatów ze swojego okręgu wyborczego, ale tylko Władysław Kosiniak-Kamysz (którego akurat nie znam osobiście) ma konto na Twitterze. Z pozostałymi nie wiadomo, jak się skontaktować, a najpopularniejszy kandydat do Senatu ma na Facebooku osiemdziesięciokrotnie mniej followersów, niż ja miałem – do niedawna – na swoim zlikwidowanym fanpage’u. Jedyny kandydat do Sejmu RP z tego okręgu, na którego mógłbym – bez większego zastanawiania się – zagłosować, ma konto tylko na LinkedIn, ale nie udało mi się z nim skontaktować. Przypuszczam, że od wielu miesięcy się tam nie logował. Mam numer telefonu do jego żony i znam jeszcze kilka osób, które pewnie mają do niego numer, no ale bez przesady. Do kontaktu wyborców z wybieranymi powinny wystarczać inne niż prywatne kanały komunikacji, mamy rok 2015 i jest na to wiele sposobów.
Jednak wybory do Sejmu to pestka. Prawdziwy ubaw jest w wyborach do Senatu. Żadna z partii, na kandydatów której mógłbym z czystym sumieniem oddać głos, nie wystawiła nawet kandydata w okręgu wyborczym numer 34. To chyba pokazuje dobitnie, jak niedorzecznym pomysłem są jednomandatowe okręgi wyborcze i jak bardzo zniechęcają obywateli do udziału w demokracji. W okręgach, w których z góry wiadomo, że większość głosów zbierze przedstawiciel tej czy innej opcji, inne partie nawet nie startują.
Dlatego najprawdopodobniej wezmę z urzędu gminy jutro (lub któregoś kolejnego dnia) zaświadczenie o prawie do głosowania i udam się na wybory do miasta, w którym i tak spędzam większość czasu, w którym startuje w wyborach kilku moich byłych i obecnych studentów, a nawet ludzie, których nie znam osobiście, są ludźmi na swój sposób znajomymi, jest z nimi kontakt i można łatwo z nimi wymienić poglądy na każdy temat i w każdej chwili.
Jeśli ktoś z okręgu wyborczego numer 15 (Sejm) i 34 (Senat) chciałby mnie jednak do siebie przekonać, serdecznie zapraszam do dyskusji w komentarzach lub dowolny inny sposób. Jak na razie, tylko jeden kandydat z tego okręgu jest u mnie spalony, a jego spot wyborczy na YouTube zgłosiłem dzisiaj z wielkim niesmakiem jako nawołujący do nienawiści na tle religijnym. Uważam, że publikacja tego spotu jest przestępstwem w świetle artykułu 96 Kodeksu Karnego, bo w dużo większym stopniu ubliża religii, niż zrobiła to Pani Dorota Rabczewska, dlatego też nie linkuję do niego.

Kandydaci, których sztaby lub oni sami zareagowali na ten wpis

Okręg Wyborczy 13 (Kraków):
Mikołaj Janus (KORWiN)
Ireneusz Raś (Platforma Obywatelska)

Okręg Wyborczy 15 (Tarnów):
Władysław Kosiniak – Kamysz (Polskie Stronnictwo Ludowe)

Okręg Wyborczy 32 (Kraków II do Senatu)
Jerzy Fedorowicz (Platforma Obywatelska)

Zwycięstwo z Irlandią

Wszystkim, którzy się zastanawiają, czy Polska wygra dzisiaj z Irlandią (albo przynajmniej zremisuje 0:0 lub 1:1) i awansuje do finałów Euro, muszę dodać otuchy i pokazać, że na krakowskim Twitterze dzisiaj już ktoś z Irlandią wygrał, a jest to… Harry Potter. Od dziś jedna z ogólnopolskich telewizji co niedziela przypominać będzie kolejną część sagi o nastoletnim czarodzieju i hashtag #HarryPotter od wielu godzin jest na pierwszym miejscu.
Mecz wprawdzie jest na drugim miejscu, ale najciekawsze są moim zdaniem miejsca trzecie i czwarte. Myślałem w pierwszej chwili, że to jakaś pomyłka systemowa albo że krakowscy użytkownicy „ćwierkacza” nie mają żadnych tematów poza tymi dwoma pierwszymi i na dalszych miejscach są już trendy globalne, nie lokalne. Jakże wielkie było moje zdziwienie, gdy zobaczyłem, że setki Krakowian faktycznie piszą o „Narodowym Dniu Coming Outu” i o rugby. Ciekawe, świat się chyba faktycznie kurczy…

Lingwiści wśród polityków

W ostatnich dniach polscy angliści stanęli przed nie lada wyzwaniem, są bowiem ot nagle „in the spotlight” w samym środku kampanii wyborczej, w której oto „patrioci” zarzucają „liberałom”, że ci nie uważali na lekcjach języka angielskiego i że „nie odrobili lekcji” z tego przedmiotu.
Dowiadujemy się bowiem, że jedna z partii „dała ciała” używając sloganu „GO WEST” na jednym ze swoich plakatów czy billboardów, jako że słowa te – zgodnie z wiedzą łatwo dostępną w internetowych (i nie tylko) słownikach – są wyrażeniem idiomatycznym oznaczającym zgon, śmierć, zepsucie i odejście w niebyt.
No cóż, może „patrioci” nie mogą się już doczekać oddania rządów przez „liberałów”, ale prawda jest taka, że idiomy mają to do siebie, że bazują częstokroć na zamierzonej dwuznaczności wyrazów, na zaskakującym zestawieniu znaczeń i skojarzeń, i że niejednokrotnie – poza znaczeniem idiomatycznym – mogą być użyte dosłownie albo w jakimś zupełnie nieoczekiwanym kontekście (na przykład ironicznym).
Platforma Obywatelska wcale nie „dała ciała” sloganem „GO WEST”, chyba że przebój Village People z lat siedemdziesiątych, znany bardziej ze swojego coveru w wykonaniu duetu Pet Shop Boys, wydaje wam się smutny i pesymistyczny. Miło, że propaganda prawicowa umie korzystać ze słowników języka angielskiego. Gdyby jednak się trochę bardziej przyłożyła i skorzystała także z wiedzy pozasłownikowej, może dostrzegłaby, że można – ku zadowoleniu swoich wyborców – przyłożyć PO z zupełnie innej strony. Z kolei PO chyba nieświadomie odwołuje się do wyborców, którzy – w ślad za Krystianem Legierskim – dali się oszukać Andrzejowi Dudzie i zagłosowali na niego w wyborach prezydenckich. No chyba, że PO świadomie mobilizuje mniejszości seksualne, jak sądzicie?

Mam nadzieję, że nikt nie napuści spin doktorów prawicy na użycie „true colours” do promowania biało – czerwonych symboli albo czystości rasowej (np. w walce z tzw. „islamistami”). To by było dopiero zabawne. Dwie wiodące siły polityczne w kraju walczące krypto-metodami o elektorat LGBT…

Wyborcza netykieta

W internecie jestem od 20 lat. Pamiętam, że kiedyś było to bardzo szlachetne miejsce, gdzie licealista, student i profesor uniwersytetu dyskutowali razem, wymieniali poglądy, doradzali sobie wzajemnie w rozmaitych sprawach, od technicznych zagadnień związanych z obsługą komputera, praniem, gotowaniem czy regulacją instalacji LPG w aucie, poprzez kwestie naukowe, społeczne czy polityczne, a na niezwykle intymnych zagadnieniach kończąc. Wszyscy byli ze sobą na „ty”, nikt nie był autorytetem tylko dlatego, że jest starszy, wyższy, jest „bardziej” Polakiem czy katolikiem niż inni. Każdy cieszył się wówczas szacunkiem wszystkich innych, nikt się nie wstydził zadać pytania w obawie o ujawnienie swojej ignorancji. Panowała swoista cyfrowa wspólnota.
Z czasem internet przestał być tak elitarny. Im więcej nas wchodziło do internetu, tym łatwiej było się nim rozczarować. Jak to powiedział genialny polski pisarz Stanisław Lem: „Dopóki nie skorzystałem z Internetu, nie wiedziałem, że na świecie jest tylu idiotów.”
Moim pierwszym wielkim rozczarowaniem internetem był szturm sieciowych wandali i barbarzyńców na … Naszą Klasę. Idiotyczna fascynacja tym portalem i bezmiar żenującej głupoty, jaka się tam wylała, spowodowały u mnie odruch obronny w postaci usunięcia konta, gdy liczba kontaktów osiągnęła 79. Kilka lat później barbarzyńcy zaatakowali Facebook, na którym wytrzymałem o wiele dłużej, bo skasowałem konto mając 1948 znajomych. Infantylność zachowań użytkowników tych sieci społecznościowych, wytrwałość w używaniu funkcji, których się całkowicie nie rozumie i nie potrafi konfigurować, lekceważący stosunek do regulaminu portalu, beztroska swoboda w obnażaniu swoich słabości, grzeszków i występków, a przy okazji danych osobowych, były jednak niczym w porównaniu z tym, co przez cały internet – od sieci społecznościowych, poprzez komentarze na forach i portalach związanych z wszelkiego rodzaju mediami (prasą, radiem, telewizją), po dziennikarstwo internetowe mniej i bardziej niezależne, w mniejszym lub większym stopniu zorganizowane – przewala się w ostatnim czasie.
Od pewnego czasu internetową normą stało się niestety cieszenie się z czyjejś śmierci albo życzenie komuś, by umarł. Nie przebiera się w słowach – ludzie są wysyłani do gazu, każe im się zdychać, nazywa się śmierdzielami, sierściuchami. Oskarża się ich bezpodstawnie o wszelkie możliwe występki, a gdy nawet w sposób oczywisty okaże się, że na oskarżenia niczym sobie nie zasłużyli, nikt ich nie przeprasza.
Muszę się ugryźć w język, by nie napisać, że przywykłem już do gróźb, że ktoś mi otworzy parasol w du*** albo że mam sp***dalać z Polski, bo tu nie ma miejsca dla Żydów. W minionym miesiącu obrzucili mnie już obelgami zwolennicy prawie każdej możliwej partii politycznej startującej w wyborach do parlamentu, zarówno po lewej jak po prawej stronie, ksiądz katolicki, któremu nie spodobał się mój liberalizm, gej, któremu nie spodobał się mój konserwatyzm. Anonimowy czytelnik przysłał mi prywatną wiadomość, w której oskarżył mnie o to, że podejmuję dyskusje z kimś, kogo jego zdaniem należy eksterminować.
Tak prowadzony dyskurs – w internecie i w realu – donikąd nie prowadzi. W kampanii wyborczej, zamiast rozmawiać o tym, co można i należy zrobić, kandydaci straszą nas tym, czego się boimy, nawet jeśli tego nie rozumiemy, i odnoszą się do naszych najbardziej prymitywnych instynktów. Stereotypy z internetowych memów, nawet jeśli nie mają nic wspólnego z rzetelną wiedzą, przenikają do naszej świadomości tak głęboko, że nie umiemy odróżnić ich od faktów.
To jest równia pochyła i trzeba z niej – moim skromnym zdaniem – jak najszybciej uciekać, póki się jeszcze da. Dlatego z radością odnotowałem inicjatywę wybierambezhejtu.pl i wsparłem ją swoim podpisem. Dekalog Dobrych Wyborów przypomina mi tę netykietę internetu lat dziewięćdziesiątych, do której przestrzegania przynajmniej się poczuwaliśmy, nawet jeśli nie zawsze nam wychodziło. Na stronie kampanii polecam filmy z wypowiedziami Michała Rusinka i Agnieszki Holland, a w całym internecie zachęcam do stosowania zasad promowanych przez kampanię. I może przesadzam, ale marzy mi się, byśmy byli dla siebie lepsi nie tylko w internecie.

Wiatr w żagle czy balast?

Polski prałat z Watykanu stał się bohaterem niektórych osób ze środowiska LGBT. Zastanawiam się, czy aby naprawdę słusznie? Czy ksiądz Krzysztof Charemsa, który w spektakularny sposób dokonał coming outu i na konferencji prasowej przedstawił swojego „narzeczonego”, a potem jeszcze przy kamerach wymienił z nim pieszczotliwe gesty, rzeczywiście zrobił coś pozytywnego dla losu osób homoseksualnych w kościele?
Zgadzam się z tymi komentatorami, którzy uważają krok księdza Charemsy za przemyślany i zaplanowany. Niemożliwe, by nie był świadom, że przekreśla w ten sposób całą swoją kościelną karierę i zaczyna zupełnie nowy rozdział w życiu. Ale – umówmy się – taka widowiskowa akcja to poniekąd niezła promocja książki, którą ksiądz napisał i która lada dzień ukaże się na rynku.
Obrońcy księdza Krzysztofa oburzają się w mediach społecznościowych, że kościół, który w kwestii oskarżonego o pedofilię arcybiskupa nie był tak rychliwy, księdza – geja pozbawił wszelkich stanowisk i przywilejów w ekspresowym tempie. Zapominają, że o ile arcybiskup Wesołowski nie przyznawał się do winy, ich bohater nie tylko ogłosił swoją orientację seksualną, ale oświadczył wszem i wobec, że nie żyje w celibacie, a ten przecież nie został póki co zniesiony. Gdyby urzędnik kościelny wystąpił na konferencji prasowej z kobietą, którą przedstawiłby jako swoją narzeczoną, nikt przecież nie miałby wątpliwości, że łamie tym samym śluby kapłańskie i powinien się rozstać ze stanem duchownym.
Ksiądz Charemsa narobił dużo hałasu i wywołał skandal. Czy on się przysłuży środowisku LGBT, czy właśnie jeszcze bardziej zacietrzewi osoby o skrajnie homofobicznych poglądach, takie jak chociażby zaatakowany przez Charemsę ksiądz Oko, to się dopiero okaże. Na pewno wystąpienie polskiego księdza zagłuszyło w mediach relację z innego wydarzenia, które powinno być interesujące dla mniejszości seksualnych – prywatnego spotkania papieża Franciszka z przyjacielem – gejem i jego partnerem podczas papieskiej pielgrzymki do Stanów Zjednoczonych. Franciszek przyjął obu panów w ambasadzie Watykanu w Waszyngtonie i serdecznie się z nimi wyściskał. To chyba powinno mieć większą wartość dla wierzących działaczy LGBT niż teatralne wręcz wystąpienie księdza Krzysztofa.
Ale pochopnych wniosków nie warto wyciągać ani z gestu prałata, ani z gestu papieża. Kościół katolicki nie zmieni z dnia na dzień swojego nauczania i długo jeszcze nie do pomyślenia będą sceny takie, jak w „ogarniętej strefami szariatu” Szwecji, gdzie biskup – kobieta udziela chrztu książęcemu dziecku. Podczas pobytu w Stanach Zjednoczonych Franciszek spotkał się także z Kim Davis, urzędniczką z Kentucky, która wpadła w służbowe i prawne tarapaty po tym, jak ostentacyjnie odmawiała udzielania ślubów jednopłciowych.

Polityka gospodarczo – historyczna

Profesja kowala wpisana jest nierozerwalnie w naszą polską historię. Wpisana do tego stopnia, że nazwisko pochodzące od słowa opisującego ten zawód jest jednym z najczęstszych nazwisk w Polsce. A jednocześnie, kowalstwo w Polsce jest zagrożone i na próżno czasami jeździć po wsi i szukać specjalisty, który podkuje nam konia czy w ogóle zajmie się pielęgnacją jego kopyt. Osobiście znam jednego kowala, ale – zamiast pracować sobie po bożemu w tradycyjnej kuźni – musi się biedak zajmować balustradami okiennymi i ogrodzeniami.
W nadchodzącej kampanii wyborczej będę nasłuchiwał obietnic, jakie kandydaci poszczególnych partii skierują właśnie do kowali. Oddam swój głos na tę partię, która najwięcej postulatów programowych złoży właśnie w kwestii wspierania polskiego kowalstwa. Uważam, że z przyczyn patriotycznych, historycznych i praktycznych, powinniśmy przywrócić instytucję kuźni w każdej wsi i na każdej rogatce w miastach. W dużych miastach powinno się ustalić maksymalną liczbę mieszkańców, jaką może obsłużyć jeden kowal, i należy zapewnić odpowiednią liczbę tychże specjalistów, by dostęp do nich był łatwy, tani i bez kolejek. Państwo powinno sfinansować wyposażenie odpowiedniej liczby kuźni w każdej gminie, a także przejąć na siebie opłacanie składek ubezpieczenia społecznego wszystkich osób zatrudnionych w tej branży.
Dopiero kiedy wszystkie problemy kowali zostaną załatwione, należy wspomóc górnictwo.

Ściąć i ukrzyżować

Jako członek Amnesty International, czuję się zobligowany informować na blogu o niektórych działaniach, które będę podejmować w ramach tej organizacji albo sam, ale zgodnie z wyznawanymi przez tę organizację ideałami.
Ali Mohammad al Nimr
Ali Mohammad al Nimr, 21-letni Szyita, został skazany przez sąd w Arabii Saudyjskiej na śmierć przez ścięcie głowy, a jego ciało ma następnie zawisnąć na krzyżu i być pozostawione na widok publiczny, aż ulegnie rozkładowi.
Ali Mohammad al Nimr został skazany za to, że jako nastolatek (!) uczestniczył w prodemokratycznych demonstracjach przeciwko monarchii. Podczas procesu, część obciążających go zeznań wymuszono na nim torturami.
Można się oczywiście dziwić, dlaczego uchodźcy z Syrii nie szukają schronienia w Arabii Saudyjskiej (chociaż to, że nie ma ich w Jordanii, Libanie czy Turcji to już tylko kreatywna twórczość autorów memów na Facebooku – w rzeczywistości są tam ich miliony).
Można współczuć Alemu i udawać, że nas to nie dotyczy, a nad faktem objęcia przez Arabię Saudyjską przewodniczenia komitetowi ONZ ds. praw człowieka przejść do porządku dziennego. Cóż z tego, że kraj ten stosuje karę śmierci na niespotykaną skalę, prześladuje innowierców, a kobiety w tym kraju nie mają dosłownie żadnych praw.
Albo można chociaż podpisać petycję wzywającą sojuszników politycznych i gospodarczych tego reżimu do zażądania od Arabii Saudyjskiej, by zaniechała wykonania potwornego wyroku. Przynajmniej tyle każdy może zrobić.

Sandomierz mądrzejszy od papieża

Dokładnie tydzień temu – zbulwersowany słowami homilii podczas sumy – wyszedłem z sandomierskiej katedry. Po powrocie do domu napisałem maila, którego treść poniżej załączam, do proboszcza katedralnej parafii, z kopią do kurii diecezjalnej w Sandomierzu oraz sekretariatu Prymasa Polski, a także do wybranych lokalnych sandomierskich mediów. Wprawdzie przez chwilę czułem się głupio, bo uświadomiłem sobie, że zachowuję się jak stereotypowy wariat, który – nie mając co robić – walczy z wiatrakami przy pomocy pism, których nikt nie czyta, ale doszedłem do wniosku, że – dla własnego sumienia – coś z tym muszę zrobić. Jak dotąd nie mam żadnego sygnału świadczącego o tym, by ta sprawa kogokolwiek zainteresowała albo by ktoś miał ochotę udzielić mi odpowiedzi. Większość maili, w tym ten adresowany do parafii katedralnej, przyniosła owoc w postaci zwrotnej informacji o nieistniejącym adresie poczty elektronicznej, więc to samo pismo wysłałem pocztą tradycyjną – ponownie do sandomierskiej katedry, do tamtejszej kurii biskupiej, a także do prymasa w Gnieźnie i do papieża Franciszka w Watykanie. O ewentualnych odpowiedziach lub o ich braku poinformuję na blogu.

Szczęść Boże,
podczas wczorajszego pobytu z moją Mamą w Sandomierzu wszedłem na południową mszę w sandomierskiej katedrze. Ku mojemu wielkiemu zdziwieniu, homilia poświęcona była szerzeniu nienawiści, uprzedzeń i stereotypów w stosunku do osób innej narodowości i wyznania, a głoszący ją ksiądz posługiwał się pseudofaktami wyssanymi z palca albo z internetowych memów spotkanych w mediach społecznościowych. Wielokrotnie obraził Syrię, Syryjczyków, Koran i islam.
O ile moja Mama bardzo nie lubi, gdy w kościele mówi się o polityce, ja uważam, że bieżące wydarzenia dotykające społeczeństwo powinny jak najbardziej obchodzić duszpasterzy i mają oni prawo, a może i obowiązek, wypowiadać się na ich temat. Natomiast nie rozumiem zupełnie, jak to możliwe, by ksiądz katolicki przyznawał na początku homilii, że jest świadom apeli Papieża o pomoc dla uchodźców, a później wyraźnie stwierdzał, że jest przeciwny wspomaganiu tychże, i poświęcał homilię tłumaczeniu zgromadzonym, dlaczego Papież się myli. Wydawało mi się, że Kościół katolicki jest strukturą hierarchiczną, w której Ojciec Święty cieszy się niekwestionowanym autorytetem.
Straszenie wiernych terrorystami islamskimi, którzy przyjeżdżają do Europy wprowadzać europejski kalifat, jest wielkim nietaktem w stosunku do osób, które uciekają ze zniszczonej ojczyzny targanej konfliktami, w dużym stopniu rozpętanymi przez nas, ludzi Zachodu.
Byłem naprawdę zbulwersowany, gdy kaznodzieja porównywał polskich emigrantów XIX wieku i późniejszych z uchodźcami z Syrii i stawiał tych pierwszych za przykład emigracji uzasadnionej, a o tych drugich mówił jak o przestępcach. Ci pierwsi byli przedstawiani sentymentalnie, jako emigranci z konieczności, tęskniący za ojczyzną, a ci drudzy jako najeźdźcy stawiający sobie za cel zniszczenie Starego Kontynentu.
Czy ten ksiądz spotkał kiedyś kogoś, kto ucieka ratując życie? Czy rozmawiał kiedyś z muzułmaninem? Jakim prawem wypowiada się na temat uczuć i planów tych ludzi, skoro nie ma o nich pojęcia? I – przede wszystkim – czy jest świadomy faktu, że takie kazanie stoi w sprzeczności z duchem ewangelii, z chrześcijańską miłością bliźniego? Czy przypomina sobie ksiądz może Nowy Testament? Przypowieść o miłosiernym Samarytaninie? Czy nie wydaje się księdzu, że sam Jezus Chrystus urodził się w rodzinie uchodźców, wychował się i dorastał w Egipcie?
Miałem ochotę przerwać to kazanie głośno protestując, ale Mama pospiesznie wyciągnęła mnie z kościoła. Oprócz nas, wyszło także kilka innych oburzonych osób, które głośno komentowały bulwersujące treści homilii przed świątynią.
Uprzejmie proszę o wyjaśnienie, czy stanowisko prezentowane na niedzielnej mszy świętej jest oficjalnym stanowiskiem sandomierskiej kurii, czy też był to skandaliczny i zasługujący na potępienie wybryk jednostkowego kapłana.
Oczekuję na odpowiedź.

Może mi ktoś zarzucić, że nie powinienem się wypowiadać w sprawie kazania w kościele ani pouczać katolickich księży czy biskupów. Z jednej strony racja. Nie mam prawa kwestionować ich autorytetu w sprawach dogmatów wiary katolickiej, sposobu sprawowania obrzędów czy nauczania wiernych. Z drugiej strony, od pewnego czasu konsekwentnie zgłaszam i blokuję w mediach społecznościowych rażące przypadki hejtu, bluzgi nienawiści, rasizmu, nietolerancji i połączone z nimi groźby karalne. Wydaje mi się, że kazanie w Sandomierzu wpisuje się w nurt wypowiedzi, które – padając w miejscach wydawałoby się poważnych i z ust osób pozornie godnych zaufania – czynią ich autorów współodpowiedzialnymi za tę narastającą dzicz nienawiści w polskim internecie, mediach i polityce. Można zgłaszać zastrzeżenia do polityki imigracyjnej państwa, dyskutować o niej, ale wokół nas padają słowa straszne. Nie brak głosów nawołujących do przemocy, morderstw, bagatelizujących lub poddających w wątpliwość cierpienie i ofiary ludzkie na Bliskim Wschodzie, albo cieszących się z czyjejś śmierci. Sądzę, że każdy z nas może jeszcze coś zrobić, by powstrzymać tę spiralę nienawiści i byśmy się wszyscy nie dali jej opętać.