Lubię, gdy student umie się zachować jak należy i przychodzi na zajęcia (nie wspominając o egzaminie) odpowiednio ubrany. Dlatego cenię sobie bardzo pracę z informatykami. Nie dość, że dobrze mówią po angielsku, są błyskotliwi i inteligentni, to jeszcze mają styl i klasę.
Tag: informatyka stosowana
Google przed sesją
Im bliżej sesji, tym więcej zawsze maili, na które odpowiadać przychodzi z delikatnym zniecierpliwieniem. Szczególnie drażnią te, w których studenci pytają o rzeczy wcześniej z nimi samymi ustalone, dostosowane do ich własnych życzeń i preferencji, np. gdy umówisz się z nimi na specjalny, dodatkowy termin właśnie dla nich, ale oni sobie zapomną zapisać, kiedy. Albo gdy pytają o rzeczy ogólnodostępne dla każdego na stronie internetowej instytutu, na drzwiach przed pokojem konsultacji, w wiadomości wysłanej do nich na mail grupowy i udostępnionej na grupie w mediach społecznościowych.
Na jeden taki mail dziennie można odpowiedzieć, ale gdy ich przychodzi kilkanaście, coś może w człowieku pęknąć i cierpliwości zabraknie. A przecież nie każdy student ma ochotę rozsierdzić wykładowcę przed sesją lub w jej trakcie, nie każdy może sobie także pozwolić na taką bezpośredniość w stosunku do prowadzącego, jak Jakub z C2, który spytał mnie wczoraj, czy jestem szesnastoletnią dziewczynką przeżywającą rozterki z chłopakiem. Jest prosty sposób, by nie podpaść osobie, która ma Ci dać zaliczenie, i warto z niego skorzystać przed napisaniem maila.
Jeśli jesteś studentem innego kierunku niż informatyka stosowana, być może bardziej przemówi do Ciebie poniższa instrukcja.
Kolejna wieczerza
Wyjątkowo wzruszyło mnie to zdjęcie. Mogłem już takich zdjęć dostać wiele, ale to w sumie jest pierwsze. Dla mnie wygląda jak „Ostatnia wieczerza” Leonarda da Vinci, tylko jadła i trunków brak, za co Marcina serdecznie przepraszam. Zgadza się, tu zawaliłem. Wybacz.
Przy okazji pozwalam sobie zaprosić wszystkich na imprezę organizowaną przez nasze koło naukowe 4 grudnia w Sali Konferencyjno – Wystawowej „Kotłownia” Politechniki Krakowskiej. Tym razem będzie strawa duchowa, ale będzie też to i owo dla ciała.
ITAD (IT Academic Day) Politechniki Krakowskiej odbywa się już po raz dziesiąty, to jubileuszowa edycja. Aż dziwne, że nadal mieścimy się w Kotłowni… Kto wie, może za rok konieczny będzie powrót do Muzeum Lotnictwa, w którym ta cykliczna impreza odbywała się przed laty…
Don’t let him flat-line
Nauczyłem się nowego słowa, a przy okazji najadłem się wstydu. Wzornictwo przemysłowe, wiedząc, że mam (jakże przemiłe i inspirujące) problemy z tymi skurczybykami z trzeciego semestru informatyki stosowanej, postanowiło mnie niedawno wspomóc i podpowiedziało mi, czym ich zaskoczę.
Niszowe użycie biss w kontekstach komputerowych, wspomniane przez Urban Dictionary, to nic. Z jednej strony to accidentally email an unintended large group of people instead of replying to a single recipient, z drugiej – akronim oznaczający because I said so.
Kolokwialne bibble-babble, czyli po polsku gadka-szmatka, to też nic aż tak imponującego.
Ale gdy mi wzornictwo rzuciło zdaniem Don’t let him flat-line, wyrwanym z kontekstu, nie mogłem jakoś skojarzyć, co mógłby oznaczać taki krótki, złożony z samych prostych wyrazów komunikat. Dopiero gdy mi powiedzieli, że to żargon medyczny podpatrzony w serialu House, M. D. (każdy odcinek tego serialu oglądałem przynajmniej ze trzy razy), coś mi zaczęło świtać w głowie.
Tymczasem na pierwszym i na drugim roku informatyki stosowanej, gdy w ramach ciekawostki rzuciłem w nich tym zdaniem, popatrzyli na mnie zdziwieni i spytali, co w tym takiego szczególnego. Jakub z II roku z niedowierzaniem uznał, że chyba sobie z nich żartuję, pytając o coś tak oczywistego, a następnie, płynną angielszczyzną, używając słów takich jak cardiac monitor, pulse, heart rhythm, life functions i parameters, wyjaśnił etymologię tego całego flat-line, które dla mnie, wyrwane z kontekstu, stanowiło zagadkę.
Studenci niestacjonarni z Wydziału Inżynierii Elektrycznej i Komputerowej (też informatycy) napisali w ankietach o mnie straszliwą opinię, iż – zamiast rozmawiać z nimi na zajęciach o informatyce – rozmawiam z nimi o życiu. No tak, teraz już wszystko wiadomo. Rozmawiam o czymś tak przyziemnym, jak o życiu, bo czym więcej miałbym coś do powiedzenia wobec takich geniuszy? Ja po prostu za głupi jestem.
Yay by yay
Nauczyłem się nowego słowa. To będzie nowy cykl wpisów na moim blogu, w którym będę się dzielił rzeczami, które udało mi się znaleźć i zaskoczyć nimi studentów, albo których nauczyłem się od studentów, bo sam nie miałem o nich pojęcia. Odkąd mam studentów lepszych (pod względem znajomości języka angielskiego) od siebie, muszę się bardzo starać, by coś wyhaczyć, czego oni nie znają. Przeważnie mi się ich zaskoczyć nie udaje, a oni uczą mnie czegoś nowego nieustannie.
Na drugim roku informatyki stosowanej w ubiegłym roku udało mi się tylko raz przyjść do nich z czymś, czego nie znali. To było „yay”.
„Yay” to oczywiście taka oznaka radości, wybuch emocji, coś w rodzaju polskiego (?) „WOW!”, „jupi!” czy „hurra!”. O tym znaczeniu każdy głupi na drugim roku informatyki stosowanej wiedział.
Ale nie wiedzieli, że tego wyrazu można używać podobnie jak „that” w wyrażeniach typu „yay big”, „yay tall”, „yay many”, czyli po polsku „taaki duży”, „taaki wysoki”, „tyyle”. Podwójne użycie samogłosek celowe, bo wyrazu „yay” w tym kontekście używamy często wspierając się gestykulacją i pokazując rękoma wymiary. Stąd nawet „yay by yay”, czyli dwuwymiarowe, wsparte demonstrowaniem przy użyciu rąk, określenie rozmiaru. Po polsku „tyle na tyle”.
Wczoraj, z pewną nieśmiałością, poszedłem do jednej z grup C1 z czymś, co mi wpadło w oczy podczas czytania na Kindlu i co dla mnie było nowym wyrazem. Byłem już bliski uznania, że po raz drugi odniosłem zwycięstwo nad tymi diabłami wcielonymi z drugiego roku informatyki stosowanej, bo wczoraj nikt – nawet Tomek – nie wiedział, co to znaczy „arid”. Niestety, dzisiaj – w drugiej grupie C1 na tym samym roku – Radek pozbawił mnie złudzeń. Na moim koncie pozostanie nadal tylko to jedno zwycięstwo. To z „yay by yay”. „Arid”, „aridity”, „to aridify” – słowo, które sam poznałem w ubiegłym tygodniu, dla Radka jest oczywiste, bo zna je od dawna, z jakiejś gry bodajże. No żesz cholera. Dobrze jest mieć takich studentów, człowiek nie ma wyjścia, tylko musi się sam rozwijać.
Bliskie spotkania trzeciego stopnia
Są takie spotkania, których nie sposób wyrzucić z pamięci. Są takie grupy studentów, obcowanie z którymi jest największym zaszczytem, a zarazem wyzwaniem i lekcją pokory. Close Encounters of the Third Kind, film z mojego dzieciństwa (miałem pięć lat), zarobił nieco ponad 300 milionów dolarów. Moje spotkania z II rokiem niestacjonarnych studiów informatyki na Wydziale Inżynierii Elektrycznej i Komputerowej oraz z poziomem C1 na I roku studiów stacjonarnych informatyki na Wydziale Mechanicznym to coś, czego nie oddałbym nawet za wielokrotność tej sumy.
Mam takie dwie grupy w tym roku, z zajęć z którymi wychodzę zawsze uciorany mentalnie, jakby mnie ktoś przegonił przez intelektualny poligon, a jednocześnie czuję się uskrzydlony, mądrzejszy, zainspirowany, a moje życie – przynajmniej chwilowo – wydaje się nabierać niesamowitego sensu. Janina mówi, że to Bóg uznał, że zasłużyłem sobie na takich studentów w tym roku. Ja jakoś w bogów nie wierzę, a – poza tym – nigdy nie będę na tyle zarozumiały, by powiedzieć, że na zajęcia z tymi studentami czymkolwiek sobie zasłużyłem. Prawda jest taka, że ja się od nich uczę o wiele więcej, niż oni mogliby się nauczyć ode mnie.
W uznaniu wyższości studentów dziennych z tej wspomnianej grupy nade mną, od kilku tygodni próbuję co tydzień czymś ich zaskoczyć podczas SCRUM-podobnego posiedzenia na początku czterogodzinnych zajęć. Chwalimy się wszyscy, w tym ja, czego się nauczyliśmy czy też dowiedzieliśmy w minionym tygodniu. Oni zaskakują mnie nieustannie, mnie nigdy dotąd nie udało im się sprzedać czegoś, co byłoby dla nich wszystkim zaskoczeniem.
Mój kolega nauczyciel straszy pewnym podręcznikiem, że jest trudny, odradza korzystanie z niego nawet na studiach trzeciego stopnia, oni rozwiązują w nim wszystkie ćwiczenia podsumowujące nie zaglądając do środka rozdziału. Rozumienie ze słuchu rozwiązują nie słuchając nagrania, rozumienie tekstu czytanego nie patrząc w tekst. W niektórych rozdziałach zauważają wręcz intelektualne niedociągnięcia autora podręcznika, który pyta o rzeczy oczywiste, albo pyta o coś, czego sam nie rozumie. W każdym, naprawdę każdym rozdziale znajdują kilkanaście błędów ortograficznych, językowych, rzeczowych, a jest to drogi podręcznik renomowanego, międzynarodowego wydawnictwa. Doceniam ich dojrzałość w wykrywaniu tych błędów, bo chociaż znajdują wyraźną satysfakcję w demaskowaniu błędów autorów tego podręcznika i innych skryptów, do których zaglądamy (weryfikacja ich wniosków bywa, że wymagała konsultacji z kilkoma profesorami), wykazują się też zrozumieniem dla słabości ludzkiej i omylności tych, którzy pobłądzili.
Gdy na ostatnich zajęciach przed długim majowym weekendem graliśmy w kółko i krzyżyk w parach, czy ściślej oni między sobą grali, zrozumiałem, że nigdy nie będę w stanie dorównać biegłością językową niektórym z nich. W tej specyficznej grze, by postawić kółko lub krzyżyk, trzeba było mówić przez 2 minuty nieprzerwanie na jakiś temat, wyznaczony przez wpisane na planszy słowo lub wyrażenie. W żadnym języku świata, także moim ojczystym, nie umiałbym przez dwie minuty mówić o „danger”, „unicorns”, „material properties of timber”, czy „scrotum”, a dla nich nie stanowiło to najmniejszego problemu. W dodatku gość, który mówił o ostatnim z powyższych, przykładowych zagadnień, mówił rzeczowo, kulturalnie, bez wulgaryzmów, używając precyzyjnego niczym student medycyny słownictwa i podejmując ten temat bardzo różnorodnie, wieloaspektowo.
W grupie niestacjonarnej, na Wydziale Elektrycznym, oglądaliśmy w miniony weekend film o algorytmach. W ramach dygresji, po prostym pytaniu o to, do czego pierwotnie był zastosowany algorytm Gale’a i Shapleya, za który w 2012 roku otrzymali oni nagrodę Nobla, dyskusja poszła w tak niewyobrażalne dla mnie tematy, że aż zaniemówiłem. Nieważne, że to był algorytm dopasowujący pierwotnie studentów do uczelni tak, by każdy się dostał tam, gdzie niekoniecznie chciał, ale gdzie jednak będzie szczęśliwy i gdzie odniesie sukces. Nieważne, że algorytm jest dzisiaj stosowany na portalach randkowych, w rozmaitych usługach sektora socjalnego, a nawet w przydzielaniu rabinów do synagog w Nowym Jorku. Studenci nagle zaczęli się zastanawiać nad tym, czy ten algorytm, rozwiązujący tak zwany problem stabilnych małżeństw, może być także stosowany w dopasowywaniu par LGBT. Goście zaczęli całkiem na serio i w bardzo ścisłych kategoriach dyskutować o tym, czym różni się w praktyce użycie tego algorytmu dla par heteroseksualnych od par homoseksualnych, wyrywali się do tablicy, by rysować na niej flowcharty, a potem jeden z nich zrobił dygresję, po angielsku oczywiście, na temat skali Kinseya i wynikających z niej komplikacji dla użycia algorytmu.
Obcowanie ze studentami informatyki to są bliskie spotkania trzeciego stopnia. Większość studentów z tych dwóch grup mówi po angielsku dużo lepiej, niż przeciętny student analogicznego roku filologii angielskiej. Obawiam się, że od wielu absolwentów anglistyki (w końcu różne mamy uczelnie wyższe) też są lepsi. Ale to nie wszystko. Są oczytani, inteligentni, mają wiele do powiedzenia na każdy temat. Przerastają nas intelektualnie, językowo i pewnie pod wieloma innymi względami, których nie umiem nawet nazwać, bo jestem zbyt ograniczony.
Jutro moje ostatnie w tym semestrze zajęcia w grupie 11K1 C1, ale – na szczęście – będziemy jeszcze kontynuować przedmiot w przyszłym semestrze. Z grupą z niestacjonarnych rozstajemy się już niestety na zawsze. Ale miło, że to tacy ludzie przejmują po nas pałeczkę i będą rządzić tym światem. Spotkania z nimi to prawdziwe spotkania trzeciego stopnia. Spotkania z obcymi, ale tymi przyjaznymi, z lepszej, zaawansowanej i pokojowo nastawionej cywilizacji, a nie jak z tymi z filmu „Alien”. Jeśli to tacy obcy mają dokonać inwazji na Ziemię, powinniśmy im naszą planetę oddać bez walki, bez cienia wahania.
Pierwszy rok z predyspozycjami
Na pierwszym roku informatyki stosowanej tylko kilka osób znam, póki co, z imienia i nazwiska, a – kiedy wchodzą na zajęcia – nadal nie wszystkich jeszcze kojarzę nawet z widzenia. A jednak muszę powiedzieć, że dzisiaj pokochałem ich już z całego serca i doszedłem do wniosku, że jest w nich jakaś nadzieja dla przyszłości ludzkości.
Poczułem to nie tylko wtedy, gdy jeden z nich – odpowiadając na jakąś głupawą i niewiele w sumie znaczącą zaczepkę na początek zajęć – zaczął swoją spontaniczną reakcję używając słowa whimsical. Choć to oczywiście też zrobiło na mnie wrażenie.
Ale moje serce zabiło mocniej, gdy jedna z grup dała mi dobitnie odczuć, że mają wybitne predyspozycje do studiowania informatyki. Kończąc zajęcia w jednej z tych grup, oznajmiłem im, że teraz posiedzimy sobie spokojnie w milczeniu do godziny jedenastej, na co któryś z nich przytomnie i rezolutnie zauważył, że zajęcia kończą się o dziesiątej czterdzieści pięć. Reagując na tą jakże słuszną uwagę oznajmiłem, że w takim razie ja posiedzę w milczeniu do jedenastej, a oni niech robią to, na co mają ochotę i co uważają za stosowne. Cała grupa bez słowa komentarza wstała, poskładała swoje rzeczy i – żegnając się (każdy z osobna i bardzo grzecznie) – opuściła salę. Zapewniam was, że tak logicznie zachowują się tylko informatycy. Na każdym innym kierunku nastąpiłaby albo konsternacja, albo rozpoczęłaby się dyskusja i negocjacje, albo byłby foch.
Jest nadzieja dla ludzkości w pierwszym roku informatyki*.
* W pierwszym miesiącu zajęć pierwszy rok informatyki dodał z własnej inicjatywy już trzy nowe słowa do listy słów zakazanych. Pojawią się na tej liście w najbliższych dniach.
Kwantyfikatory Jacka
Zaczepiam Jacka na przystanku tramwajowym, bo wydaje mi się, że nie oddał mi książki. Wyjaśniamy sobie sprawę, przyjeżdża 52, wsiadam, a Jacek wsiada ze mną, bo wprawdzie czeka na 9, ale trasa przez kilka przystanków (do Cystersów) się pokrywa, a Jacek – jak się okazuje – też ma do mnie sprawę. Poza tym dziewiątki są stare, głośne i nie ma w nich klimatyzacji.
Zaczyna mi tłumaczyć, że nie będzie go na zajęciach, bo musi sobie uporządkować różne rzeczy w harmonogramie, pogodzić je, i podczas najbliższych zajęć ze mną musi iść do jakiegoś gościa, który wymaga, żeby do niego chodzić na zajęcia. I że umówi się z nim, że będzie chodził w innym terminie. A potem, mówi mi Jacek, musi jeszcze iść do drugiego gościa, który wymaga, żeby do niego nie chodzić na zajęcia, i z nim też coś uzgodnić.
Spoglądam na Jacka z lekką konsternacją, on sam się lekko przycina i zastanawia nad tym, co powiedział, a następnie obaj czujemy ulgę. No tak, gdyby Jacek naprawdę miał takie kłopoty z logiką, jakie na pierwszy rzut oka wynikały z tego przejęzyczenia, to nie ma szans, by mu się kompilowały programy, które skodzi. Dziekan w ubiegłym roku pozwolił Jackowi się przenieść z mechaniki i budowy maszyn na informatykę stosowaną, widocznie miał nadzieję, że w Jacku jest to coś, co sprawia, że może być informatykiem. Oby to się nie okazało pomyłką. Szkoda by było Jacka czasu…
Zagięty
Znużeni czytaniem i słuchaniem tekstów o oczyszczaniu stali, produkcji aluminium z tlenku glinu i podobnymi rzeczami, studenci informatyki z pierwszego roku myślą już tylko o tym, żeby zajęcia się skończyły i żeby pójść do domu. Tymczasem ja zarzucam ich kolejną porcją słownictwa matematycznego, tym razem o potęgowaniu i pierwiastkach. Na ich twarzach bez wyrazu trudno dostrzec nadzieję, gdy mówię im, że już wkrótce skończymy, niech tylko ustalą w parach odpowiedzi do dwóch ćwiczeń na dobieranie. Zostawiam ich na moment, a kiedy wracam, zadowoleni z siebie pokazują mi całkowicie niepoprawne, losowo udzielone odpowiedzi wypisane na tablicy. Nie powiedziałem, że mają uzgodnić prawidłowe odpowiedzi, oznajmiają, czyli że zajęcia należy uznać za skończone.
Logika informatyków jak zawsze rzuca mnie na kolana i rozbraja. W dodatku bywa, że jest bardzo pomocna.
Ulga i troska
Jest pewien postęp.
I rok informatyki zaczął się martwić o mnie i moje dobre samopoczucie. To chyba dobry kierunek. Tak dla mnie, jak i dla nich. Poczułem wyraźną ulgę widząc, jak się o mnie troszczą.
Panów, którzy nie odważyli się przyjść dzisiaj na wejściówkę po piątkowym snapie z flagą, uspokajam. Na snapy jestem już uodporniony, a dawki, jakie dostawałem i nadal dostaję od studentów II roku, są nie do przebicia.