Lekcja w sprawie hymnu

Od paru lat narzekamy w pewnym wąskim gronie, że młodzież jest bierna, nie ma nic do powiedzenia, nie ma zdania, nie zajmują stanowiska w żadnej sprawie, nawet ich dotyczącej, i wszystko im jedno. Ze szkoły są niezadowoleni, ale nie robią niczego, by ją zmienić. Wiedzą, czego im w szkole brakuje, ale nie podejmują żadnych kroków, by wprowadzić zmiany.
Nadzieja przychodzi z najmniej oczekiwanej strony. Panowie z trzeciej klasy zawodówki przyszli do mnie ze starannie przygotowanymi teczkami posegregowanych dokumentów i wprawili mnie – pozytywnie, co mnie samego trochę zdziwiło – w osłupienie.
Od lat podczas uroczystości szkolnych odtwarzamy dość niechlujnie ucięty instrumentalny fragment hymnu państwowego, jedną zaledwie zwrotkę i refren, a następnie nieprzystający do niego zupełnie, długi fragment IX Symfonii Beethovena, mający stanowić odegranie hymnu Unii Europejskiej. Polski hymn jest urywany drastycznie, a po nim „Oda do radości” długo, długo się „rozwija”, by wreszcie, po zakończeniu głównego motywu, zostać wyciszona. Dysproporcja między hymnami Polski i Unii Europejskiej na szkolnych uroczystościach zawsze wydawała mi się estetycznie nieelegancka, ale – wstyd się przyznać – nigdy nie zależało mi na tym na tyle, by zabierać głos.
I oto nagle, po latach obojętności, do naszej szkoły trafiła młodzież, która poczuła się urażona niedostatecznym wyeksponowaniem „Mazurka Dąbrowskiego” na akademii z okazji Dnia Niepodległości. Okazało się, że w pierwszej klasie technikum są panowie, którzy chcieliby ten hymn śpiewać. Ba, gotowi są śpiewać trzy zwrotki. Zaczęli zbierać podpisy pod petycją, by hymn państwowy traktowany był podczas szkolnych uroczystości z należytym szacunkiem. Swoją szlachetną inicjatywą zarazili uczniów kilku innych klas i wspólnymi siłami zebrali już ponad setkę podpisów. Gdy koleżanki z grona pedagogicznego poddały w wątpliwość pomysł śpiewania hymnu i spytały, czy aby naprawdę panowie umieliby zaśpiewać więcej niż jedną zwrotkę, cała klasa stanęła na baczność, by dziarsko i bez cienia fałszu odśpiewać trzy kolejne zwrotki.
Gdy panowie z III klasy szkoły zasadniczej pokazali mi swoją petycję w poniedziałek, miałem mieszane uczucia. Odbyliśmy długą rozmowę, w trakcie której przekonałem się, że rozmawiam z kulturalnymi, świadomymi, oczytanymi ludźmi, których poglądy odbiegają wprawdzie od moich w wielu kwestiach, ale jesteśmy w stanie w wielu sprawach się zgodzić i porozumieć. Dla niektórych z nich Unia Europejska jest symbolem zła, a „Odę do radości” porównują oni z „Międzynarodówką”. Ale jednocześnie zgodziliśmy się szybko, że w swojej petycji niepotrzebnie pisali „unia europejska” z małej litery, a hymn Unii nazwali „jakąś piosenką”, bo w ten sposób na własne życzenie narazili się na to, by być nazywani nieukami i chamami przez osoby, które nie mają z nimi nawet ochoty porozmawiać i spróbować ich zrozumieć. Dość szybko zaakceptowali fakt, że nie z wszystkimi ich poglądami się zgadzam, a ja bez wahania przyznałem im rację, że byle jakie odtwarzanie instrumentalnego fragmentu hymnu nie stanowi należytego okazania szacunku symbolowi państwowemu. A skoro już osiągnęliśmy porozumienie, petycję podpisałem.
Panowie zrobili na mnie wrażenie (lekko przerażające może, ale jednak wrażenie) tym, jak świetnie są zorganizowani. Napisali petycję powołując się na artykuły z Konstytucji i cytując je, układając wszystko w przepełnioną miłością do Ojczyzny, logiczną całość. Swój wysiłek włożony w dyskusję o problemie na szkolnym forum internetowym udokumentowali zrzutami ekranowymi dyskusji, w których mazakiem zamalowali imiona i nazwiska autorów, by zanonimizować zarchiwizowane wypowiedzi. Ze zrzutów – niektórzy twierdzą, że sfałszowanych, ale w internecie wszystko jest do sprawdzenia – wynikało, że na forum zachowywali się kulturalnie i rzeczowo, a przez innych byli obrzucani obelgami. Nie wiedzieć czemu, to nie rzucający obelgi, a właśnie oni zostali na forum zbanowani.
Narodowcem nie byłem i nie jestem. Ale wzruszyło mnie, że oto nagle w szkole są uczniowie, którym nie jest wszystko jedno. Akademia nie jest dla nich złem koniecznym, nie próbują się z niej wymknąć cichaczem, przeczekać ją na parkingu, w parku czy pod sklepem. A będąc na niej, zwracają uwagę na to, co się dzieje. Ba, podejmują dyskusję o tym, z czego są niezadowoleni, wykazują inicjatywę. Uważam, że szkoła powinna docenić ich postawę i pozwolić im wziąć aktywny udział w naprawieniu sytuacji. Ludzie, którzy tak trafnie potrafili zdiagnozować problem, opisać go i wyrazić swój protest, znajdą też pewnie idealne rozwiązanie. W rozmowie ze mną wykazali się daleko idącą otwartością i umiejętnością pójścia na kompromis. Trzeba ich tylko wysłuchać, zrozumieć, i pozwolić im zrobić coś dobrego.

Prezent za karę

Mój operator telefonii komórkowej jest pod pewnym względem niezawodny: zawsze pamięta o moich urodzinach i o moich imieninach. Niewiele jest osób, które mu w tym dorównują, odkąd zamknąłem konto na Facebooku.
Zastanawiam się tylko, czy prezent, który zawsze z tej okazji dostaję od Orange, to mająca mi sprawić przyjemność nagroda, czy jakaś okrutna kara? W końcu w mojej taryfie wszystkie połączenia i wiadomości wewnątrz sieci są za darmo, dlaczego więc w dniu urodzin i imienin mogę za darmo rozmawiać tylko przez 120 minut?
To jakiś nieprzemyślany chwyt marketingowy (reklamowy samobój) czy zachęta, bym – zamiast wisieć na telefonie – świętował?

Oczytana

Zuzanna ma 12 lat i jest psem, czy raczej suką. Wychodzimy przed blok, lekkie zainteresowanie budzi u niej przebiegający nieopodal kot, jednak za nim nie biegnie. Idziemy dalej, a tu na drzewie kartka z ogłoszeniem, jakich – na tydzień przed wyborami – wiele.
Zuzanna podchodzi, z wielkim zainteresowaniem przygląda się temu ogłoszeniu. Próbuje je ze sporej odległości powąchać (nie sięgnie nosem tak wysoko). Wygląda to tak, jakby osoba z wadą wzroku i źle dobranymi okularami próbowała przeczytać tekst wydrukowany odrobinę za małą czcionką.
Cóż, gdybyśmy wszyscy byli tak chętni do czytania, świat pewnie byłby o wiele bardziej kulturalny…

Święci z czwartej klasy

W polskich szkołach trwa zażarta wojna ideologiczna, podgrzewana – jak co roku – przez media i przez episkopat. Angliści i inni degeneraci pod pretekstem pozornie niewinnej zabawy zmuszają poczciwe dzieciaki do pogańskich obrzędów banalizujących śmierć i najpoważniejsze aspekty ludzkiego życia. Katecheci zachęcają do udziału w paradach i pochodach ku czci katolickich świętych, zapominając przez nieuwagę, że niektórzy z nich, dość liczni niestety, zginęli w okolicznościach tak makabrycznych, że przebieranie się za nich może się skończyć potwornie, a Halloween ze swoimi strachami przy tym blednie.
Czwarta „A” nie dała się wciągnąć w tę wojnę. Rezolutnie pojechała całą klasą na wagary. Nie przebrali się ani za kościotrupy, ani za swoich świętych patronów. Pewnie, zamiast tego, uczyli się w domu do matury. Brawo!
W szkole, jak zawsze w takiej sytuacji, został tylko Sebastian. Zdania wśród nauczycieli, którzy mieli lekcję z Sebastianem, są podzielone. Niektórzy uważają, że zachował się jak męczennik. Inni, że jak koszmarny upiór.

Lepiej się uczyć

Studenci chodzą od dziekana do dziekana i kombinują, jak tu się pozbyć egzaminu. Nie wiedzą, co się z nimi stanie, jeśli – zamiast się uczyć, powtarzać, jak należy – będą kombinować.
Odpowiedź zdradził Sir Ian McKellen, Gandalf z ekranizacji „Władcy Pierścieni”, aktor znany także z wielu innych ról, podczas swojej wizyty w Chew Valley School w Bristolu.

Aktor, znany działacz gejowski (wiedzieliście o tym?), odwiedzał szkołę w ramach swojej kampanii promującej prawa człowieka.
Oczywiście, ten zabawny mem internetowy nawiązuje do sceny z filmu.

Duchy na placu

Przez Plac Matejki, podobnie jak przez Galerię Krakowską (o czym zdarzyło mi się już kiedyś wspomnieć), przemykam zwykle w wielkim pośpiechu, mało co się rozglądając. Dopiero przypadkiem, przy nieplanowanej, acz sympatycznej wieczornej kawie w ogródku Glonojada, zdziwiłem się wielce, jak mało znam to miejsce, a także, jak ono jest magiczne. Wieczorami na ścianach kamienic zdają się je odwiedzać duchy…

Dzień Nauczyciela

W poniedziałek po południu, w zajeździe na rubieżach województwa śląskiego jem obiad, a przy sąsiednim stoliku nauczycielskie małżeństwo z dwójką dzieci pałaszuje pierogi i rozmawia. Nie podsłuchuję, ale nie da się – tym bardziej, że jestem sam – nie usłyszeć ich rozmowy.
Ona jest anglistką, on uczy wychowania fizycznego. Pracują w tej samej szkole. Ona jest bardzo zdenerwowana na koleżankę, która wzięła jej klasę na zastępstwo, dała im piłkę i kazała grać w siatkę, a sama sobie gdzieś poszła. Teraz koleżanka dostanie kasę za zastępstwo, a przecież wypadałoby w dzienniku przekreślić na czerwono temat przez nią wpisany i odnotować, że klasa pozostawała bez opieki. Podobno się o to pokłóciły.
Dzieci rozkosznej pary to chłopiec i dziewczynka, oboje bardzo niezwykle grzeczni, chłopiec odrobinę starszy. W pewnej chwili chłopiec włącza się do rozmowy i daje wyraz swojej radości z tego, że w środę nie ma lekcji, jest akademia ku czci nauczycieli. Dopytuje, czy to prawda, że mają z siostrą być ładnie ubrani, bo tak im pani zapowiedziała.
Rozmowa schodzi na temat Dnia Edukacji Narodowej. Tak, na szczęście następny dzień to święto. To dzień wolny od zajęć dydaktycznych, ale anglistka i wuefista mają w ogóle wolne. Na szczęście. Ona ma już dość tej zarozumiałej koleżanki, która zgarnie kasę za fikcyjne zastępstwo, a w ogóle chętnie sobie odpocznie. On pyta, o której będzie w Dzień Nauczyciela wolna, bo można by skoczyć na zakupy. Okazuje się, że – korzystając ze święta – umówiła uczniów na korepetycje nie tylko po południu, do osiemnastej, ale też tego, co zwykle przychodzi wieczorem, przerzuciła na rano (bo on też nie idzie do szkoły w Dniu Nauczyciela). Mogą więc wieczorem przejechać się do centrum miasta.
Dzień Edukacji Narodowej, dawniej zwany Dniem Nauczyciela, jest moim rówieśnikiem. Świętujemy go od 1972 roku. Jeśli mamy świętować w obecnej formie, chyba pora z tym skończyć. To jest dzień, w którym powinny być normalne lekcje, w którym w szkole nie powinno brakować uczniów i uczennic. To dla nich szkoła istnieje i nie ma bez nich najmniejszego sensu.

Studentom II roku informatyki, którzy w tzw. „Dniu Edukacji Narodowej” nie dali się przegonić z zajęć przed godziną 21:00, serdecznie dziękuję.

Prosta sprawa

Pokój nauczycielski w latach pięćdziesiątych w dużym zespole szkół średnich na Mazurach. Do czytającego gazetę profesora podchodzi koleżanka i zaczyna narzekać na jego wychowanków. Domaga się, by podjął jakieś kroki, ponieważ z jego klasą nie da się pracować, są hałaśliwi, krnąbrni, nie wykonują jej poleceń. Jedyną reakcją profesora jest przewrócenie strony gazety i zapada dłuższa cisza.
Nauczycielka nie daje za wygraną i drąży dalej ten sam temat. Oczekuje, że jej zacny kolega coś zrobi, jakoś zdyscyplinuje swoich uczniów, może zastosuje adekwatne kary statutowe, może zagrozi chociaż, że po nie sięgnie. W przeciwnym wypadku dalsza praca z tą klasą będzie niemożliwa, ponieważ uczniowie wchodzą jej na głowę, torpedują wszelkie jej zamysły, utrudniają prowadzenie lekcji. Powinni słuchać, a oni się odzywają!
Profesor składa gazetę i w milczeniu przygląda się przez chwilę jej pierwszej stronie. Wzdycha i zrezygnowanym głosem wyrzuca z siebie:
– Nic tutaj nie poradzę. To jest kwestia autorytetu nauczyciela, droga koleżanko.

Z okazji święta, wszystkim nauczycielom (w tym sobie) życzę odrobiny rozumu.

Prorok

Od jakiegoś czasu, ilekroć poszedłem do pobliskiego sklepu, ze stoickim spokojem zapewniałem kibicującego przed telewizorem właściciela, Pana Dzidka, że siatkarze wygrają.
Wczoraj kręcił nosem, że tym razem mi się nie sprawdzi, już przy meczu z Rosjanami był bardzo sceptyczny.
A tu proszę, Polacy zostali mistrzami świata. A ja wyszedłem na proroka. Przynajmniej przed Dzidkiem.
Muszę się jakoś uzbroić w optymizm i spokój we wszystkich sprawach, nie tylko w siatkówce, w której do ekspertów przecież nie należę. Skoro proroctwa siatkarskie tak mi się udały, to może w innych kwestiach też czeka mnie błogie uczucie szczęśliwości i świetlana przyszłość…

Urodziny w erze Facebooka

Mam przyjaciela w Waganowicach, małej miejscowości na północy powiatu krakowskiego. W styczniu tego roku, w dniu o wyjątkowym znaczeniu dla mnie, dla mojego brata i siostry, dla całej mojej rodziny, obchodził urodziny. Usunął wcześniej z Facebooka datę swoich urodzin, z ciekawości, by sprawdzić, czy ktoś będzie pamiętał o okrągłej rocznicy jego przyjścia na ten ziemski padół. Niestety, nikt nie złożył mu życzeń.
Eksperyment Piotra powtórzyłem wczoraj. Nie mam konta na Facebooku i w związku z tym życzenia urodzinowe dostałem wczoraj od znacznie mniejszej liczby osób niż dwa czy trzy lata temu, gdy to chore konto miałem. Ale chyba nie cierpię szczególnie z tego powodu.
Gdy pomyślę o przypadkach, gdy „przez pomyłkę” ktoś złożył życzenia ludziom, których nienawidzi, i którzy nim gardzą, no bo po prostu klika bezmyślnie w sugestie złożenia życzeń wszystkim jubilatom, jakich ma w znajomych (po angielsku „Friends”), albo o tym, jak Facebook sprawia, że składasz życzenia, które są zupełnie nie na miejscu (bo tak naprawdę nie masz żadnego kontaktu z ludźmi, którym składasz życzenia, i – dla przykładu – nie wiesz, że nie żyją), to moje wczorajsze urodziny naprawdę mi się podobały.
Zdziwiło mnie, owszem, że kilkoro bardzo bliskich znajomych (jednemu wypomniałem to w SMS-ie) zupełnie zapomniało o moich urodzinach.
Ale – poza tym – te najważniejsze życzenia były.
Pewien gość, który jeszcze nie mówi zbyt wyraźnie, sprzedał mi wszystkie najaktualniejsze newsy. Wyraził też bardzo szczerą troskę o to, że moja suka nie ma świateł odblaskowych takich, jakie on ma na swojej kurtce. Troskę bardziej szczerą, niż prawie wszystko, co nas może spotkać w życiu. Ale goście w wieku poniżej przedszkolnego już to w sobie mają, że są bardzo szczerzy. Szkoda, że to z biegiem czasu przechodzi.
Inni goście, absolwenci, których nie uczę już od roku (jedna z najlepszych grup, jakie dane mi było uczyć), zaskoczyli mnie bardzo niekonwencjonalnie złożonymi życzeniami na tablicy w sali, w której miałem w dniu urodzin zajęcia*.

A Basia przysłała mi – wprawdzie na zdjęciu, ale to mi zupełnie nie przeszkadza – alpejską szarotkę ze szczytu Roda di Vael (2806 m n. p. m.) w Dolomitach.

Bardzo jestem szczęśliwy. Polecam każdemu: zamknij konto na Facebooku. Dowiesz się, kto naprawdę pamięta o Twoich urodzinach. Mój przyjaciel z Waganowic, Piotr, pamiętał.

* Panowie – studenci – są jeszcze na wakacjach, więc – przez pomyłkę – źle się podpisali. Podpis powinien brzmieć „VI TMe”, nie „V TMe”.