Podaj łapę

Kiedyś byłem na jakimś szkolnym meczu siatkówki. Siedziałem razem z kolegą nauczycielem na końcu całego rzędu kibicujących uczniów. W pewnym momencie przyszła do nas się dosiąść grupa świeżych kibiców w postaci kilku kolejnych uczniów. Chłopcy, przeciskając się między rzędami, witali się po kolei z wszystkimi swoimi kolegami, by wreszcie w końcu wylądować z ręką wyciągniętą do mnie, pewnie bez większego zastanowienia się i raczej z rozpędu. Wymieniłem z każdym z nich krótki uścisk dłoni i nie byłoby w tym chyba nic szczególnego, gdyby nie to, że każdy z nich wyciągał następnie rękę do mojego kolegi nauczyciela, tymczasem jego reakcja z przyczyn zupełnie dla mnie niezrozumiałych była całkowicie odmienna od mojej.
Kolega nie podał ręki żadnemu z tych chłopców, za to każdemu z nich powiedział jakimś dziwnym, zawierającym nutkę pretensji tonem, „Dzień dobry”.
W ten sposób z raczej oklepanego i ogólnie przyjętego gestu, do którego w zasadzie żaden z nas nie przywiązywał większej wagi, kolega zrobił coś ważnego, wymagającego rozwagi, a co najzabawniejsze, kontrowersyjnego. Reakcja chłopców, których dłonie trafiły w próżnię, była mieszanką konsternacji i rozbawienia.
Zastanawiałem się potem trochę nad tym, który z nas popełnił błąd. Ja – bo spoufaliłem się z grupą uczniów podając im dłoń i nie podkreślając przez to dystansu, jaki dzieli mnie od nich i od ich kolegów, a moich uczniów, siedzących ze mną na ławce? A może Andrzej – wyolbrzymiając ten gest i jego znaczenie?
Niektórzy z moich uczniów w technikum – i nie ma tu znaczenia ich średnia ocen – mają w zwyczaju witać się ze mną podaniem dłoni. Szczególnie dotyczy to przypadku, gdy zbierają się w pracowni przed pierwszą lekcją. Ja coś tam sobie szykuję, odpalam sprzęt, a oni się schodzą jeden po drugim i witają ze sobą, a część z nich także ze mną. Nie wiem, może niektórzy z nich robią to w przekonaniu, że to mi się podoba i żeby mi się podlizać. Ale nie mam najmniejszych wątpliwości, że raczej robią to właśnie tak bezrefleksyjnie i z rozpędu. Witają się z całą grupą kolegów, to i ze mną. W sumie może i głupio by było mnie ominąć.
Ja prawdę mówiąc nie zwracam specjalnie uwagi na to, który z nich jak się ze mną wita. Gdybym miał teraz wymienić tych, którzy mi podają rękę, albo tych, którzy mi nie podają ręki, nie umiałbym. Nie pamiętam. Bywa, że to podawanie ręki mi przeszkadza trochę, bo na przykład akurat coś uzupełniam w dzienniku albo poprawiam jakieś prace pisemne, a tu ktoś do mnie wyciąga rękę i muszę sobie przerwać. Ale nigdy by mi chyba nie przyszło do głowy, że odmawiając komuś podania mu ręki mogę sobie podreperować swój wizerunek czy podkreślić swój autorytet.

Ten wpis to odgrzewany kotlet sprzed ośmiu lat.

Lot nad kukułczym gniazdem

Dzisiaj na kółku filmowym w internacie oglądaliśmy „Lot nad kukułczym gniazdem”. Tak się trochę nabijaliśmy, że ten dom wariatów, w którym rozgrywa się akcja, to zupełnie jak my i nasza szkoła.
Scena, gdy siostra Ratched przekonuje kolejnych pacjentów, by rozpoczęli sesję terapii i wypowiedzieli się na jakiś temat, to żywcem lekcja angielskiego, na której nauczyciel przekonuje uczniów, by się odezwali, a oni wykręcają się jak mogą. Scena, gdy McMurphy uczy Wodza rzucać do kosza to żywcem lekcja wychowania fizycznego zimą w kilka klas jednocześnie na jednej sali gimnastycznej. Scena, gdy siostra Ratched strofuje pacjentów do złudzenia przypomina spotkanie Pani Kierownik internatu z Piotrem P. w ubiegłym tygodniu. A ten wariat, który nic nie mówi, tylko cały czas tańczy, to zupełnie jak ja.
Film się kończy, Wódz dusi McMurphy’iego, wyrywa umywalkę i przy jej pomocy wybija okno i ucieka w dal. Michał cały film się nabijał, ale teraz wyciera łzę w kacie oka.
Tak samo Wy wszyscy, panie i panowie, uczniowie i uczennice, pewnego dnia – mniej lub bardziej spektakularnie – wybijecie okna albo po prostu otworzycie drzwi i pójdziecie w szeroki świat z tej szkoły. A ja tu zostanę i muszę się bardzo mocno pilnować, by nie stać się niewolnikiem rutyny, jak siostra Ratched. Nie chciałbym, żeby przeze mnie pochlastał się jakiś Billy.

Ten wpis to odgrzewany kotlet sprzed dziewięciu lat. Nie ma już internatu, nie ma kółka filmowego, Piotr jest dobrym ojcem, a Pani Kierownik jest na emeryturze.

Dobranocka i Teleranek

Generała Wojciecha Jaruzelskiego oceni historia. To ona znajdzie odpowiedzi na pytania o trafność decyzji i wyborów, jakich dokonał na bardzo trudnych zakrętach swojego życia i na wybojach losu narodu polskiego.
Ale dzisiaj, w dniu, w którym Wojciech Jaruzelski odszedł, wypada życzyć wszystkim aktorom i aktorzynom sceny politycznej, by umieli równie godnie, odpowiedzialnie i z honorem wspierać swoich przyjaciół, stawiać czoła swoim wrogom, ignorować niegodnych reakcji, bronić swojego autorytetu. Patrząc na kampanię poprzedzającą dzisiejsze wybory można było odnieść wrażenie, że Generał Jaruzelski był dla większości z nich niedoścignionym wzorem do naśladowania, i że wypadali przy nim słabo, niczym bawiące się w piaskownicy przedszkolaki przed cesarzem, władcą imperium. To, jak się zachowają wobec nadchodzących ceremonii pogrzebowych byłego prezydenta RP, będzie teraz ciekawym sprawdzianem ich klasy (o ile jakąś mają).
Miałem 9 lat, gdy nie było Teleranka. Niewiele ważniejszych wydarzeń historycznych potrafię sobie przypomnieć. Dobranoc, Generale.

Lajtowie Piąci w Lesie

W związku z zakończeniem naszej współpracy z klasą III B Lajtowie Piątej Generacji odwiedzili dzisiaj Czarodziejski Las i zrobiliśmy sobie zdjęcie na tym samym drzewie, na którym siadały wcześniejsze pokolenia Arystotelesów.
Aż strach pomyśleć, że niektórzy z nich zalecieli tak daleko, a ja dalej chodzę do tego samego drzewa i na pożegnanie fotografuję się z kolejnymi odlatującymi ptaszkami.

Kozy pod ochroną

Jak donosi z terenu Halinka, w niektórych toaletach dla pań znęcanie się nad zwierzętami stanowi problem o wiele większy, niż palenie papierosów. Na szczęście uruchomiono kampanię społeczną na rzecz obrony kóz w ubikacjach.

Ten wpis to odgrzewany kotlet sprzed czterech lat.

Psi mechanik

Z okazji Dnia Mechanika 2014 najserdeczniejsze życzenia dla wszystkich moich mechaników, w tym mojej suki Zuzanny, którą dzisiaj zawiozłem na kolejny staż w zakładzie wulkanizacyjnym na szczycie wzgórza, a także dla mechanika najmłodszego z nas wszystkich. Ten wpis to w sumie odgrzewany kotlet sprzed roku, kiedy Zuzannę po raz pierwszy wysłałem, by przyglądała się spawaniu, przykręcaniu i odkręcaniu i różnym innym ciekawym dla niej czynnościom. Był wówczas między nami jeszcze mechanik najstarszy spośród nas wszystkich.

Wszystkiego Najbardziej Mechanicznego!

Zuzanna, w przeliczeniu na ludzkie lata, jest psem od dawna emerytowanym. Ma za sobą dekadę psich doświadczeń, niejedno widziała i niejedno przeszła. Od dwóch lat, za sprawą okrutnego losu i zwykłej kolei rzeczy, spędza długie godziny na samotnych rozmyślaniach, zamknięta w małym mieszkaniu na drugim piętrze bloku. Bywa, że godzin tych jest tak wiele, że Robert musi ustalać dyżury i kilku oddanych i bezinteresownych pomocników odwiedza ją i urozmaica jej wolno płynący czas.
W ubiegły weekend po raz pierwszy, zamiast ustalać dyżury, zdecydowaliśmy się na eksperyment i wysłaliśmy Zuzannę na dwudniowe wczasy do jednego z tych pomocników. Ze zdziwieniem patrzyłem, jak dumnie siedziała dwa metry nad ziemią na miejscu obok kierowcy w kabinie transportowego Mercedesa, gdy Michał przyjechał ją zabrać i gdy odjeżdżali spod bloku.  Przyjęła to tak naturalnie, jakby na co dzień jeździła takimi autami, a nie w bagażniku samochodu osobowego.
Niepotrzebnie martwiłem się, że te dwudniowe wczasy Zuzanna źle zniesie albo że będzie to kłopotliwe dla gospodarzy, u których przebywała. Wygląda na to, że nie tęskniła za swoim kątem, za zabawkami ani za szklaną półką stolika, na której można wygodnie położyć łeb i przy okazji dbać o to, by była wiecznie wysmarowana. W zamian – nie licząc takich niezaprzeczalnych atrakcji, jak psy sąsiadów za siatką, jeże w krzakach agrestu i niczym nieograniczona swoboda biegania wokół domu – były zajęcia bardzo kształcące i rozwijające, jak kładzenie gładzi gipsowej i asystowanie w warsztacie samochodowym.
Mojej osoby chyba też niespecjalnie jej brakowało, bo radości z mojego przyjazdu starczyło może na dwa machnięcia ogonem, po czym Zuzanna wróciła do spraw, które akurat bardzo ją pochłaniały. Z pewnym rozbawieniem patrzyłem potem z daleka, jak pomaga swojemu nowemu panu i gospodarzowi grzebać przy samochodzie. Gdy leżał pod autem, obserwowała go bacznie. Gdy przechodził z jednej strony auta na drugą, ona za nim. Gdy kładł koło auta jakąś część, którą akurat wymontował, podchodziła i ostrożnie ją obwąchiwała. Kto by pomyślał, że przez tyle lat nie dostrzegliśmy wrodzonego talentu naszej suki i nie zadbaliśmy o to, by zdobyła kwalifikacje mechanika samochodowego?
Jak jednak widać na jej przykładzie, na naukę nigdy nie jest za późno. Poza tym pozory mylą i można odkryć predyspozycje do różnych rzeczy u psów i ludzi, u których nikt by się tych predyspozycji nie spodziewał. Skoro dziesięcioletni pies może się zainteresować z powodzeniem budowlanką i mechaniką, to może w te wakacje uda mi się podszlifować trochę swoją znajomość języków romańskich? W każdym razie spróbuję.
Z lekką zazdrością przyjąłem fakt, że suka bardziej się teraz cieszy, gdy zajeżdżamy w miejsce, gdzie spędziła te dwudniowe wczasy, niż gdy wracamy do domu. Hefajstosowi i Afrodycie bardzo dziękuję za to, że dostarczyli jej niezapomnianych wrażeń. Bez Adama, Alberta, Dominika, Kamila, Marcina, Michała, Roberta i Tomka życie Zuzanny też byłoby do niczego. Wczoraj, gdy Michał z Tomkiem przyjechali golfem z Hebdowa i wysiedli z niego na parkingu sto metrów od nas, też ucieszyła się bardziej niż wtedy, gdy ja wróciłem po nią z Paryża w ubiegły weekend.

 

 

Zombi Apokalipsa

Czytam właśnie trzeci tom trylogii Manela Loureiro Apokalipsa Z. Lektura może nie najambitniejsza pod słońcem, ale i nie najgłupsza, a wypada przeczytać to i owo, zwłaszcza jeśli o danym tytule sporo się mówi, a ze współczesnym światem i jego problemami ma on paradoksalnie dużo więcej wspólnego niż głupawe, przestarzałe lub przerażająco nudne szkolne lektury w rodzaju Potopu, Ludzi bezdomnych czy Chłopów. Chłopaki z III C książki pożerają kilogramami, nawiasem mówiąc, ale zdziwili się bardzo, że w szkolnej bibliotece można przeczytać coś więcej niż ściągi, które można sobie otworzyć z pulpitów znajdujących się tam komputerów, i wydrukować je na sprawdziany z co niektórych przedmiotów.
Ale nie o tym. Ja o tych zombi. W powieściach Manela Loureiro anonimowy do końca trzeciego tomu główny bohater, hiszpański adwokat, wraz ze swoim ukraińskim przyjacielem Wiktorem i ukochaną dziewczyną, poznaną w drugim tomie Lucią, stawiają czoła światu, w którym uwolniony z post-radzieckiego laboratorium w Dagestanie wirus w kilka dni zmienia ludzkość w przerażający tłum Nieumarłych.
Im dłużej czytam, tym bardziej mi się wydaje, że przecież takie nieumarłe potwory towarzyszą nam wszystkim codziennie, o ile tylko mamy konto na jakimś portalu społecznościowym. A prawie każdy ma.
Przyjaciele i znajomi, z których większości w ogóle nie pamiętamy, a z niektórymi właściwie w ogóle nie chcielibyśmy mieć nic wspólnego, śledzą nasze bezmyślnie wrzucane na ten czy tamten portal treści. Nie umiemy korzystać z opcji prywatności, więc wszystko wrzucamy publicznie, a internetowe wyszukiwarki z radością indeksują nasze najbardziej intymne wynurzenia, tajemnice alkowy, zamrożone na fotografiach momenty życia… Nie umiejąc udostępnić zdjęcia wybranej grupie użytkowników, zamiast tego oznaczamy fotografię nazwiskami osób, których w ogóle na tej fotografii nie ma. Pozbywając się urządzeń, które automatycznie publikują naszą lokalizację, robione zdjęcia, stan ducha i inne rzeczy, które wolelibyśmy zachować dla siebie, zapominamy się wylogować, i pozwalamy kolejnym użytkownikom przeglądać nasze całkiem prywatne treści i publikować kolejne w swoim imieniu.
Internet jest pełen ludzi, którzy nas nienawidzą, gardzą nami i wygadują o nas najpotworniejsze rzeczy, ale my mimo to uważamy ich za „przyjaciół na Facebooku” i pokazujemy im ustawicznie coś, co stanowi tylko pożywkę dla ich nienawiści i pogardy, dolewamy oliwy do ognia. Z obawy przed tymi zombi boimy się żyć w prawdziwym świecie, wśród prawdziwych przyjaciół, i wolimy kreować wirtualną rzeczywistość o sobie, nieistniejącym świecie i nieprawdziwych wartościach. Prędzej wbijemy nóż w plecy komuś naprawdę bliskiemu, niż damy zombi z Facebooka odczuć, że nie są naszymi przyjaciółmi i że nie jesteśmy z nimi szczerzy. A zombi i tak nas dopadną i pożrą wszystko to, od czego niepotrzebnie uciekamy i co tak naprawdę jest najwięcej warte. Nie ma przed nimi ratunku.

Bilety do następnej klasy

Od lat w grupach, które tylko rok dzieli od matury, rozdaję bilety do ostatniej klasy. Stało się to już pewną tradycją, a jak wielką, uświadomiłem sobie dzisiaj, gdy zobaczyłem panów z trzeciej mechanika w marynarkach, koszulach i pod krawatem. W tym roku po raz pierwszy miałem też przyjemność poprowadzić tę wyjątkową lekcję w dwóch trzecich klasach technikum w całości po angielsku, odpowiadając na zadawane mi w tym języku pytania i z uznaniem odnotowując błyskotliwe reakcje ze strony Krystiana, Marcina, Łukasza i kilku innych uczniów.
Postanowiłem, wzruszony poniekąd rangą, do jakiej tegoroczni trzecioklasiści podnieśli tę happeningową ceremonię, przypomnieć wpis, który umieściłem na blogu po rozdaniu biletów w maju 2006, gdy oni byli jeszcze w podstawówce.

W ostatnich tygodniach pożegnałem się z maturzystami i zostały mi tylko cztery grupy panów, którzy matury zdawać będą za rok. Pozwoliłem sobie z każdą tych grup na spacer po szkole w ramach lekcji języka angielskiego. To była jedna z trudniejszych lekcji w tym roku szkolnym i nie wszyscy ją zrozumieli.
Na przepastnych korytarzach naszej szkoły wiszą tablice z fotografiami absolwentów, na które zwykle nikt specjalnie nie zwraca uwagi. Pokazałem im wszystkie klasy, które dotąd uczyłem, a oni znaleźli nawet ze zdziwieniem paru swoich znajomych na tych fotografiach.
Uczę od 10 lat, a jednak jest na tych tablicach wiele ciekawostek. Jest jedna dziewczyna, która obecnie jest żonatym mężczyzną. Jest jeden drągal, który obecnie ma obywatelstwo amerykańskie i mieszka w Nowym Jorku, jest kilkadziesiąt osób, które mieszka w tej chwili i pracuje w Anglii, Irlandii, Hiszpanii. Jest parę osób, które już nie żyją, zmarły lub zginęły, w tym jedna tuż przed maturą, a jedna tuż po maturze.
Po tym spacerze po szkole wróciliśmy do klasy i powiedziałem moim panom, że większość z nich też trafi w przyszłym roku na te ściany i niewiele po nich poza tym w tej szkole zostanie. I że życie to ulica w jednym kierunku, na której się nie zawraca. Że każdy, kto pójdzie do maturalnej klasy, już nie wróci.
Następnie sporej części z nich wręczyłem bilet w jedną stronę do czwartej klasy technikum. Kazałem go nie zgubić, bo w maturalnej klasie może być jakiś kanar, który będzie sprawdzał bilety. Na biletach napisałem po angielsku „one way ticket” i jak mimo to któryś z nich nie pamięta dalej, jak się nazywa bilet po angielsku, to w tej czwartej klasie go chyba uduszę.
Bilety, jak wiadomo, najlepiej rezerwować jak najwcześniej. Im później się je dostaje, tym więcej za nie trzeba zapłacić. Naszykowałem te bilety dla wszystkich, ale nie wszyscy je jeszcze odebrali. Na początku niektórzy zostawali po lekcjach, żeby zdobyć ten bilet, dzisiaj dziewięciu panów z różnych grup przyszło po bilet po południu. Niestety, nadal mam siedem biletów, a kilka musiałem potargać.
Miałem na początku i nadal mam pewne wyrzuty sumienia, czy tych biletów nie powinienem był rozdać wszystkim za darmo, po promocyjnej cenie, na miejsca przy oknie. Adrianowi zmarł ojciec i od tej pory nie przychodzi on prawie wcale do szkoły, może zasłużyłby sobie dawno na ten bilet, gdyby nie śmierć ojca jesienią. Łukasz siedzi z matką w domu i niańczy dzieci swoich starszych braci, którzy wyjechali za granicę do pracy. Też mu pewno niełatwo z tym wszystkim. Każdy taki niewydany bilet do czwartej klasy to wielka rozterka i niepewność. I mam nadzieję, że każdy ten bilet w końcu odbierze, jak nie teraz, to w sierpniu.
Ale pociesza mnie jedno. Że jeśli nawet większość tych biletów przetrzymuję niesłusznie, krzywdząc kogoś, to co najmniej jeden jest sprawiedliwy. Ten ktoś, kto uznał, że niszcząc mi w nocy lakier na masce samochodu zapewni sobie bilet za darmo, nie dojrzał jeszcze, by skręcić w tę jednokierunkową ulicę. Nie można puścić w taką ulicę kogoś, kto nie zna znaków drogowych, i kto – jadąc nią – nie będzie zważał na innych kierowców, pieszych, krawężniki. By daleko zajechać, trzeba paliwo lać do swojego baku, a nie upuszczać innym. I wierzę, że ci panowie, z którymi się w tym roku, niestety, pożegnam nie wydawszy im biletu, też się tego nauczą.

Dzisiaj rozdałem bilety do ostatniej klasy w III A. Marcin, który był nieobecny na tej wyjątkowej lekcji, przeprosił mnie za nieobecność, gdy spotkaliśmy się na szkolnym parkingu. Dwa tygodnie temu Łukasz, który skończył szkołę rok temu (a więc był wśród tych ubranych w garnitur, o których mówi wstęp do tego wpisu), pokazał mi swój – do niczego już niepotrzebny bilet do klasy maturalnej. Nadal go ma, nosi go w portfelu i zalaminował go sobie, ponieważ z biegiem czasu bilet zaczął się niszczyć. Spytałem się Łukasza, po co mu ten bilet w rok po ukończeniu szkoły, w przeddzień wyjazdu do pracy do Norwegii, a w odpowiedzi usłyszałem, że to najlepsza pamiątka, jaka mu została ze szkoły.
Panowie z III A patrzyli na mnie dzisiaj z lekkim politowaniem, gdy rozdawałem im bilety. Ale mam wrażenie, że ta lekcja nadal do czegoś się przydaje.

 

To trzecia publikacja tego wpisu (wzbogacona o kolejny komentarz), pierwsza miała miejsce w 2006 roku.

Listy z wojska

Zgodnie z niedawną zapowiedzią, zeskanowałem listy napisane przez mojego Ojca w jednostce wojskowej w Siedlcach w latach 1948 – 1949. Tak jak poprzednio, w przypadku listów Wujka Janka, to niby tylko rodzinna pamiątka, ale dziś – w dobie inwazji Słoików na Warszawę – czyta się z pewnym niedowierzaniem, że ludzie wysyłali sobie pocztą boczek albo jabłka, czy też że narzekali na ceny żyletek i prosili o to, by pójść do sąsiada naostrzyć brzytwę i im wysłać.
W jednym z listów jest mowa o wydaleniu ze szkoły podoficerskiej. Bynajmniej nie chodzi tu o konsekwencje jakiegoś wybryku chuligańskiego, a tajemniczy powód tego wydalenia, nie wyjaśniony w liście (bo mógłby zaszkodzić), to przedwojenna przeszłość Dziadka w „reakcyjnej” policji.
Z wyjątkowo ciepłymi podziękowaniami dla Eli i Tomka oraz reszty naszej rodziny z Łodzi.

Nadwaga

Albert i Sandra nie zdecydowali się wejść na wagę kupiecką w muzeum pod płytą Rynku Głównego w Krakowie, ale ja się zważyłem i – jak się okazuje – nawet według miar czternastowiecznych – mam lekką nadwagę.
Przy okazji polecam podziemia Rynku Głównego w Krakowie, jeśli jeszcze nie wiecie, co robić w długi weekend. Śmiało można tam iść z małym dzieckiem, większym dzieckiem i z całkiem dużymi dziećmi.