Nad całą okolicą zaległa mgła niczym w najkoszmarniejszych amerykańskich horrorach. Światła przeciwmgielne samochodów przede mną wyłaniają się z przerażającej ciemności na moment przed tym, gdy byłoby już za późno, aby zahamować. Światło latarni na poboczach nie tylko nie dociera do powierzchni drogi, ale ciężko jest zlokalizować dokładnie źródło pochodzenia lekkiej poświaty przebijającej się z góry przez mleczny opar.
Wyjeżdżam na szczyt wzgórza Gajówka i wszystko zmienia się nie do poznania. Nad nami nagle widać księżyc, gwiazdy i pierścień galaktyki, pod nami świat kryje się w chmurze mgły. Hefajstos w swej stodole kuje, spawa i szlifuje, skrupulatnie łatając Opla Vectrę o magicznej rejestracji, należącego do zaprzyjaźnionego słowiańskiego boga z innego wzgórza. Co ciekawe, wzgórze to znajduje się w dokładnie tym samym kierunku od naszego Olimpu, co Wielkopolska od Grecji. Żona Hefajstosa, Afrodyta, wyłania się z gęstej piany na samym czubku mgły i nie boi się niczego. Może dlatego są pewne kontrowersje co do jej osoby i niektórzy uważają, że to Atena. Fakt, nie boi się ona śrubokrętem skręcić nowej szafki ani powozić rydwanem, do którego zaprzężono setki koni mechanicznych. My z Wiktorem ścigamy się w kuchni po prowizorycznym torze Formuły 1 wokół antycznego krzesła, pamiętającego pokolenia bogów przed nami, z innych cywilizacji, a Wiktor na plastikowej wywrotce gna prosto do zwycięstwa.
Ja zastanawiam się, czy – zjeżdżając z naszego Olimpu przez gęstą mgłę – odnajdę drogę na Majkowice i skręcę w nią, a nie w porośnięte trawą pobocze czy rów. Musi mi się udać. Jestem Hermesem i koniecznie muszę dotrzeć do was tam w dole, otoczonych mgłą, by podzielić się z wami ambrozją bogów i powiedzieć wam, że w górze są gwiazdy.
Kompetencje praktycznie
Wpadłem jakiś czas temu zupełnie przypadkowo na ogłoszenie, które w treści i formie jest tak spójne, tak zwięzłe, i tak praktycznie sprawdza kompetencje osób zainteresowanych, że aż się wzruszyłem.
Mniej więcej tak samo wzruszyło mnie spotkanie, po paru latach przerwy, ze studentami informatyki na Wydziale Mechanicznym, którzy zdecydowali się kontynuować naukę na studiach II stopnia. Uświadomiłem sobie, jak szybko świat się zmienia, gdy przypomniałem sobie, jak entuzjastycznie Artur wypowiadał się na pierwszym roku o systemie operacyjnym na telefony komórkowe, który dziś już w ogóle nie istnieje, albo jak bezprzedmiotowe stają się dyskusje polityczno – obyczajowe, jakie toczyliśmy z Adamem. Niektórym z nich mocno przetarły się włosy na głowie, musieli mieć sporo zmartwień w tak zwanym międzyczasie. To miło, że – mimo wszystko – zdecydowali się pozostać na uczelni.
Ktoś bardzo ważny
Od rana chodziliśmy wszyscy jak na szpilkach. Mieliśmy się spotkać – maturzyści i trzecie klasy technikum – z kimś bardzo ważnym, kto miał do nas przyjechać z Warszawy. Bardzo ważny człowiek, na którego lepiej, żebyśmy my poczekali parę minut, niż żeby on na nas poczekał. Nie było w związku z tym szóstej lekcji w mojej maturalnej klasie, a sala gimnastyczna na tej lekcji wypełniła się po brzegi uczniami, których cały październik ciężko było zastać w szkole.
Od rana przez kilka godzin nikt nie potrafił udzielić rzeczowej informacji na temat tajemniczego sławnego gościa. Był on na przemian sekretarzem stanu (to z Ameryki chyba?), ministrem, wiceministrem… Jedno nie ulegało wątpliwości. Mieliśmy dostąpić zaszczytu spotkania kogoś, kto w swoim napiętym kalendarzu znalazł dla nas pół godziny (a może tylko dwadzieścia minut?) czasu, i kto przyjeżdża z Warszawy, która jest na końcu świata i jest marzeniem każdego człowieka, by przynajmniej raz zobaczyć to cudowne miasto na własne oczy, ba, odbyć do niego pielgrzymkę, porównywalną chyba jedynie z obowiązkową pielgrzymką każdego muzułmanina do Mekki, chociaż raz w życiu.
Po kilkunastu minutach oczekiwania (a jednocześnie martwienia się o odsłonięte nerki – i nie tylko nerki – dziewczyn z III c, które siedziały przed nami), mogliśmy z moimi panami z IV d entuzjastycznie przywitać cudownego gościa, który – tyle zdołałem zrozumieć – ma 32 lata, jedną żonę zamiast osiemnastu narzeczonych, i wierzy w spełniające się marzenia. Wszedł na salę gimnastyczną razem z dobrze nam znanymi przedstawicielami lokalnej władzy i organu prowadzącego naszą szkołę – przesympatycznym starostą i nadzwyczaj popularnym wójtem jednej z gmin naszego powiatu. Podczas gdy oni, dobrze nam znani i kochani przez nas lokalni włodarze, usiedli sobie spokojnie na środku sali, on – w triumfalnym i gwiazdorskim stylu – przebiegł przez pierwsze rzędy zgromadzonych podając wszystkim rękę i przybijając piątkę, jakby był Michaelem Jacksonem, Dodą, Ewą Sonnet czy kimś porównywalnym. Na szczęście nasi maturzyści i trzecie klasy technikum zachowały się jak należy i przyjęły te jego spontaniczne gesty tak, jakby naprawdę był Dodą czy Ewą Sonnet. Michaela Jacksona pominąłem tym razem celowo, z grzeczności.
Gość mówił naprawdę porywająco. Z uwagi na kiepską akustykę sali słyszałem zaledwie połowę z tego, co powiedział, ale i tak byłem poruszony. Trzeba walczyć o swoje marzenia, nic nas nie powstrzyma, wystarczy napisać maila do kogoś bardzo ważnego, by samemu dostać szansę. Wojtka z III b wzruszył do łez (Wojtek jest niezły w te klocki). Nie rozumiem tylko, dlaczego – jego zdaniem – na sali „mogli siedzieć” znakomici informatycy, mechanicy, ekonomiści, logistycy i inni. Moim zdaniem siedzieli, a nie mogli siedzieć.
Gdy cudowny, charyzmatyczny gość kazał nam zadawać sobie pytania, cisnęło mi się na usta, by spytać go, kim właściwie jest, jak się nazywa i w jakim celu do nas przyjechał, ale uznałem, że to impreza, na której mam status co najwyżej obserwatora, więc lepiej, żebym się nie odzywał. Z ulgą przyjąłem więc pytanie z IV a, jedyne zadane, które było wręcz majstersztykiem erystyki i wpisywało się znakomicie w to, co gość nam zaprezentował: zapytać o jak najwięcej, w jak najpodnioślejszych słowach, nie mówiąc jednocześnie nic konkretnego.
Na koniec spotkania gość rzucił się do nas ze swoimi wizytówkami. Mnie wprawdzie nie udało się zdobyć tego cennego suweniru, ale – korzystając z uprzejmości uczniów i uczennic innych klas (moja czwarta de, jako klasa do d…, nie dostała ani jednej wizytówki), wiem, z kim było to spotkanie, sprawdziłem sobie w Wikipedii. Nadal nie mam pojęcia, z jakiej okazji i w jakim celu przyjechał do nas gość z Polskiego Stronnictwa Ludowego. Wybory dopiero w przyszłym roku. Nie wiem, czy występował tam jako ewangelista, kabareciarz czy polityk. Ani słowem nie wspomniał o sprawach, którymi się zajmuje, o współpracy ze środowiskami społecznymi, dialogu społecznym oraz o problemach uchodźców. Widocznie ma bardzo nudną pracę…
Duże brawa dla Pana Starosty, który – wychodząc ze spotkania – starał się wpisać w jego konwencję i żegnał nas równie entuzjastycznie, jak byliśmy powitani przez tajemniczego przybysza z nieodgadnionej i wyśnionej przez wszystkich Warszawy.
Daniel Troskliwy
Daniel rzadko przychodzi na zajęcia, ale nic w tym dziwnego, ma wiele innych spraw na głowie. To podobno dusza, nie człowiek. Koledzy z klasy mówią, że Daniel troszczy się o każdego – o obcych i o znajomych, o młodych i starych. Myśli o każdym bez wyjątku i każdemu pragnie pomóc.
Podobno wystarczy do niego podejść na mieście, a od razu – z groźną miną – pyta:
– Masz problem?
A do niektórych to nawet sam podchodzi…
Poprawiny
Dzisiaj Michał przyszedł na angielski. Chyba trzeci raz w tym roku, chociaż już koniec października. A jaki grzeczny był! I do podręcznika się przysiadł, i tak dalej.
Po lekcji inni panowie wyszli już z klasy, a Michał jeszcze jakoś tak zwlekał… Podszedł do biurka, stał przez chwilę i przyglądał się, jak pakuję swoje szpargały. W końcu wykrztusił to z siebie i powiedział, że on już nawet nie pamięta za bardzo, co on mi mówił w niedzielę, jak dzwonił do mnie. Był na poprawinach, był naprany totalnie.
Michałowi najwyraźniej jest głupio. Ale to zupełnie bez sensu. W ogóle nie mam mu za złe, że w środku nocy z niedzieli na poniedziałek zadzwonił do mnie z poprawin i z trudem – nie z powodu tremy, a z powodu nadmiaru spożytego alkoholu – wyartykułował z siebie, jak bardzo pragnie, żebyśmy go nie wyrzucili ze szkoły; jak bardzo pragnie, żebym mu pomógł.
Nie pomogę mu. On sam musi sobie pomóc. Musi przychodzić na angielski, musi chodzić na inne przedmioty. Swój los ma w swoich rękach.
Natomiast trzymam za Michała kciuki. To jest bardzo fajny i mądry facet. I musi sam sobie dać szansę, bo my mu tu chyba wszyscy dajemy. Od tego zresztą jesteśmy.
Ten wpis to odgrzewany kotlet z 2005 roku. Michał ukończył szkołę, tak samo jak ukończą zapewne Wiktor, Paweł, Dominik, Klaudia czy Tomek.
Wpatrzeni w ekrany
Panowie z technikum informatycznego siedzą przez kilka minut na ławce na korytarzu, nie odzywając się do siebie ani słowem. Dwaj z nich wstukują coś na klawiaturze leżących im na kolanach netbooków, jeden stoi z boku, przy oknie, i przesuwa – zamyślony – palcem po ekranie tabletu. Większość, wpatrzona intensywnie w smartfony, okazuje od czasu do czasu uczucia rozbawienia, zaskoczenia, złości, zmieniając wyraz twarzy i robiąc rozmaite grymasy.
Nagle, po kilku minutach, jeden z nich wymachuje ramionami i sprawia wrażenie zniecierpliwionego. Pokazuje swój smartfon sąsiadowi, a ten zerka na niego na moment, kiwa głową i znowu odwraca wzrok do swojego netbooka. Wygląda na to, że chłopaki świetnie się rozumieją i są w stałym kontakcie, chociaż – patrząc na nich z boku – przypominają grupę obcych ludzi jadących tramwajem. Scena zupełnie jak z poniższego filmiku.
Nowe rozdanie
Nie byłem pewien, czy dobrze robię, gdy 18 lipca tego roku spełnialiśmy z Tomkiem wolę pewnej Królowej Śniegu. To było takie nowe rozdanie. Zupełnie nieoczekiwane. Takie małe trzęsienie ziemi.
Ale dzisiaj wiem, że to było słuszne. Coś umarło, pewne drzwi zostały zatrzaśnięte. Jestem bardzo wdzięczny za to, że siedzimy nadal przy stole. Gościom jestem wdzięczny, że pomagają nam dogasić światła na ganku. Nie są już nikomu potrzebne, nikt już nie musi posługiwać się nimi, by odnaleźć drogę do domu. Żadna Gerda nie będzie szukała Kaja na siłę, a w naszej bajce tak naprawdę jest tylko jeden Kopciuszek. Jest nim Królowa Śniegu. I nigdy nie odsłoni ona przed Kajem swoich prawdziwych barw. Niestety.
Makaronowe nadziewane rurki z jednego, wspólnego talerza, były mi dzisiaj smaczniejsze niż najbardziej wykwintny kawior.
Dobranoc :* Po raz nie pierwszy i nie ostatni.
Dezynfekcja jaj
Ten tekst jest o dezynfekcji jaj. Jaj zgniłych, zbuków całkowitych, a atakujących nas z ekranów telewizorów w postaci reklam, bywa że niezbyt mądrych. Odkąd na przykład obejrzałem poniższą, omijam z dala wszelkie produkty reklamujące się jako „wolne od GMO”. Zaciągająca gwarą wiejska baba, w kuchni o ludowym wystroju, pokazuje na leżącym na blacie, wymalowanym w kwiaty białym laptopie trójwymiarową animację komputerową, zniechęcającą do paszy, jakiej ona by swoim kurkom nie dała. Wygląda to mi zupełnie nienaturalnie. Zastanawiam się też, czy rodzaj ludzki w ogóle by istniał, gdyby od zarania dziejów nie dochodziło do żadnych modyfikacji genetycznych.
Pocieszające okazało się dla mnie, że nie tylko ja zareagowałem na ten dziwaczny twór propagandowy odwrotnie do zamierzeń jego twórców, to znaczy poczułem awersję do produktów „naturalnych”, a sympatię dla „genetycznie modyfikowanych”. Podobne odczucia do mnie okazał się mieć mój internetowy znajomy, Paweł Wimmer. Natomiast prawdziwie druzgocącą „dezynfekcję jaj” znalazłem – zupełnie przypadkowo – wczoraj. Polecam.
Życie płciowe
Modny mem wśród moich znajomych na Google+, w języku ojczystym papieża Franciszka. Pierwotnie udostępnione przez użytkownika z Meksyku, którego zdjęcie profilowe do złudzenia przypomina doktora House’a.
Czyli przykazania kościelne:
1. Twoje życie seksualne to nasza sprawa.
2. Nasze życie seksualne to nie twoja sprawa.
Przejazdem przez Majkowice
Gdy Dominik zauważył, że często przejeżdżam przez jego maleńką, położoną – chciałoby się powiedzieć – z dala od szosy miejscowość, nastąpiła konsternacja. W końcu czego może taki ciul jak ja szukać w wiosce, w której wszyscy się znają, jeśli nie ucznia, którego jest wychowawcą. A może węszy i knuje, śledzi i kombinuje? Może chce porozmawiać z mamą?
Przez jakiś czas siedzący pod sklepem panowie patrzyli na mnie podejrzliwym wzrokiem i natychmiast w konspiracji przede mną informowali Dominika, że właśnie znowu się zatrzymałem, kupiłem kolejnego zielonego lizaka i pojechałem dalej. Po jakimś czasie ten ruch oporu przeciwko podejrzanym wizytom ciula wychowawcy zmienił się na tyle, że dziś zaledwie zdążyłem pomyśleć, czy idący ciemnym poboczem gość, z którym się mijałem, to nie Dominik, a już Dominik dzwonił mi na komórkę sprawdzić, czy jadący na obcych numerach samochód z psem na tylnym siedzeniu to czasem nie ja.
Dziwne uczucie, gdy przekonujesz się nagle, że ten pieprzony belfer ze szkoły, którego zdaje się nie interesować nic poza synonimami przymiotników, gramatyką, ściganiem palenia w szkolnych toaletach i wpisywaniem ucieczek do dziennika, ma też jakieś życie, jakichś ludzi, których kocha i do których jeździ. Jakiegoś brzdąca, któremu kupuje lizaki i dla zabawy z którym kładzie się na podłodze. I że właściwie wszystko mu jedno, jakim jeździsz autem, z kim sypiasz, albo co sądzisz o nim lub o koleżance polonistce.