Niektóre widoki są tak tandetne, że – widząc je na ulicznym straganie – odwraca się głowę. Wiadomo, jelenie na rykowisku, księżyc nad wzburzonym morzem, Jezus w Ogrójcu itp. Także pejzaże tak słodkie, pełne barw i kontrastów, jak ten. A okazuje się, że coś takiego można spotkać w naturze. Bardzo jestem wdzięczny Gosi, Robertowi i Tomkowi, że mnie ze sobą zabrali i miałem okazję to zobaczyć.
Bywa, że coś jest tak piękne, że nie wydaje się prawdziwe, a nawet możliwe. A jednak jest.
Prowadził ślepy głuchego
W filmie Babel jest taka scena, gdy marokański policjant strofuje dwóch chłopców – pastuszków, by nie biegali po cmentarzu. Dopiero oglądając ten film na DVD zrozumiałem, o co chodzi, cofnąłem się bowiem do poprzedniego ujęcia i przyjrzałem się uważnie. Dla mnie, urodzonego i wychowanego w Europie, skalne rumowisko na pustynnym pogórzu, przez które biegną chłopcy, wydawało się być częścią krajobrazu naturalnego i nie przypominało w ogóle cmentarza.
Tak samo pewnie jest w szkole. Od naszych uczniów, nawet jeśli urodzili się w tym samym co my mieście, dzielą nas lata i pokolenia. Nie znamy świata, w którym oni żyją, i powinniśmy z wielkim wysiłkiem starać się go poznać, jeśli nie chcemy przyglądać się z uśmiechem na twarzy, gdy robią coś, przed czym powinniśmy ich chronić.
Działa to zresztą w obie strony. Bywa, że próbujemy wskazać młodemu człowiekowi wartości, które okazują się być dla niego zgniłym kompromisem, nad który on potrafi się wznieść i osiągnąć coś więcej. Taki sukces moralny odnosi chyba Colin Smith, główny bohater The Loneliness of the Long Distance Runner Alana Sillitoe, gdy buntuje się przeciwko władzy więziennej i świadomie przegrywa maraton zatrzymując się kilkanaście metrów przed metą.
Wydaje mi się, że nie może być w związku z tym mowy o wychowaniu, jeśli nie będzie wspólnego poszukiwania wartości i wzajemnego pokazywania sobie świata. Inaczej nauczyciel będzie jak ten ślepy, co prowadził głuchego, a denerwował się na niego, że widzi skrzyżowania i rozgałęzienia drogi.
Ten wpis to odświeżany kotlet sprzed sześciu lat.
Wskazówki dla turystów
Polskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych waha się w kwestii rekomendacji dla turystów wyjeżdżających do Egiptu. Trwająca tam kontrrewolucja i związane z nią zamieszki sprawiają, że ten popularny cel wyjazdów stał się potencjalnie niebezpieczny dla zwiedzających i osób postronnych. Część klientów biur podróży, opłaciwszy koszt urlopu w Egipcie wiele miesięcy temu i nie chcąc stracić całości czy nawet części poniesionej opłaty, decyduje się na wyjazd i planuje dolecieć do celu podróży wyczarterowanym samolotem, a potem smażyć się na plaży w zamkniętym kurorcie i nie ruszać się z niego nawet na wycieczkę do podnóża piramid.
Podobnie jak Jacek i Janina, jestem raczej domatorem, ale lubię udać się w podróż i zobaczyć miejsca, w których dotąd nie byłem. Nigdy jednak nie pociągały mnie wycieczki i wczasy zorganizowane, zwiedzanie z przewodnikiem, gdzie wszyscy razem na rozkaz skręcają to w jedną to w drugą stronę i – przynajmniej teoretycznie – słuchają tych samych popisów przeważnie pozornej erystyki (wystarczy czasem zadać pytanie z prośbą o uzasadnienie jakiejś opinii czy sądu i nagle okazuje się, że przewodnik wcale nie zna języka).
Kiedy podróżuję, najbardziej lubię uchodzić za tubylca. Samotnie maszerując po ulicach Brukseli, Warszawy, Gdańska czy Paryża, albo czytając książkę w tamtejszym parku czy przy fontannie na skwerze, fajnie jest być zapytanym o drogę przez jakiegoś turystę i udzielić mu wskazówek. A jeszcze większą satysfakcję czerpię wtedy, gdy uda mi się bez problemu pokazać drogę. To chyba wątpliwy zaszczyt dla filologa anglisty, ale jednak sprawiło mi olbrzymią przyjemność, gdy kilkakrotnie zdarzyło mi się gdzieś nad Sekwaną czy na Polach Elizejskich być pochwalonym przez Amerykanina czy Brytyjczyka, że – jak na Francuza – nieźle mówię po angielsku. W takich sytuacjach czuję się dumny i ważny jak polski MSZ udzielający wskazówek turystom.
Gdy jadę w jakieś nowe miejsce, lubię być tam naprawdę. Zamknięte enklawy dla obcokrajowców w najmniejszym stopniu nie wydają mi się warte zainteresowania. Nie wybieram się do Egiptu, ale – gdybym tam pojechał tego lata – wolałbym być na placu El-Tahrir i w jego okolicach, nie zważając na niebezpieczeństwo, niż wylegiwać się nad lazurową taflą sztucznego basenu, pociągając przez słomkę drinka, którego równie dobrze mogę kupić w krakowskim pubie, a którego przeciętny Egipcjanin mieszkający koło meczetu Al-Fath w centrum Kairu nigdy w życiu nie weźmie do ust.
Czapki i kaptury
No i mam problem – przegłosowaliśmy wczoraj zmianę w statucie szkoły i boję się piątkowych dwóch lekcji w czwartej mechanika. Do tej pory wiedziałem, kto jest kto, mogłem w ułamku sekundy sprawdzić listę obecności, a nawet uzupełnić ją z pamięci na przerwie po lekcji, jeżeli zabrakło mi czasu lub dziennik nie zdążył dotrzeć na czas. Wiadomo było, komu wpisać ocenę, kogo pochwalić, kogo zmobilizować do większej aktywności.
A w najbliższy piątek przede mną zadanie równie trudne, jak w klasie drugiej mechanika, którą dopiero co poznałem. Muszę się nauczyć, kto się jak nazywa. Czternastu panom z czwartej mechanika nie wolno już bowiem przebywać w szkole w czapkach ani w kapturach, po których dotąd ich rozpoznawałem. Dowiem się, kto z nich jakiego koloru ma włosy i czy czasem w ogóle ich nie zgolił. Przypuszczam, że jednych będzie mi rozpoznać łatwiej, innych trudniej. No bo na przykład Tomasz jest dużo bardziej przy kości, niż Kamil, więc nie będzie problemu. Ale czy będę umiał odróżnić Kamila od Grzegorza? Dotąd łatwo się było rozeznać po kolorze czapki. Albo taki Sebastian – czy uda mi się odróżnić go od innych, zwłaszcza, jeśli nie przyjdzie do szkoły w dresie?
Bardzo mnie zaskoczyła intensywność emocji, jakie towarzyszyły moim koleżankom i kolegom w dzisiejszych dyskusjach w pokoju nauczycielskim na temat czapek w szkole. Przyznam, że choć to bardzo trudne do wykonania, to dotąd zawsze koncentrowałem się na lekcjach z czwartą mechanika na niełatwych przecież próbach wydobycia czegoś z wnętrza głów tych panów, a nie tym, co okrywa je z wierzchu.
Przyjmuję z pokorą argument jednej z koleżanek, że nie wypada siedzieć w czapce w miejscu, w którym wisi krzyż i godło, ale trudno mi będzie jakoś się pogodzić z faktem, że na tegorocznym konkursie kolędowania nie będziemy już mogli – bez łamania statutu szkoły – przebrać się za Mikołajów. Gdy przyjdą mrozy i w mojej pozbawionej sprawnej wentylacji pracowni stanę przed dylematem, czy – jak w ubiegłych latach – zakładając samemu czapkę uchylić okno za moim biurkiem, czy posiedzieć w lekkim zaduchu z grupą nastolatków po dwóch godzinach wychowania fizycznego, wybiorę pewnie takie rozwiązanie, które nie narazi mnie niepotrzebnie na wizytę u lekarza.
Ten wpis to kolejny odgrzewany kotlet sprzed pięciu lat. Kamil z tego wpisu ożenił się na początku tego miesiąca, a Sebastian nie żyje. Chłopaki z ówczesnej drugiej klasy skończyli już dawno szkołę, jeden z nich zdał maturę z angielskiego na 100 procent, a znam ich dzisiaj nie tylko z imienia i nazwiska. Pocieszające w tym wszystkim jest tylko to, że pochopnie uchwalony punkt regulaminu pozostał martwym przepisem i nikt już chyba o nim nie pamięta. Obecni drugoklasiści bez przeszkód chodzą po szkole w czapkach i kapturach.
Rzeczywistość wielowymiarowa
Kilka tygodni temu, zbliżając się do budynku, w którym miałem mieć cztery godziny zajęć, zobaczyłem czarne kłęby dymu wydobywające się z uchylonego okna na piątym piętrze. Zaskakujące było to, że grupy studentów wchodziły spokojnie do budynku i poruszały się po nim, nikt nie zwracał szczególnej uwagi na pożar, chyba nikt go w ogóle nie zauważał. Upewniwszy się, że ochrona budynku szuka już kluczy do pokoju, w którym się pali, poszedłem pod naszą salę i ze zdumieniem odnotowałem, że moi panowie sądzą, że żartuję, gdy mówię im o pożarze, i że odbierają moją propozycję wyjścia na zewnątrz jako sugestię, by tego dnia w ogóle darować sobie zajęcia, nawiasem mówiąc jedne z ostatnich w semestrze.
Wczoraj, gdy pojechałem na uczelnię oddać oceniony egzamin, był upał, żar lał się z nieba, nic nie zapowiadało gwałtownej burzy. Ale kilka godzin później stacje telewizyjne i portale internetowe pokazywały Kraków strzaskany gradem, nieprzejezdne drogi zamienione w rzeki i powyrywane z korzeniami drzewa.
Bez żadnych utrudnień pokonałem wczoraj kilkadziesiąt kilometrów drogą krajową numer jeden. Nie było żadnych korków, przewężeń, wyprzedziło mnie kilkadziesiąt szalonych TIR-ów, jadących z prędkością dwukrotnie większą niż dozwolona. Z niedowierzaniem patrzyłem więc na popołudniowe relacje telewizyjne z krajowej jedynki, na której ponoć tego dnia w ramach protestu kierowcy samochodów ciężarowych poruszali się z prędkością 20 kilometrów na godzinę, całkowicie blokując prawy pas drogi. Zatroskani znajomi pytali się, jak udało mi się dojechać, ile godzin jechałem, nie dowierzali, gdy mówiłem, że zupełnie normalnie.
Wygląda na to, że tkwimy w głębokiej schizofrenii pomiędzy rzeczywistością namacalną a tą kreowaną przez media. Nie zauważamy niebezpieczeństwa, jeśli media nas nie zaalarmują, nawet jeśli gęste, czarne kłęby dymu unoszą się nad wejściem do budynku, do którego wchodzimy.
Na forach internetowych roi się od apokaliptycznych wizji osób przerażonych ilością kataklizmów dotykających współczesny świat. Warto jednak wziąć na to pewną poprawkę – rzeczywistość jest widać bardzo wielowymiarowa, bo przecież trudno zaprzeczyć autentyczności nawałnicy, która przeszła wczoraj nad Krakowem parę godzin po moim wyjeździe z miasta. Nowoczesne media pomagają nam postrzegać tę mnogość wymiarów i pokazują nam rzeczy, których bez ich pomocy nie moglibyśmy zauważyć. Gdybym zdał się na własne zmysły i doświadczenia, Kraków wczoraj cieszył się piękną pogodą i nie doszło do żadnego kataklizmu. Jeśli ktoś zda się wyłącznie na relacje medialne, nie zauważy słonecznej pogody za oknem. Albo wejdzie do płonącego budynku.
Żyjemy w czasach, które stwarzają nam niewyobrażalne możliwości percepcji. Potrzeba tej odrobiny wysiłku, by nie zamknąć się w jednowymiarowym postrzeganiu rzeczywistości.
Ten wpis to odgrzewany kotlet sprzed pięciu lat.
Hogwarts w Czyżynach
Prosta na pozór bryła Wydziału Mechanicznego Politechniki Krakowskiej potrafi czasami zadziwić, gdy popatrzeć na nią, zwłaszcza inaczej niż zwykle, pod nietypowym kątem. Pisałem kiedyś o pożarze tego budynku, którego nikt z wchodzących do środka nie zauważał.
Poniższe zdjęcie zrobiłem już jakiś czas temu, telefonem komórkowym. O dziwo, jest ono kolorowe, a aparat – nawet jeśli w zwykłej komórce – całkiem nieźle oddał barwę budynku i nieba tamtego wieczoru. Pamiętam, że poczułem się wtedy jak w scenie rozpoczynającej pierwszą część sagi o Harrym Potterze, gdy Dumbledore gasi latarnie na Privet Drive, profesor McGonnagall pod postacią kocicy zostaje przez niego zdemaskowana, a Rubeus Hagrid na czarodziejskim motorze przywozi małego Harry’ego pod opiekę mugolskich krewnych, Vernona i Petunii Dursley’ów.
Kraków potrafi być bardzo magiczny, nawet w miejscach, po których w ogóle byśmy się tego nie spodziewali.
Mistrzostwo świata w tłumaczeniu
Tak zwana „telewizja polskojęzyczna” tępiona przez media prawdziwie polskie, popołudniowy serial.
Serial jest amerykański, polski lektor nie zagłusza całkowicie oryginalnej ścieżki dźwiękowej, można co nieco usłyszeć.
Dziewczyna bierze na rękę niemowlę i pyta jego rodziców:
– What’s his name?
Lektor w polskojęzycznej telewizji tłumaczy:
– Jak go ochrzcicie?
Widocznie ta telewizja nie jest jednak taka całkiem wroga…
Światło i cień
To nie Rembrandt, to nie Vermeer.
To kolejne zdjęcie zrobione na północno – wschodnich rubieżach Małopolski. Gdzieś nieopodal jest dziewczyna nalewająca mleko, Dawid gra na harfie Saulowi, a jest i Zuzanna w kąpieli. Magiczne przedmioty na parapecie to lusterko samochodowe i olej silnikowy, absolutnie nieznane w XVII wieku. Za oknem horror Stephena Kinga, Dzieci kukurydzy. Całkowite zapętlenie czasoprzestrzeni.
Perseidy
Na szczycie wzgórza Gajówka w okolicach Koszyc widok za dnia i w nocy jest w równym stopniu niesamowity.
Nad ranem bywa, że powietrze jest wyjątkowo przejrzyste i na południu, po drugiej stronie Wisły, nad horyzontem majestatycznie wznoszą się Tatry, bliskie jak na wyciągnięcie ręki. Gdy pogoda jest bezwietrzna, zdarza się natomiast w dole widzieć paskudną chmurę smogu wiszącą nad Krakowem i rozlewającą się na boki.
W nocy niebo jest wyjątkowo czarne. Dzięki temu, że Kraków jest wystarczająco daleko, a pobliskie miasteczka są raczej niewielkie i już we wczesnych godzinach wieczornych życie w nich praktycznie zamiera, mało jest świateł zakłócających spokojne obserwowanie nieba. Droga Mleczna widoczna jest równie wyraźnie, jak białe chmury na błękitnym niebie w południe. Plejady, łatwe do odnalezienia nawet kątem oka, bez pomocy jakichkolwiek narzędzi optycznych mnożą się w nieskończoność i nie sposób się ich doliczyć.
Nocuję tu po raz pierwszy, razem z Zuzanną, która ma w tej kwestii już pewne doświadczenie. Jest początek sierpnia. Gdy wychodzimy na wieczorny spacer wokół domu, nad nami roi się od przelatujących meteorów. Jeden za drugim przecinają niebo nad nami tak szybko i tak często, że nie sposób nadążyć z pomyśleniem sobie życzeń. Pierwsze, by dobrze się spało, sprawdziło się w stu procentach. Wszystkie pozostałe także na pewno się sprawdzą, nawet te, których nie zdążyłem pomyśleć.