Każdy, kto widział Independence Day, nie da się oszukać i domyśli się, że te chmury nad Częstochową kryją przed naszym wzrokiem statki Obcych. Jakże inaczej wyjaśnić potworny cień wysoko na niebie, ponad znajdującymi się wyraźnie dużo niżej białymi kłębami mniejszych chmur? Dlatego mają bez wątpienia rację ci, którzy nie chcą pozwolić na wyniesienie sprzed Pałacu Prezydenckiego na Krakowskim Przedmieściu krzyża, ustawionego tam spontanicznie i tymczasowo przez harcerzy 15 kwietnia, po katastrofie samolotu prezydenckiego pod Smoleńskiem.
W ramach zgniłego kompromisu między prezydentem – elektem i jego kancelarią, władzami stolicy a władzami kościelnymi, krzyż ma dzisiaj zostać przeniesiony do kościoła św. Anny, gdzie miałby z czasem stać się uwieńczeniem znajdującego się tamże w kaplicy loretańskiej pomnika katyńskiego, a w międzyczasie jeszcze akademicka pielgrzymka warszawskich studentów ma go zanieść na Jasną Górę. A co, jeśli unoszące się nad Częstochową statki Obcych porwą ten krzyż i wywiozą go w odległy zakątek galaktyki?
Patrząc na histerię na Krakowskim Przedmieściu, na którym – wbrew władzom świeckim i duchownym, wbrew zdrowemu rozsądkowi, wbrew chrześcijańskim ideałom miłości – gromadzi się właśnie coraz większy tłum wymachujących pięściami i krzyżami ludzi, nazywających siebie „obrońcami krzyża”, chcących przed siedzibą głowy państwa postawić „las krzyży” i próbujących zadźgać krzyżem resztki patriotyzmu w przyzwoitych, nieogarniętych fanatyzmem ludziach, pokładam całą moją nadzieję… w Obcych.
Tag: Częstochowa
Humor za kierownicą
Są dwa rodzaje kierowców, których można się bać, ale sam już nie wiem, który jest straszniejszy. Wiadomo, że mamy tych dwudziestoletnich, odważnych, z dużymi silnikami, którzy nerwowo próbują cię wyprzedzić spychając na prawy pas, chociaż i tak już dwukrotnie przekraczasz dozwoloną prędkość, albo którzy potrafią zmienić pas ruchu kilkakrotnie w ciągu pół minuty, wykorzystując w tym celu luki między samochodami, w których ja chyba nie odważyłbym się próbować zaparkować. O ile jednak nie bez kozery płacą oni wyższe stawki ubezpieczycielom, nie oni mnie chyba najbardziej przerażają. Jeżdżą dynamicznie, brawurowo, to fakt, ale są spostrzegawczy, mają dobry refleks i potrafią ocenić sytuację na drodze w mgnieniu oka.
O wiele większe przerażenie budzą we mnie kierowcy, którzy w ogóle nie rozumieją, co się wokół nich dzieje i jadą tak, jakby opatrzność nie obdarzyła ich ani wzrokiem, ani rozsądkiem. Nie dalej jak wczoraj widziałem starszego pana, który z pasa do skrętu w prawo beztrosko skręcił w lewo, zajeżdżając nonszalancko drogę kierowcom stojącym na pasach do jazdy wprost i do skrętu w lewo, którzy na szczęście zdążyli z piskiem opon zahamować.
Jakieś dwa tygodnie temu stanąłem na skrzyżowaniu zablokowanym przez kobietę, która – nie mogąc jechać dalej, bo zapaliło się czerwone światło – wjechała swoim wielkim terenowym autem na środek skrzyżowania i zatamowała ruch we wszystkich kierunkach. Ponieważ stałem maską w maskę z jej autem, uniemożliwiającym mi skręt w lewo, popatrzyłem na nią z politowaniem i wykonałem mało może stosowny, ale jednak delikatny gest puknięcia się w czoło, co wzbudziło w niej taką agresję, że wysiadła z auta i długo krzyczała, wymachując rękami nawet wtedy, gdy zmieniły się już światła i mogła spokojnie opuścić skrzyżowanie, a tym samym odblokować je i umożliwić przejazd innym zdumionym kierowcom. Nie rozumiała w ogóle, że zablokowała ruch.
Niedawno, jadąc podmiejską ulicą, ze zgrozą i ulgą zarazem (zgrozą z wiadomych powodów, a ulgą, bo udało mi się zahamować) odnotowałem fakt, że jakiś niecierpliwy kierowca wyjeżdżający z drogi podporządkowanej wyprzedza na skrzyżowaniu innego, który zatrzymał się na nim, by ustąpić mi pierwszeństwa.
Jak sobie przypomnę te przygody za kierownicą, to wolę w sumie, by wszyscy kierowcy wokół mnie mieli po dwadzieścia lat i krótki – ale wystarczający dla poczucia się pewnie – staż za kółkiem, niż żeby wokół mnie jeździło stado bezrozumnych baranów, nie widzących w ogóle, co się wokół nich dzieje. A jeśli już muszą prowadzić, to niech mają chociaż do siebie trochę dystansu, jak pani, której samochód zastałem ostatnio zaparkowany koło mojego. Pani musi być rozbrajająco samokrytyczna i trudno by było się na nią gniewać, choćby zrobiła coś bardzo niemądrego.
Podniebna majówka
Bywa, że Ziemia z góry wydaje się bardzo podobna do wielkich gazowych planet w rodzaju Jowisza czy Saturna, tyle tylko, że kolorystyka inna. Patrząc na te kłęby chmur dość trudno sobie wyobrazić, że tam pod nimi są jakieś miasta, jacyś ludzie, jakieś życie w ogóle.
A któż by przypuszczał, że pod tymi chmurami, na jednym kontynencie, kilkadziesiąt tysięcy ludzi idzie w pochodzie pierwszomajowym w Paryżu, a w Krakowie taki pochód w ogóle się nie odbywa. W Paryżu kilka równoległych demonstracji, a w Polsce nieliczne grupki – przeważnie starszych osób – skromnie obchodzą to samo święto narażając się na ośmieszanie przez zakłócających obchody nacjonalistów. W Paryżu – ciesząc się z majowego święta – wielokulturowe tłumy mieszkańców i turystów korzystają z pogody, spacerują, siedzą w kawiarniach i chodzą po sklepach, a w Krakowie – choć weekend majowy jest tu o jeden dzień dłuższy – pusto i głucho, bo ze względów religijnych uznano za celowe zamknąć wszystkie sklepy i lokale, nawet McDonalda. W Paryżu na Montmartre rzesza wiernych żarliwie modli się przy relikwiach świętej Teresy od Dzieciątka Jezus, chociaż pięć minut spacerem od bazyliki Sacré Coeur tętni życiem zagłębie marketów erotycznych i kin porno wokół Moulin Rouge. W tym samym czasie rada miasta Częstochowy odrzuca kolejną ofertę inwestora, który chce otworzyć w mieście kasyno, bo ich zdaniem nie będzie ono mogło współżyć z klasztorem na Jasnej Górze, nawet jeśli będzie na drugim końcu miasta. Tym samym jednym głosowaniem radni odrzucają z pogardą pół miliona złotych, jakie jednorazowo chciał podarować inwestor częstochowskiej kulturze i sportowi, nie wspominając o pięciu procentach potencjalnego zysku kasyna przez pięć lat.
Przypadkowy kosmita patrzący z góry na Ziemię przez taki gęsty dywan chmur mógłby się nie domyślić, że w dole pod nim jest jakieś rozumne życie. I może miałby rację.
Naiwność szkodliwa
O Bartku, który od urodzenia pozbawiony jest części paluszków, a w dodatku w wieku 10 lat dopadła go cukrzyca, pisałem już kiedyś w kontekście jego szkolnych problemów z językiem angielskim, na którym nie pozwalano mu kontrolować poziomu cukru. Spędziłem weekend obserwując bohaterskie i bardzo absorbujące zmagania chłopca z cukrzycą, ponieważ przyjechał z ojcem do Krakowa. Zabraliśmy go na Kopiec, do Czartoryskich, na Kazimierz, na świąteczny jarmark na Rynku Głównym i w parę innych miejsc. Podczas pobytu u mnie zużył dwadzieścia sześć pasków do pomiaru cukru, raz na środku Starego Miasta o mało nam nie odpłynął i musieliśmy szybko wlać w niego trochę Coli. Każdy posiłek musiał być przemyślany i towarzyszyły nam ciągle korekty i insulina.
Problemów z językiem angielskim Bartek obecnie nie ma, bo nauczycielka jest na urlopie macierzyńskim, a w ogóle cała szkoła – na czas remontu – została przeniesiona i lekcje odbywają się w pobliskim gimnazjum. Okazuje się jednak, że trzeba być bardzo wytrwałym i gruboskórnym, żeby – będąc chorym – wytrzymać w polskiej szkole. Przemiła siostra katechetka podczas lekcji religii podała ostatnio błyskotliwy przykład na wszechmoc boską i oznajmiła dzieciom, że Bartek dawno byłby już zdrowy, gdyby jego rodzice zabrali go do Lourdes i poprosili o pomoc Matkę Boską.
Gdyby chłopiec miał kilka lat więcej i był bardziej pyskaty, pewnie zapytałby siostrę, dlaczego Maryja dotąd nie zajęła się jego uzdrowieniem, skoro mieszka on z rodzicami na Rynku Wieluńskim, jakieś 500 metrów od Jasnej Góry. Czyżby do Lourdes było jej bliżej niż do Jasnej Góry? A może ta Maryja w Lourdes to jakaś inna Matka Boska? Lepsza i potężniejsza?
Siostrze wypada pozazdrościć błyskotliwego pomysłu, jej zajęcia na pewno są bardzo ciekawe. Szkoda, że nie zauważa, że jej głupia naiwność jednym może się wydać piękna i inspirująca, a innym po prostu rzuca cień na ich życie rodzinne. Jakby rodzice Bartka mieli mało problemów, dowiadują się teraz, że – zdaniem katechetki – mogliby bardziej się postarać o wyzdrowienie swojego syna, niż robią to obecnie.
Tamtejszej parafii gratuluję serdecznie znakomitych katechetów. Przed laty jeden z nich skutecznie wyleczył mnie z chodzenia na religię i do kościoła, zobaczymy kogo za parę lat wybierze Bartek, skoro siostra każe mu wybierać między Matką Boską z Lourdes a rodzicami.
Prezydenci się mylą
Uderz w stół, a nożyce się odezwą. Dopiero zastanawiałem się, czy ktoś się odważy wytknąć Prezydentowi Rzeczpospolitej złamanie Konstytucji emocjonalną wypowiedzią na temat krzyży w szkolnych klasach, a już Joanna Senyszyn skierowała do Ministerstwa Edukacji Narodowej wniosek o przywrócenie atmosfery neutralności światopoglądowej w szkołach, a Polskie Stowarzyszenie Racjonalistów zaczęło zbierać podpisy pod pismem do Prezydenta, domagającym się przeprosin za niefortunną wypowiedź. Celowość takich akcji wydaje się być niezaprzeczalna w świetle pojawiających się inicjatyw zmiany polskiego godła państwowego i umieszczenia w nim łacińskiego krzyża.
Jak pokazali we wczorajszym referendum mieszkańcy Częstochowy, można doprowadzić do odwołania prezydenta, który w swoim mniemaniu był dobry, a nawet uważał się za gwaranta pomyślności i prawidłowego funkcjonowania miasta. W piśmie do mieszkańców opublikowanym na swojej stronie internetowej napisał między innymi, że odwołujące go referendum to „nadużycie demokracji”, a Częstochowie pod zarządem komisarycznym grozi roczny marazm i utrata wiarygodności wśród inwestorów. W odczuciu większości Częstochowian (za odwołaniem Prezydenta z urzędu opowiedziało się 94,3% głosujących) Tadeusz Wrona dawno jednak przestał reprezentować ich interesy, dbając jedynie o pątników i zakonników, jakby to Częstochowa była kwiatkiem do kożucha Jasnej Góry, a nie odwrotnie.
Prezydent Częstochowy do samego końca brnął w zaparte i nie potrafił przekonać do siebie swoich przeciwników, a brakiem zdecydowania potrafił zrazić do siebie nawet tych, którzy jego wizję rozwoju Śródmieścia (może za wyjątkiem kłaniających się sobie wzajemnie dwóch pomników jednego papieża) skłonni byli docenić i poprzeć. Swoich przeciwników lekceważył i niewybrednie szufladkował, a procedurę referendum podważał.
Miejmy nadzieję, że – w przeciwieństwie do niego – Prezydent Kaczyński zreflektuje się i przeprosi za gafę z 11 listopada, ja w każdym razie chętnie mu wybaczę, jeśli odpowie mi na list, pod którym wraz z dwoma tysiącami innych osób się dzisiaj podpisałem:
Prezydent Rzeczypospolitej Polskiej
Pan Lech Aleksander KaczyńskiPanie Prezydencie,
pragnę zauważyć, że w przemówieniu z dnia 11 listopada 2009 roku niesłusznie ocenił Pan, że „nikt w Polsce nie przyjmie do wiadomości, że w szkołach nie wolno wieszać krzyży”.
Pragnę poinformować, że istnieją osoby będące obywatelami polskimi, które uważają, że wieszanie krzyży jest naruszeniem wolności obywatelskich, a wręcz popierają ideę braku jakichkolwiek symboli religijnych w szkołach, przedszkolach i innych instytucjach publicznych. Co więcej, podobne wypowiedzi słyszane z ust głowy państwa są dla nich potwarzą, klasyfikują je bowiem jako obywateli drugiej kategorii.
Pragnę również zwrócić Panu uwagę, że jako Prezydent RP, zgodnie z art. 126 ust. 2 Konstytucji RP, czuwa Pan nad przestrzeganiem Konstytucji, która w art. 25, ust. 2 stwierdza, że: Władze publiczne w Rzeczypospolitej Polskiej zachowują bezstronność w sprawach przekonań religijnych, światopoglądowych i filozoficznych, zapewniając swobodę ich wyrażania w życiu publicznym. Oznacza to, że swoim przemówieniem złamał Pan zasadę art. 25 ust. 2 Konstytucji RP, co nie powinno pozostać bez konsekwencji.
Wyrażam więc swój protest przeciwko lekceważeniu przez Pana art. 25 ust. 2 i art. 126 ust. 2 Konstytucji RP i domagam się publicznych przeprosin.
Formularz ułatwiający wysłanie listu do Prezydenta Kaczyńskiego dostępny jest na specjalnie uruchomionej w tym celu stronie. Zachęcam do korzystania z formularza i domagania się przeprosin od głowy państwa.
Nieopodal Jasnej Góry
W zamierzchłych czasach, kiedy wierzyłem jeszcze głęboko, że Kościół katolicki podczas nabożeństw i mszy ma mi do zaoferowania coś więcej niż usługi telefonii komórkowej, dekodery telewizji satelitarnej, kredyty w SKOK-u, wystąpienia partyjne albo płyty z autografami artystów, uczestniczyłem jako przedstawiciel sąsiedniej parafii w jakiejś ważnej uroczystości w kościele, który obecnie wygląda tak, jak na poniższym zdjęciu.
I pomyśleć, że w tym mieście katolickie świątynie nadal rosną jak grzyby po deszczu…
Innymi drzwiami
Jakiś czas temu, kiedy opisałem na blogu moje doświadczenia z tarczami szkolnymi, dwóch moich kolegów z liceum zarzuciło mi – usprawiedliwioną już chyba w tak podeszłym wieku – głęboką amnezję. Podczas niedawnego spaceru po Częstochowie, na poniższy widok, poczułem jednak nieodpartą potrzebę stawienia czoła kłopotom z pamięcią i powspominania znowu.
Z dnia na dzień, jak nam się wydaje w monotonii powtarzających się rytuałów, czas płynie powoli, a wokół nas pozornie niewiele się zmienia. Jak to możliwe, że wejście, którym co rano wchodziliśmy do szkoły, zarosło takimi krzakami i pełni chyba wyłącznie rolę wybiegu dla psa? Ileż godzin lekcyjnych spędziła nasza wychowawczyni, Helenka, dzieląc cały ten dziedziniec między nami i wyznaczając nam rzędy płyt chodnikowych, które mieliśmy oczyścić z wyrastającej między nimi trawy? Dziś, by wytrzebić te chaszcze, musiałaby nas wyposażyć w narzędzia, które w rękach nastolatków mogłyby się okazać wysoce niebezpieczne i doprowadzić do masowych okaleczeń. Kiedy pomyślę o tym, jak na kolanach lub na kuckach wygrzebywaliśmy najmniejsze ździebełka i chwasty, w równym stopniu czuję na plecach chłodny oddech bezlitosnej Heleny i nieubłaganego czasu.Ten nostalgiczny spacer zaniepokoił mnie jeszcze bardziej, gdy przeszedłem się obok szkół, do których w czasach mojego szczenięctwa chodziły – przepraszam, ale napiszę z perspektywy całej mojej ówczesnej niedojrzałości emocjonalnej – najlepsze d*** w mieście. Jedna z tych szkół też zdaje się zarastać krzakami, a druga, chociaż z daleka wygląda w miarę przyzwoicie – z bliska prawie się sypie.
Chlubnie na tym tle wyróżnia się IV Liceum Ogólnokształcące im. Henryka Sienkiewicza (też się zdarzały tam niezłe towary). Pasaż Zofii Kossak-Szczuckiej – schludna, wąska uliczka, z ładnie wyłożonym kostką chodnikiem i kilkudziesięcioma miejscami parkingowymi, to przykład procesu dokładnie odwrotnego, niż w bocznym (bliżej Chłopickiego) wejściu do mojego rodzimego Traugutta. W tym miejscu przy Sienkiewiczu pamiętam ciemny, ponury i dziki gaj, w głębi prawie że śmietnik. A w samym wejściu do szkoły handlowało się za moich czasów między innymi węglem.
Do czego jednak zmierzam? Po prostu pamiętam Helenkę, jak stała nad nami i dyrygowała, jak upominała mniej starannych, jak wykrawała te kawałki chodnika i dzieliła między nas, by drzwi wejściowe do szkoły i dziedziniec przed nimi prezentowały się właściwie i były zadbane. I właściwie mi jej szkoda (za co też pewnie oberwie mi się od kolegów z liceum, jeśli jeszcze któryś tu zagląda). Dzisiaj ten chodnik zarósł krzakami takimi, że niedługo ciężko będzie otworzyć furtkę. Dla kogoś, kto tędy przez cztery lata wchodził do szkoły, widok ponury i wręcz katastroficzny – szkoła sprawia wrażenie zapomnianej i opuszczonej. Na szczęście w drzwiach frontowych, od Kilińskiego, uspokaja kartka, że do szkoły brak wolnych miejsc, limit przyjęć został wyczerpany.
I gdy pomyślę sobie potem o tym, co my dzisiaj robimy w szkole jako nauczyciele, to wydaje mi się, że niejedna nasza akcja i wysiłek skończą się tak, jak porządkowanie tego dziedzińca przed wejściem przez Helenkę z wychowankami. Coś robimy, staramy się, bardzo się nieraz przejmujemy, a za ileś tam lat wszystko to będzie nieaktualne, a może i śmieszne. I mam tu na myśli nie tylko różne mniej lub bardziej indoktrynujące imprezy patriotyczne, jak akademie ku czci Ludwika Waryńskiego, powstańców styczniowych czy Jana Pawła II, ale także wszystkie praktyczne umiejętności i wiedzę, którą próbujemy w nich – mniej lub bardziej skutecznie – wtłoczyć. A także to wszystko, co rozumiemy pod szerokim i jakże przez nauczycieli nadużywanym słowem „wychowanie”.
Jak to ponoć ostatnio zażartował jeden z moich kolegów z liceum, Helence nie za bardzo wyszło. Tak się starała zrobić z nas przyzwoitych ludzi, a tu proszę – jeden pedał, drugi siedzi z długim wyrokiem, trzeci alkoholik na odwyku. Dodałbym jeszcze paru rozwodników, samotnie wychowujących dzieci i inne przykłady, z których nasza wychowawczyni niekoniecznie byłaby dumna.
Ale może z uczniami i wychowankami już tak ma być? Niezmiennie odchodzą, znajdują sobie swoje drogi, otwierają swoje drzwi, nie oglądają się na ciebie i nie zawsze pamiętają recepty przez ciebie podane. Bywa, że nie czekając na swoją kolej, nie ustępując ci miejsca, umierają.
Niełatwo, oj niełatwo jest odnieść sukces pedagogiczny na miarę Dumbledore’a. Paradoksalnie – moim zdaniem – Helence trochę się udało. Nawet jeśli już ani my, ani kolejni uczniowie Traugutta nie wchodzą drzwiami, które próbowała dla nas wyważyć.
Szacun dla mojej wychowawczyni z liceum, Heleny Gałeckiej.
Święto pluralistyczne
Władze Częstochowy postawiły na swoim i wbrew bardzo jednoznacznej opinii mieszkańców odsłaniają jutro na placu Daszyńskiego ośmieszający Jana Pawła II pomnik. Pomnik sam w sobie nie byłby może śmieszny (chociaż zdaniem wielu Częstochowian jest niepotrzebny i brzydki – z tym drugim się nie zgadzam), ale dzięki postawieniu drugiego pomnika Jana Pawła II w centrum miasta odradza się anegdota sprzed lat.
Gdy w PRL-u na placu Daszyńskiego stał pomnik wdzięczności Armii Czerwonej, a na wysokim postumencie nad placem Biegańskiego radziecki żołnierz wskazywał listkiem laurowym kierunek na zachód, mówiło się, że „Wania” z placu Biegańskiego woła chłopaków z placu Daszyńskiego – wówczas Nowotki – i krzyczy do nich „Chłopaki, znalazłem kibel!”. Teraz miasto ma dwa pomniki Jana Pawła II na dwóch końcach Alei, także zwrócone przodem do siebie.
Na szczęście nie wszyscy czczą papieża w sposób nie przynoszący żadnej korzyści żywym (ani umarłym), bardzo podoba mi się akcja „Jan Paweł II wychowawcą młodych”, dzięki której na ulicach Krakowa pełno jest billboardów i plakatów z golącym się nad rzeką Karolem Wojtyłą, a wielu moich znajomych wysłało SMS-y, które zasilą fundusz stypendialny dla młodych.
Spodobały mi się także słowa Prymasa, który w orędziu na VIII Dzień Papieski, otoczony grupą młodzieży pod kościołem św. Anny na Krakowskim Przedmieściu, nazwał młodych ludzi najlepszym żywym pomnikiem Jana Pawła II, nawiązując do tablicy pamiątkowej na ścianie kościoła ze słowami: „Szukałem Was, Wy teraz przyszliście do mnie, za to Wam dziękuję”. Ale cóż – jedni wolą pomniki żywe i spontaniczne, inni ze spiżu i marmuru.
A Tomek Łysakowskiprzypomina, że na całym świecie dzisiaj, a w Wielkiej Brytanii właśnie jutro obchodzi się Dzień Wychodzenia z Szafy. Polecany przez Tomka film jest niesamowity – język angielski i jego bogactwo leksykalne po prostu rzucają na kolana. W każdym razie w języku polskim mój bierny zasób słownictwa o tej tematyce jest o wiele uboższy.
Najmniejszy wieżowiec świata
To chyba jedyny wieżowiec w Częstochowie, który ma dziewiętnaście pięter. W dodatku ma mniej niż jeden metr wysokości. Chodzę tam od lat do dentysty i do tej pory go nie zauważyłem.
Zobaczysz coś takiego i już nigdy nie będziesz miał nic przeciwko graffiti.
Jeśli chcesz zobaczyć na własne oczy, wieżowiec stoi przy ulicy Dekabrystów, między Okólną a Wodzickiego.
Pytanie o drogę
W obcym mieście, o ile tylko mam na to czas, lubię poruszać się pieszo, nawet na spore odległości. Spacerując, nawet szybkim krokiem, widzi się o wiele więcej niż jadąc samochodem, słyszy się rozmowy przechodniów i czuje się tętno miasta. Tego lata kilkakrotnie podczas takich spacerów po Warszawie zostałem zaczepiony przez zagubionych turystów pytających a to o drogę do jakiegoś znanego miejsca, a to o wybranie prawidłowego kierunku jazdy autobusem, a to o wyjście z przejścia podziemnego pod Dworcem Centralnym na właściwą stronę. Co więcej, za każdym razem byłem w stanie bez zastanowienia udzielić odpowiedzi, co mnie samego trochę zdumiało.
Z niezrozumiałych dla mnie przyczyn bardzo lubię takie sytuacje. Pamiętam, że udzielanie wskazówek turystom sprawiało mi dużą przyjemność przez kilka pierwszych lat mojego pobytu w Krakowie. To chyba taki dziwny sposób dowartościowania się w obcym miejscu – udowadniasz samemu sobie, że jesteś tubylcem, bo udało ci się skutecznie udać tubylca przed przybyszem.
Niestety, w moim rodzinnym mieście nigdy mi się to nie udawało. Ilekroć ktoś pytał mnie bowiem o drogę do klasztoru lub kościoła w mieście, w którym jest kilkadziesiąt klasztorów i nie mniej kościołów (w Panoramie Firm są 92 pozycje, a na stronie Archidiecezji Częstochowskiej doliczyłem się w mieście 56 parafii), na moje pytanie uszczegóławiające, o jaki klasztor czy o jaki kościół chodzi, obsypywał mnie wyzwiskami albo lekceważąco machał ręką. Domyślam się, że w Częstochowie jest jakiś klasztor czy też kościół, do którego jeździ bardzo dużo nerwowych, agresywnych ludzi. A mnie pozostaje trochę jeszcze opanować nazewnictwo osiedli w Nowej Hucie i uchodzić za miejscowego tam, a nie w rodzinnym mieście. O wiele lepiej mi to tam wychodzi.