W ostatnich dniach dużo było szumu wokół różnych demagogicznych haseł z bodajże nieistniejącego w ogóle programu naprawy szkoły zatytułowanego – jakże niefortunnie, ale o tym już pisałem – „Zero tolerancji”.
Jedną z kluczowych dyskusji sprowokowanych przez ten program była kwestia używania przez młodzież telefonów komórkowych. Z prawdziwym zdziwieniem wysłuchałem zażartej dyskusji kilku zdesperowanych nauczycieli, którzy nie są w stanie poradzić sobie z plagą telefonów komórkowych, a młodzież nie daje im prowadzić lekcji, bo nieustannie puszcza sobie sygnały, dzwoni do siebie i instaluje sobie na tych komórkach jakieś okropne programy.
Oto dowiedziałem się, że w minionym tygodniu w niektórych szkołach na korytarzach oznaczono miejsca, w których – podczas przerwy – uczeń ma prawo mieć w ręku telefon komórkowy, natomiast telefon zauważony w każdym innym miejscu w szkole jest bezwzględnie konfiskowany. Usłyszałem całkiem poważne dyskusje nad tym, czy telefon komórkowy należy mieć w kieszeni w spodniach czy w plecaku,a także czy wolno wyjąć uczniowi telefon, który ma w kieszeni na tyłku, bez narażania się na posądzenie o molestowanie seksualne. Usłyszałem propozycje wprowadzenia rejestru numerów IMEI aparatów uczniów i zebrania oświadczeń od rodziców, że zgadzają się na odebranie ich dzieciom aparatów telefonicznych, jeśli będą się nimi bawić podczas lekcji. Z niedowierzaniem przyjąłem do wiadomości propozycje, by uczniowie mieli obowiązek wyjmować z telefonów karty SIM na czas pobytu w szkole albo by musieli deponować baterie do telefonów w szkolnej kasie codziennie rano.
Z radością przyjąłem fakt, że póki co niczego konkretnego nie ustalono i idąc na wywiadówkę w piątek nie muszę zbierać od rodziców oświadczeń, że zgadzają się na odebranie ich dziecku komórki o numerze identyfikacyjnym takim to a takim. Mogłoby się bowiem okazać, że nie wszyscy rodzice takie oświadczenie chętnie by podpisali, a tym samym nagle zrobiłby się problem z czegoś, co problemem w ogóle nie jest. Przynajmniej dla mnie.
A najtrafniej chyba ujął to mój kolega nauczyciel, Józef. Mówi, że skoro uczniom nudzi się na lekcji, to trudno im się dziwić, że znajdują sobie jakieś zajęcie. Patrząc na problem z tej strony należałoby zastosować środki zaradcze zdecydowanie inne niż represje wobec uczniów.
Za rządów obecnego ministra nadzwyczaj często dyskutuje się o wymyślonych i nierealnych problemach polskiej oświaty. Odwraca się uwagę od rzeczywistych problemów. Robert z pierwszej klasy musiał kilka dni temu uciec się do tak drastycznych sposobów, jakie widać na załączonej ilustracji, by poradzić sobie z ćwiczeniem rozumienia ze słuchu. Zepsuły się głośniki przy jego komputerze i brakło nam zapasowych. To jest rzeczywisty problem, że kreatywni i mądrzy uczniowie muszą stawić czoła brakom zaplecza dydaktycznego szkoły, a nauczyciele uzupełniają tego rodzaju braki z własnej kieszeni.
Słyszymy ostatnio, że za całe zło w szkole odpowiada opętańcza idea bezstresowego wychowania, liberalizm i demokracja. Dowiadujemy się, że nowoczesna pedagogika poniosła klęskę i trzeba ją ze szkół wyplenić.
Bzdura.
Nowoczesna pedagogika do większości szkół wcale nie dotarła. Polskiej oświacie potrzebna jest raczej pomoc w krzewieniu osiągnięć tej pedagogiki, a nie w jej napiętnowaniu.
Rozmawialiśmy ostatnio z uczniami o problemie komórek. Doszliśmy do wniosku, że tego rodzaju nierealnych problemów jest więcej. Jeśli szkolne regulaminy mają szczegółowo się zająć zasadami używania komórek, to powinny się w nich także znaleźć szczegółowe zapisy dotyczące używania maszynek do golenia. Problem z maszynkami do golenia jest na moich lekcjach dokładnie taki sam, jak z komórkami, czyli żaden.
Jeśli szkoły miałyby zająć się wyimaginowanymi kłopotami, takimi jak te telefony komórkowe, a pod pretekstem rozwiązywania tego rodzaju problemów miałoby się wprowadzić zamordyzm i zarzucić doskonalenie interpersonalnych umiejętności nauczycieli oraz ich zmysłu pedagogicznego, to polskiej szkole, a przede wszystkim polskiej młodzieży stałaby się wielka krzywda.
Tag: edukacja
Niech żyje ministerstwo
Biję się w piersi.
Narzekam, wytykam błędy, nie dowierzam w szczerość intencji. Tymczasem ministerstwo edukacji szykuje nam naprawdę fachową i profesjonalną pomoc bez względu na koszty tego gigantycznego przedsięwzięcia.
Żebyśmy tylko nie zahukali tego naszego wychowanka.
Wyborcza demagogia
Jutro dowiemy się, na czym polega ministerialny projekt „Zero tolerancji”, który ma zwalczać negatywne zjawiska w polskich szkołach. Miejmy nadzieję, że jedyną wadą tego projektu będzie nieudana nazwa. Bo przecież nie da się zaprzeczyć, że ten skrót myślowy jest w istocie semantycznym gwałtem na wyrazie „tolerancja” i gdzie jak gdzie, ale do szkoły coś o takiej nazwie trafiać nie powinno. Tolerancja to coś z natury rzeczy pięknego i dobrego, na wskroś pozytywnego, i to bez względu na wyznawany światopogląd.
Miejmy nadzieję, że spodziewany jutro program okaże się lekarstwem na wszystkie bolączki polskiej szkoły. Że zintensyfikuje zacieśnianie się więzi między dyrekcją, gronem pedagogicznym, a rodzicami. Że dzięki wdrożonym w ramach tego programu działaniom rodzice i młodzież będą się bardziej utożsamiali ze szkołą, uczestniczyli w jej życiu i współpracowali przy wytyczaniu dróg jej rozwoju. Miejmy nadzieję, że wraz z ogłoszeniem tego programu do szkół pomaszerują całe sztaby specjalistów, którzy będą na stałe i na miejscu wspierać młodzież, nauczycieli i rodziców w trudzie budowania nowego pokolenia. Miejmy nadzieję, że w wyniku długofalowych działań zainicjowanych jutro przez ministerstwo nasze ulice zapełnią się młodzieżą kochającą się, umiejącą się słuchać, pełną szacunku dla siebie, dla pokolenia swoich rodziców i dziadków, ambitną i tolerancyjną w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Że będzie ta młodzież pełna patriotyzmu i będzie chciała Polskę budować, rozwijać i zostawić ją lepszą dla swoich dzieci i wnuków.
Mój optymizm studzi nieco zapowiedź ministra, że ten cudowny program ma on zamiar ogłosić w Gimnazjum Numer 2 w Gdańsku, które od kilku dni próbuje się uporać z tragedią, jaka w tej szkole miała miejsce – jedna z uczennic popełniła samobójstwo. Zgadzam się w zupełności z wiceprezydent Gdańska Katarzyną Hall, która zaapelowała do ministra o to, by prezentacja programu odbyła się w innym miejscu, ponieważ szum medialny wcale nie pomaga w normowaniu sytuacji w szkole dotkniętej tragedią. Wydaje się, że wykorzystywanie uczniów i pracowników tej placówki do organizowania politycznego spektaklu stanowi formę dodatkowego stresu i nacisku, żeby nie powiedzieć gwałtu, tymczasem szkoła ta powinna być obecnie objęta wyjątkową opieką i otrzymać dodatkowe wsparcie. Zamiast tego szuka się winnych i kozłem ofiarnym okazał się między innymi pomorski kurator oświaty. Ten sam, który w 2005 roku patronował konferencji nauczycieli poświęconej trudnościom wychowawczym w szkole.
Mam olbrzymią nadzieję, że opublikowane przez dzisiejszy Dziennik przecieki dotyczące programu „Zero tolerancji” to tylko plotki. Gdyby program miał się ograniczyć do takich pozorowanych działań, jak zrozumiałem z lektury artykułu, nie byłby naprawdę wart zamieszania w Gimnazjum Numer 2 w Gdańsku.
Zdaniem dziennika, młodocianych chuliganów można by było kierować do prac społecznych poza szkołę, na przykład w domu opieki społecznej lub w schronisku dla zwierząt. Pytam: dlaczego tylko chuliganów? W domu opieki społecznej i w schronisku dla zwierząt może się czegoś nauczyć każdy uczeń i znam nauczycieli, którzy współpracują z takimi placówkami angażując w to całe klasy. Są oni dla mnie przykładem godnym do naśladowania i nie rozumiem zupełnie, dlaczego szansę na tak pouczającą lekcję humanizmu dawać mielibyśmy tylko chuliganom i to za karę.
Na terenie szkoły miałby obowiązywać zakaz używania telefonów komórkowych. Zastanawiam się wobec tego, czy chodzić w ogóle dwa razy w tygodniu na kółko filmowe do internatu czy na dwie godziny fakultetu dla maturzystów, za które mi nikt nie płaci. No bo jak zamówimy sobie coś na wynos z pizzerii, żeby panowie, którzy wyszli do szkoły o siódmej rano, nie pomarli mi z głodu na ósmej i dziewiątej godzinie lekcyjnej? A co z uczniami, których rodzice przy pomocy usług lokalizacyjnych sprawdzają ich, czy są w szkole, czy poszli na wagary? Pisałem też zresztą o tym, jak bardzo przydatny potrafi być telefon komórkowy w wielu sytuacjach, także jako pomoc dydaktyczna. Z telefonem jest trochę tak jak z tą tolerancją – sam w sobie jest czymś dobrym, dopiero złe jego używanie jest zjawiskiem negatywnym.
Dowiedziałem się także dziś rano, że obejmujące się na szkolnym korytarzu pary zakochanych to widok ohydny i budzący zgorszenie. Podobno całowanie się jest odrażające. Nie wiem, ostatnio się nie całowałem, może zapomniałem już, jakie to przykre doświadczenie. Ale przypomniał mi się od razu Paweł, który we wtorek na mój widok dał szybko dziewczynie buzi i pognał do klasy. Nigdy nie słyszałem, żeby Paweł się głośniej odezwał. Nigdy nie widziałem, żeby się zdenerwował. I całe szczęście, że to tylko poranna plotka, iż za obejmowanie się z dziewczyną na korytarzu podczas przerwy Paweł mógłby zostać surowo ukarany. Zwłaszcza, że na moich panów z technikum mechanicznego ich dziewczyny z ogólniaka i ekonomika mają wyraźnie dobry wpływ.
Uczniowie mają przychodzić do szkoły zadbani i w schludnym ubraniu. Realia są takie, że moi uczniowie przychodzą do szkoły w ubraniu bardzo schludnym i czasem, gdy patrzę na mojego wychowanka, Tomka, to nie mogę wyjść z podziwu, że ma codziennie rano czas na to, by tak precyzyjnie i skrupulatnie się ogolić. Tomek zostawia sobie bardzo cieniutki, skomplikowany wzór zarostu na twarzy, a pozostałą jej część starannie goli. Wstyd mi, że idę czasem do szkoły nieogolony. Zdarzyło mi się też usłyszeć od uczniów, że „podkoszulki się prasuje, a nie rozciąga”. Realia są też takie, że w pierwszej klasie zawodówki rolniczej przytłaczająca część panów pochodzi z domów, w których cała rodzina myje się tylko w sobotę. Czy szkoła ma ich karać za to, że dopiero w drugiej klasie, pod wpływem kolegów z innych klas i chcąc zaimponować dziewczynom, zaczynają bardziej dbać o siebie?
Mam nadzieję, że gdy minister będzie jutro rozmawiał z dyrekcją i gronem pedagogicznym Gimnazjum Numer 2, młodzież tego gimnazjum nie zostanie sama i bez opieki.
Jestem także głęboko przekonany, że jutro po południu wiadomości o programie przedstawionym przez ministra w gdańskim gimnazjum mile mnie zaskoczą. Poszedłem do pracy, żeby być nauczycielem, a nie po to, by zostać strażnikiem więziennym. Wszędzie, nawet w placówce o szczególnym nadzorze wychowawczym, a może zwłaszcza w takiej placówce, uważałbym za swój obowiązek stawianie uczniom pytań, pomaganie im w znajdowaniu i udzielaniu odpowiedzi na te pytania, a także przekonywanie ich, że rozwiązany przez nich problem to osiągnięcie, za które należy im się nagroda. Szkoła nie może być miejscem opartym na karach. Szkoła to miejsce, w którym trzeba być konsekwentnym, ale zarazem wyrozumiałym. I ważniejsze od karania jest to, by konsekwentnie nagradzać. To przynosi o wiele większe owoce.
W środowisku nauczycieli jest wiele sfrustrowanych osób, które wypaliły się zawodowo. Niewiele te osoby wiedzą o współczesnej pedagogice, nie mają bladego pojęcia o diagnozowaniu młodzieńczej przestępczości i skutecznej profilaktyce. Niestety, głos tych właśnie osób brzmi w szkołach najdonośniej. Obawiam się, że teraz, po tym jakże nieszczęśliwym zdarzeniu, sfrustrowani nauczyciele, stanowiący jedynie część naszej grupy zawodowej, dołączą do politycznych frustratów, aby wspólnie propagować swe ciasne teorie: moralność twardej ręki i wychowywanie przez zakazy i segregację. Zgadzam się, że trzeba młodzieży okazywać wychowawczą stanowczość, ale nie może ona polegać na groźbach, że wszyscy podejrzewani o agresywne skłonności zostaną zamknięci w edukacyjnych rezerwatach.
Wychowanie opiera się na uświadomieniu wszystkich, którzy uczestniczą w tym procesie. […]
Jeśli chcemy wyrazić sprzeciw wobec uczniowskiej przestępczości, nie ogłaszajmy, że wyprowadzimy agresywnych uczniów ze szkół i umieścimy ich w gettach. Raczej spróbujmy przykuć uwagę młodzieży zdolnościami wychowawczymi wszędzie tam, gdzie ta młodzież się znajduje – w szkole każdego typu. Irracjonalnymi pomysłami na wychowanie nie pomożemy młodzieży przejść bezpiecznie przez edukację, tylko powiększymy przepaść między jednym uczniem a drugim, między uczniami i nauczycielami.
http://www.gazetawyborcza.pl/1,75515,3710765.html
*Dariusz Chętkowski – nauczyciel i wychowawca w XXI LO w Łodzi, wykładowca Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Łodzi.
Moi starcy maturzyści
Po dwóch miesiącach równoległej pracy z trzema grupami pierwszaków w technikum mechanicznym skonstatowaliśmy dzisiaj z moimi starcami z klas maturalnych, że świat się zmienia.
Panowie w pierwszych klasach przez pierwsze parę tygodni byli trochę niesforni, przewracali się podczas lekcji na krzesłach, zadawali dziwne pytania w rodzaju „Czy można zjeść jabłko?” albo „Czy można iść się załatwić?” (na to drugie odpowiadam zresztą zwykle, że nie, bo nie chcę mieć delikwenta na sumieniu, poza tym uświadamiam mu, że jest młody i życie jeszcze przed nim). Albo na przykład wchodząc do klasy chóralnie mówili „Dzień dobry panu!” i nie siadali bez pozwolenia. Takie dziwolągi z gimnazjum.
Ale po paru tygodniach współpracy panowie zrozumieli mniej więcej, o co między nami chodzi, czego ja od nich oczekuję i w jaki sposób mogę im pomóc w osiąganiu ich celów. W dodatku bardzo inspirująco podziałali na nich moi panowie z czterech grup maturalnych w tymże technikum, którzy posłużyli im jako wzorce do naśladowania. Niektórzy z pierwszaków kilka razy w tygodniu oglądają zdjęcia swoich starszych kolegów, a logi serwera zdradziły mi nawet w tajemnicy fakt, że jeden z nich zdecydował się kiedyś podziwiać kolegów maturzystów o wpół do drugiej nad ranem, a inny o piątej dwadzieścia.
Tymczasem jest pewna dziedzina, w której przytłaczająca większość pierwszaków mogłaby być wzorem dla maturzystów. Ta dziedzina to proste umiejętności z zakresu obsługi komputera i sieci.
Uczniowie w naszej szkole muszą zapamiętać login i hasło, bez których nie są w stanie uruchomić systemu w żadnej z pracowni komputerowych. Gdy dodać do tego jeszcze login i hasło do konta mailowego, do strony internetowej, przez którą oddaje się prace domowe i robi testy z angielskiego, do drugiej takiej strony, której używa się na technologii informacyjnej, zaczyna to przerastać moich starców w klasach maturalnych.
Starcom nigdy nie przyszło do głowy, że gdy pracują przy komputerach, mogą zamiast notatek w zeszycie robić zrzuty ekranowe i zapisywać je sobie na swoim wirtualnym dysku na szkolnym serwerze. Nie przyszło im do głowy archiwizowanie swoich danych na pendrajwie czy odtwarzaczu MP3 na wypadek, gdyby im miały zginąć w tajemniczy sposób z serwera lub gdyby w którejś pracowni padła sieć i nie było dostępu do uczniowskich dysków wirtualnych na serwerze.
Starcom trzeba paluszkiem pokazywać na monitorze guziczek, który mają nacisnąć w prawie każdej sytuacji niestandardowej. Wiele rzeczy trzeba za nich robić, bo inaczej lekcja by przepadła na czynnościach w ogóle nie związanych z językiem angielskim. Niektórzy starcy przez dziesięć minut nie mogą się zalogować w systemie, niektórzy kilka razy w roku kapitulują i przychodzą, żeby im zresetować hasło i podać login, za co zgodnie z umową dostają ocenę niedostateczną.
Starcy nie mają pojęcia, jaki mają adres mailowy, nawet jeśli sporadycznie używają swoich skrzynek. Starcy nie potrafią poruszać się po stronie internetowej swojego operatora telefonii komórkowej, wykonywać prostych operacji na plikach i folderach, korzystać z modułu sprawdzania pisowni w edytorze tekstu. Starcy wzywają mnie na pomoc nawet wtedy, gdy mają wyciszony głos w swoich komputerach.
Gdy padnie bateria i czas na komputerze się nie zgadza, starcy wpadają w panikę i nie wiedzą w ogóle jak sobie poradzić z programem, którego algorytm powtórek uznał, że od kilku lat nie robili ćwiczeń albo odwrotnie, że dopiero za lat kilka zrobią je po raz pierwszy. Panowie z klas pierwszych nawet mnie już wtedy nie wołają.
We wszystkich tych sprawach za pierwszakami trudno jest nadążyć. Zrzuty ekranowe kompresują i katalogują, by łatwo było je odnaleźć, gdy będą potrzebne. Przełączają interfejs programu, z którym pracują, na zaawansowany tryb autorski i modyfikują układ materiału i cykl jego powtórek. Bardzo szybko uznali, że zamiast się męczyć ze szkolnymi głośnikami albo słuchawkami lepiej nosić swoje, takie kupione za 3 złote w kiosku.
Janek z pierwszej klasy i Marcin z czwartej klasy poznali się dwa tygodnie temu na konkursie karaoke. Dzisiaj Janek pomagał Marcinowi wyszukać coś w internecie i wydrukować. Wyraźnie widać było, że chociaż niekoniecznie to sobie powiedzieli, to jeden drugiego głęboko szanuje, a może i podziwia. Chociaż zupełnie za co innego.
Jak to przyznali dziś moi starcy maturzyści, świat się zmienia i pierwszaki to już inne pokolenie. Kazali mi się pogodzić z tym, że oni są z lat osiemdziesiątych, a ci nowi to już inna dekada, inna jakość, inni ludzie. Dali mi do zrozumienia, że im już bliżej do emerytury i że musimy wszyscy zrobić miejsce dla tych pierwszaków, bo to oni teraz będą zmieniać świat.
Nie chcemy porażki
Ostatnio napisałem o spocie wyborczym Ligi Polskich Rodzin i Romana Giertycha, ale okazuje się, że nie wszyscy ten spot widzieli i nie wiedzą o co chodzi, więc postanowiłem wrócić do tej sprawy w dzisiejszym wpisie.
Co gorsza, są wykształceni ludzie na poziomie, którzy tę polityczną reklamę widzieli i uważają, że pomysł Romana Giertycha jest znakomity. O mało nie spadłem z krzesła, gdy usłyszałem wczoraj od eleganckiej i inteligentnej przedstawicielki klasy średniej, w dodatku stałej czytelniczki mojego bloga, że trzeba dać szansę Lidze Polskich Rodzin na zrobienie porządku i choćby dlatego trzeba popierać utrzymanie obecnej koalicji rządzącej przy władzy.
Dla mnie spot wyborczy Ligi Polskich Rodzin jest – napiszę to tym razem wprost – przerażający. W historii mieliśmy już przykłady prób naprawiania społeczeństwa poprzez izolowanie elementów i grup „nieprzystosowanych”. Im bardziej totalitarne państwo, tym więcej miało takich innowacyjnych pomysłów, które za nic mają wolność jednostki ludzkiej i jej swobodę ekspresji.
Uważam, że wbrew histerycznej retoryce ministra polska szkoła jest dobra i staje się coraz lepsza, nieźle radzi sobie z wyzwaniami i zagrożeniami współczesności, a jeśli ktoś naprawdę chce jej pomóc, to powinien się zająć wyposażaniem nauczycieli, zwłaszcza młodych, w umiejętności pozwalające im na dotarcie do tej właśnie młodzieży, którą minister chce ze szkoły wydalić. Przyjęcie rozwiązań proponowanych przez ministra byłoby tak naprawdę przyznaniem się do porażki i bezsilności.
W technikum mechanicznym mam różnych uczniów, także takich, którzy palą papierosy i piją piwo, a podczas lekcji religii idą na wagary i oglądają filmy pornograficzne. Niektórzy z nich mieli kontakty z policją, które według niesprecyzowanych jeszcze planów Ligi Polskich Rodzin miałyby być jednym z kryteriów wydalania ze szkoły. Jeden ma wyrok w zawieszeniu. Mimo to jakoś sobie radzimy.
W miniony piątek uhonorowaliśmy jednego z tych mechaników nagrodą za dojrzałą postawę i otrzymał tytuł ucznia roku. Ubiegłoroczny laureat wręczył mu prawdziwą kapustę, która symbolizuje – słowami Justyny, laureatki sprzed kilku lat – proces obrastania wiedzą przez całe życie, tak jak kapusta obrasta kolejnymi warstwami liści. Przed chwilą dowiedziałem się, że w tym tygodniu będziemy w internacie jeść bigos przygotowany przez panów z technikum, dla których symbolika ta stanowi jednak najwyraźniej znaczącą motywację.
Tak sobie myślę, że ta młodzież zostawiona przez ministra za bramą może dlatego szła na samym końcu i dlatego była taka wesoła, że niosła swojemu nauczycielowi bigos. Każdemu nauczycielowi życzyłbym właśnie takiej młodzieży, która do szkoły idzie nie po to, by przy pomocy linijki i kolorowych długopisów robić w zeszytach marginesy i podkreślać tematy, ale która idzie tam obrastać kolejnymi warstwami wiedzy. Która z tej szkoły wyniesie coś w głowach i w sercach, a nie tylko w zeszytach. I życzę wszystkim nauczycielom, by nikt nie obierał im klasy szkolnej z uczniów nieprzystosowanych, bo może zostać im to samo, co zostaje z kapusty po obraniu wszystkich liści.
Co to jest szkoła?
W spocie wyborczym Ligi Polskich Rodzin brama szkoły zamyka się przed grupą młodzieży niegrzecznej, a na szkolnym boisku minister edukacji wita z otwartymi ramionami tych grzecznych i triumfalnie obwieszcza, że polską szkołę da się zmienić.
Polska szkoła dla grzecznych dzieci będzie się mogła wreszcie zająć tym, do czego jest przeznaczona, tymczasem tych przygarbionych, z przydługimi włosami i z rękami w kieszeniach, nieprzystosowanych społecznie uczniów pozostawionych za szkolną bramą skieruje się do specjalnych placówek o nazwie Ośrodki Wsparcia Wychowawczego.
Zastanawiam się nad tym, po której stronie bramy chciałbym zostać, jeśli już ten radziecki model zostanie wprowadzony. Po której stronie tej zamkniętej bramy będzie tak naprawdę szkoła i powołanie do zawodu nauczyciela. Jakkolwiek by nie była kusząca praca z tymi grzecznymi, szkoła to przecież także praca z tymi nieprzystosowanymi, to próba udzielenia im pomocy w odnalezieniu swojego miejsca na świecie, swojej drogi.
Dodatkowo kuszące są zapewnienia pomysłodawców powstania Ośrodków Wsparcia Wychowawczego, iż będą tam lekcje w grupach piętnastoosobowych, nagrody motywujące, środki na dodatkowe zajęcia pozalekcyjne i hobbystyczne kluby, a młodzież będzie mieszkała w przymusowych internatach, więc takie zajęcia i kluby będą mogły działać praktycznie o dowolnej porze dnia.
Gdy czytam kryteria mające decydować o kierowaniu młodzieży do odizolowanych ośrodków, mam poważne wątpliwości, czy gdyby ten model funkcjonował, udałoby mi się zebrać grupę uczniów na nasz konkurs karaoke odbywający się cyklicznie co kilka miesięcy. Pewnie większość z nich byłaby w ośrodku wsparcia. Mając na uwadze to, jak słodko śpiewają, wolałbym chyba być z nimi. Tym bardziej, że w tym karnym internacie byłoby dużo czasu na próby.
Nauka przez uduszenie
Chodziłem w liceum do klasy o profilu matematyczno – fizycznym i jest parę rzeczy, które świetnie pamiętam z fizyki. Na przykład wiem, co to jest moment pędu. Pamiętam o tym tak dobrze dlatego, że dr Marian Głowacki pokazując nam to zagadnienie przy pomocy krzesła obrotowego kręcił się na nim tak długo w różne strony wymachując rękami i nogami na boki i ciesząc się, że demonstracja zmiany prędkości obrotu świetnie się udaje, że w końcu krzesło się wykręciło, a profesor spadł.
W piątki mieliśmy trzy godziny fizyki pod rząd i było to ciężko znieść, a gdyby nie zupełnie niekonwencjonalne metody naszego nauczyciela, który na przykład nie wahał się ani ułamka sekundy wylewając na Beatę, jedną z koleżanek z klasy, szklankę zimnej wody, chyba byśmy tam wszyscy posnęli.
Stanąłem ostatnio przed trudnym zadaniem zajęcia się przez trzy godziny pod rząd grupą pierwszoklasistów z technikum mechanicznego, z których większość ma już jako takie pojęcie o angielskim wyniesione z gimnazjum, ale mają się uczyć angielskiego od podstaw razem z kolegami, którzy w gimnazjum mieli niemiecki czy rosyjski.
Póki co nauczyliśmy się w zasadzie tylko literować i liczyć. Nawet dla tych bardziej zaawansowanych była to okazja do tego, by dowiedzieć się wielu ciekawych rzeczy. Na przykład nie wiedzieli, że samogłoski mogą być długie i krótkie, że wyraz three wcale się nie zaczyna na głoskę f czy t, że w wyrazie nineteen akcent pada zupełnie gdzie indziej niż w ninety.
I właśnie tak sobie z nimi ćwicząc to literowanie i to liczenie przez żmudne trzy godziny lekcyjne stanąłem przed dylematem typowym w takich mieszanych poziomem klasach. Goście mają jeszcze kłopoty i muszą poćwiczyć, a jednocześnie najbardziej nawet wymyślne zabawy językowe nie są w stanie przyciągnąć ich uwagi do takich niby banalnych rzeczy.
Usiedliśmy sobie w kółeczku i liczyliśmy po kolei na różne sposoby. Najpierw normalnie, potem na przykład omijając liczby podzielne przez 7 czy 6, potem każdy podwajał liczbę powiedzianą przez poprzednika, albo dodawał 3 lub 4. Bardzo ciężko było panom się skupić i największa liczba, do jakiej udawało nam się dojść, oscylowała w okolicach 50. Z kilkunastoosobowego grona nie było jak wyłonić zwycięzców w żadnej zabawie, ponieważ osoby odpadające z gry wyłączały się zupełnie i zaczynały przeszkadzać.
Jakoś tak zapomniałem, że pierwszoklasiści przychodzący prosto z gimnazjum przeszkadzają w prowadzeniu lekcji i nie mają ochoty sami z siebie się czegoś nauczyć, odzwyczaiłem się od uczniów w tym wieku, więc przy którejś z kolei niedokończonej rundzie zabawy z liczeniem, w dodatku zainspirowany wizytą w klasie Huberta, jednego z moich maturzystów, nie wytrzymałem i postanowiłem coś z tym zrobić.
Zamknąłem wszystkie okna, zasunąłem na zewnątrz żaluzje antywłamaniowe (przez co zrobiło się całkiem ciemno). Jedyne światło, jakie dostawało się do klasy, wchodziło z korytarza przez szparę w drzwiach, więc panowie z własnej inicjatywy zatkali je plecakami. Ogarnęła nas ciemność.
Następnie powiedziałem panom, że nie wyjdziemy z klasy, dopóki nie uda nam się doliczyć do 199 bez pomyłki (czyli jakieś dwanaście okrążeń). Nie wtajemniczając ich w istnienie wentylacji roztoczyłem przed nimi makabryczną wizję, w której o ile się nie skupimy, podusimy się wszyscy w ciemności i po tych trzech lekcjach, gdy do klasy wejdzie sprzątaczka, trzeba nas będzie wynosić. Spytałem, czy naprawdę nie chcą doczekać tej pięknej chwili, kiedy będą takimi dorosłymi mężczyznami jak Hubert, który nas odwiedził przed chwilą. Kazałem im sobie wyobrazić, co się może stać, jeśli każdy, kto się teraz pomyli, będzie musiał zdjąć skarpetki.
Postarałem się jednym słowem, by atmosfera była nie tyle przerażająca, co śmieszna. Po pierwszej udanej próbie liczenia wyciągnęliśmy komórki i zaczęliśmy operować na wbudowanych w nie kalkulatorach. W żaden inny sposób nie dalibyśmy rady dojść w tych wyliczankach do ponad pięciuset miliardów. Wzrok przyzwyczaił się nam już trochę do panujących ciemności, poza tym komórki dawały trochę światła, wydaje mi się więc, że tym razem nikt już nie ziewał i nie rozpraszał się, a ewentualne pomyłki panowie wyłapywali gremialnie i z emocjami bliskimi kibicom na meczu piłki nożnej.
Cel uświęca środki, te zresztą nie były takie znowu drastyczne dla grupy szesnastolatków. Nie jestem pewien, jakie środki trzeba będzie stosować z tymi panami przez najbliższe cztery lata, ale na pewno trzeba utrzymać atmosferę, jaka była na angielskim na kolejnej lekcji, już po przerwie. Ja udawałem, że jak będzie znowu tak jak na pierwszej lekcji, to jeszcze raz zamkniemy okna i zasłonimy żaluzje, a oni udawali, że ich to przeraża i że tym razem na pewno nie przeżyją. Gdy któryś z nich się mylił lub rozpraszał, inni błagali go, żeby się nad nimi zlitował i się skupił, bo nie chcą jeszcze umierać. No i w zasadzie wszyscy byli bardzo skupieni i aktywni, chociaż była to siódma lekcja.
Znakomicie pamiętam wiele lekcji dr Głowackiego i sporo z nich wyniosłem. Za to nie pamiętam zupełnie, co przez kilka semestrów dyktowano mi z jakiegoś starego zeszytu na innym przedmiocie (nazwę przedmiotu i nazwisko prowadzącego pominę). Wiem, że coś mi dyktowano, musiałem to pisać, każde zdanie powtarzane było wiele razy, by wszyscy nadążyli za nauczycielem. Nie pamiętam nawet specjalnie tematyki tych dyktowanych nam pieczołowicie notatek.
Na klasówkach dr Głowacki pilnował nas biegając po biurku, ławkach i parapetach. Ostatnio Łukasz, absolwent sprzed trzech lat, powiedział mi, że ja też na pierwszej lekcji z nimi stałem podobno na ławce. Jakoś nie pamiętam, nie zwróciłem uwagi, ale Łukasz o tym widocznie już nie zapomni.
Pozostaje mi mieć nadzieję, że ci wszyscy uczniowie, którzy przyzwyczają się do lekcji z takim cudakiem, pójdą w świat przygotowani już naprawdę na wszystko. A najważniejsze, by zapamiętali z tych lekcji coś więcej, niż to, że zamknąłem okna i opuściłem żaluzje. By zostały w nich te umiejętności, które biegając po ławkach, kręcąc się na krześle czy robiąc inne podejrzane rzeczy, nauczyciele tacy jak doktor – obecnie już habilitowany – Głowacki czy ja próbują wtłuc swoim uczniom do głowy.
Mięso armatnie
Strona internetowa należąca do bojowników czeczeńskich opublikowała apel Islamskiego Emiratu Afganistanu skierowany do rządu i narodu polskiego, w którym Emirat ostrzega Polaków przed wysyłaniem kolejnego kontyngentu żołnierzy na niesłuszną wojnę o cudze interesy na poligonie, na którym od dziesiątków lat mocarstwa kosztem Afgańczyków rozgrywają swoje wielkie geopolityczne interesy. Oficjalny rzecznik Emiratu zwraca uwagę, że wszystkie zagraniczne wojska przebywające już w Afganistanie lub zamierzające przybyć do tego kraju uznawane są za agresorów, a każdy Afgańczyk uznaje za swój obowiązek prowadzenie przeciw nim świętej wojny.
Ten tysiąc polskich żołnierzy zadeklarował polski premier, jak się wydaje, z czystej wdzięczności za kilka minut spotkania z amerykańskim prezydentem, po powrocie premiera do kraju okazało się bowiem, że jego decyzja była zaskoczeniem nawet dla koalicjantów. Czyżby więc kilka minut rozmowy z Georgem Bushem miało dla Jarosława Kaczyńskiego większą wartość, niż życie tysiąca polskich żołnierzy i szczęście ich rodzin, a także bezpieczeństwo kurczącego się wprawdzie, ale nadal trzydziestoparomilionowego narodu?
Co ja bym zrobił, by spotkać się na kilka minut z amerykańskim prezydentem? Czy ja wiem? A po co mi grzecznościowa wymiana paru zdań z dyplomatycznego protokołu? Myślę, że szkoda by mi było czasu. Musiałoby mi się bardzo nudzić, a to mi się od dość dawna nie zdarza.
Film Jarhead (2005), opowiada o perypetiach żołnierzy wysłanych na Bliski Wschód w o wiele bardziej precyzyjnym celu, w obronie Kuwejtu przed inwazją iracką. W bardzo dobitny sposób pokazuje ten film, jak bezsensowna jest wojna i jak dotkliwą porażkę ponoszą w każdej wojnie wszyscy, a w szczególności zwycięzcy.
Nie wysłałbym na wojnę żadnego z moich absolwentów, chociaż wielu z nich to chłopy jak dęby i mają piąchy takie, że gdy podaję im dłoń na powitanie to czuję się, jakbym był krasnoludkiem. Większość z nich ma zupełnie inne ambicje i plany niż to, by zostać mięsem armatnim.
Nie chciałbym się spotkać z premierem. Pewnie to bardzo ciekawy człowiek, ale ten cały protokół dyplomatyczny, ochrona osobista i inne ceregiele uniemożliwiłyby cokolwiek poza pustą wymianą grzecznościowych formułek. Gdy pod pretekstem obywatelskiej lekcji obecny minister sprawiedliwości na spotkaniu w szkolnej świetlicy z moimi uczniami uprawiał polityczną kampanię na rzecz swojej partii, wykorzystałem czas przepadających mi dwóch lekcji na konserwację pracowni komputerowej. Też jakoś szkoda mi było czasu na słuchanie kogoś, kto wydaje mi się bardzo przewidywalny i monotematyczny, skoro mogłem skorzystać z okazji i zrobić coś pożytecznego. A teraz tak sobie myślę, jak to by było ciekawie, gdyby wybrano Nauczyciela Roku 2006, a on z braku czasu na spotkanie z Ministrem Edukacji i odebranie 20 tysięcy złotych odmówiłby przyjęcia nagrody.
Moim zdaniem są kompromisy, na które nie warto się godzić. Są rzeczy mające cenę nieadekwatną do ich wartości. Takich rzeczy nie warto kupować, w takie układy nie warto wchodzić.
Nie lubię Giertycha
Roman Giertych, mimo setek tysięcy zebranych podpisów nadal pełniący funkcję Ministra Edukacji Narodowej, podpisał wczoraj rozporządzenie zmieniające zasady oceniania, klasyfikowania i przeprowadzania egzaminów w szkołach. Z jednej strony dobrze, bo od wielu tygodni organizował tylko konferencje prasowe obiecując gruszki na wierzbie, a wszystko to nie miało dotąd żadnego pokrycia w rzeczywistości prawnej. Z drugiej strony źle, bo podpisanie rozporządzenia utrwala pozycję ministra na stołku i gwarantuje nam kolejne miesiące jego eksperymentów na żywej tkance polskiej szkoły, w których to eksperymentach będziemy ciągle słyszeli, że jesteśmy głupi, brzydcy, niezaradni, i że minister nas cudownie naprawi.
Minister Giertych uważa, że wszyscy go lubią, że ma tylko problem z niektórymi mediami. Minister się myli. Jest kilka osób, które go nie lubią. Ja go na pewno nie lubię, bo szkaluje polską szkołę notorycznie powtarzając, że jest ona w złym stanie i że należy przywrócić w niej elementarny ład. Wypowiedzi tego rodzaju obrażają mnie, moich kolegów i koleżanki, moich uczniów i ich rodziców. Świadczą o tym, że pan minister nie ma pojęcia o szkolnej rzeczywistości. Mam kilkudziesięciu maturzystów w technikach mechanicznych, którzy są złotymi chłopakami i nie zasługują na to, by ktoś traktował ich jak bandziorów i ubierał w mundurki lub indoktrynował ich i zabraniał im myśleć. Każdego z nich lubię o wiele bardziej, niż pana ministra.
Sądzę, że nie lubi pana ministra Katarzyna, ktora od wielu tygodni łudziła się słuchając jego hucznych konferencji prasowych, że obejmie ją tak zwana amnestia maturalna. Katarzyna liczyła na świadectwo dojrzałości, bo przecież minister trąbił na lewo i na prawo, że jeden przedmiot można oblać, byle średnia z wszystkich egzaminów była powyżej 30%. Tylko że minister był nieprecyzyjny. Nie chodziło mu o przedmioty, lecz o egzaminy. Katarzyna nie zdała dwóch egzaminów z języka: pisemnego i ustnego. Amnestia jej nie obejmie. Szkoda, że dowiedziała się o tym dopiero po wielu godzinach wpatrywania się w uśmiechniętą twarz ministra, który zdawał się jej obiecywać to świadectwo. Koleżanki Katarzyny, które zdały maturę, wyjechały do Anglii. Katarzyna została w Polsce, by poczekać na podpis ministra pod rozporządzeniem.
Minister nie trąbił też zbyt głośno na konferencjach o tym, że moi maturzyści mechanicy wbrew dotychczasowym zwyczajom nie spotkają się ze mną na egzaminie ustnym z języka angielskiego, ponieważ komisje ustne zostaną uszczuplone do dwóch osób i wykluczony z ich składu jest nauczyciel, który uczył w danej klasie. Nie martwi mnie to specjalnie, bo wiem, że skład komisji nie ma tak naprawdę żadnego znaczenia, ale oni mogą tego nie wiedzieć.
Bardzo krzywdząca dla uczniów jest też tabela z przelicznikami punktów z poziomu rozszerzonego na poziom podstawowy. Minister obiecał na początku wakacji, że w przyszłym roku wyniki matur będą szybciej. To, że były późno, nazwał skandalem. Widać, że nie ma wielkiego pojęcia o tym, jak wygląda proces oceniania matur i prezentacji wyników. Wymyślił, że poziomu podstawowego nie będą zdawać uczniowie przystępujący do rozszerzonego, a poziom podstawowy ma im być wpisywany na podstawie przelicznika. Praktyka minionych lat pokazuje jednak jasno, że jest to niekorzystne dla maturzystów. Przyjęty przelicznik da im o wiele mniejszą ilość punktów z poziomu podstawowego aniżeli ta, którą by przypuszczalnie uzyskali, gdyby do niego przystąpili.
Minister obiecywał przyspieszenie wyników matur, nie mówił jednak o tym, że obniży rangę egzaminu, zburzy będącą podstawą tego egzaminu zasadę obiektywizmu i porównywalności, a nawet stworzy realne zagrożenie przywrócenia egzaminów wstępnych na studia, co faktycznie jeszcze bardziej wydłuży maturzystom okres oczekiwania na wyniki egzaminów, które pozwolą im mieć precyzyjne plany na przyszłość.
Dużo jest też w rozporządzeniu ministra pustej paplaniny mającej tylko znaczenie propagandowe. Ocena z zachowania ma mieć wpływ na promowanie ucznia, ale przecież każdy trzeźwo myślący człowiek wie, że skoro rada pedagogiczna może, ale nie musi zostawić na drugi rok w tej samej klasie ucznia z oceną naganną ze sprawowania, to na pewno go nie zostawi. A że za trzecim razem musi? Cóż z tego? Przytłaczająca większość uczniów otrzymujących trzecią z kolei ocenę naganną jest w ostatniej klasie danego etapu kształcenia, więc takiemu uczniowi po prostu da się nieodpowiednie i się go wypuści ze szkoły. Jednym słowem głupie, puste, nikomu niepotrzebne i niczego nie zmieniające przepisy.
Wprowadzone pośpiesznie do rozporządzenia zmiany wymagają szeregu uściśleń i przemyśleń proceduralnych. Trzecia klasa ogólniaka w mojej szkole ma ze mną obecnie permanentne zastępstwo za koleżankę, która jest na macierzyńskim. Formalnie ona jest ich nauczycielem w ostatniej klasie, więc nie powinna egzaminować ich na ustnym. Faktycznie jednak to ja uczę w tej klasie. Kto z nas może ich w maju egzaminować na maturze w myśl rozporządzenia? Czwarta klasa technikum agrobiznesu nie ma ze mną przedmiotu „język angielski” – przedmiot ten realizuje z nimi koleżanka. Ale ja mam z nimi przedmiot „język obcy w agrobiznesie”. Czy mogę egzaminować ich na egzaminie ustnym z języka angielskiego? Trudno lubić ministra za to, że chodząc na lekcje w klasach maturalnych nie wiadomo jak z nimi rozmawiać i co im mówić, żeby uspokoić ich zupełnie naturalne obawy.
Ministra pewnie nie lubi też wójt z kujawskiej wsi, który kierując się racjonalnymi przesłankami ekonomicznymi w porozumieniu z radą gminy próbował zamknąć małą wiejską szkołę, której uczniowie dzięki temu mogliby trafić do położonej zaledwie cztery kilometry dalej nowoczesnej placówki. Roman Giertych przybył jednak do Siedlimowa w propagandowo – teatralnym celu, by ująć się za ludem i stanąć w obronie nieopłacalnej szkoły. Minister obiecał pomoc dla gminy na rozwiązanie wszystkich gminnych problemów finansowych związanych z oświatą, swojej obietnicy nie chciał jednak nijak potwierdzić formalnie. Tupet wójta, który domagał się konkretów, skończy się prawdopodobnie zarządem komisarycznym w gminie.
Głosami koalicji Sejm nie dopuścił wczoraj do odwołania Romana Giertycha ze stanowiska. Głosów za odwołaniem było jednak na tyle dużo, że śmiem przypuszczać, że i spora część posłów nie lubi ministra Giertycha.
Osiemdziesiąt procent moich maturzystów to wyborcy pana Leppera. Ja nigdy nie byłem i nie jestem jego zwolennikiem, ale w świetle zdarzeń ostatnich paru miesięcy muszę z uznaniem i szacunkiem odnosić się do jego partii. Stopień kompromitacji Polski na arenie międzynarodowej i stopień zepsucia państwa przez pozostałe partie koalicyjne osiągnął już taki poziom, że wypada mi tylko mieć nadzieję, że licząc na głosy mądrych i porządnych ludzi, takich jak moi uczniowie mechanicy, pan Lepper przestanie w końcu stabilizować ten haniebny układ. Wydaje mi się, że zbliża się moment, w którym będzie można śmiało powiedzieć, że Samoobrona uzyskała już wszystkie możliwe korzyści z udziału w koalicji, a dalszy w niej udział szkodzi jej.
Z dużą rezerwą odnoszę się do postaci Andrzeja Leppera, ale słyszałem już tego pana, gdy godniej i lepiej niż prezydent państwa broni honoru i imienia Polski przed oszołomami, mądrze i bez emocji wypowiada się o problemach związków homoseksualnych, merytorycznie krytykuje sojuszników i popiera mądre pomysły przeciwników. Sam się dziwię, że to piszę, ale cała moja nadzieja na koniec dalszego psucia Polski i polskiej edukacji w Samoobronie.
Pedagogika Jacka Kuronia
Na uroczysty pogrzeb przyjaciela Dalajlamy XIV, Jacka Kuronia, który odbył się w Alei Zasłużonych Cmentarza Wojskowego na Powązkach, przybyli oddać hołd zmarłemu przedstawiciele różnych wyznań: katolicy, ewangelicy, prawosławni, żydzi, buddyści, muzułmanie. Ta smutna ceremonia zgromadziła przyjaciół w liczbie, która przerasta wyobrażenie przeciętnego człowieka o przyjaźni.
Minister Edukacji przyłączył się dzisiaj do kopania tego zmarłego człowieka, chociaż na jego pogrzebie z pewnością zabraknie szczerych łez w tej ilości, co na pogrzebie Jacka Kuronia. Z dumą obwieścił przed kamerami, że Jacek Kuroń nigdy nie był dla niego żadnym autorytetem, a jeśli dla kogoś autorytetem jest, to najwyższa pora by przestał być. Nie wydaje mi się, by Minister Edukacji miał prawo decydować o tym, kto będzie, a kto nie będzie moim autorytetem.
Minister Edukacji, przeciwko któremu od początku sprawowania przez niego urzędu odbywają się spontaniczne protesty, którego natychmiastowego odwołania zażądało sto kilkadziesiąt tysięcy osób, który do polskiej szkoły wprowadza destrukcję i bezcelowość, niszczy autorytet nauczyciela i autonomię ucznia, wypacza podstawowe wartości szkoły i na swoich działaniach buduje populistyczny polityczny kapitał, wiesza psy na człowieku, którego format przerastał nas wszystkich. Człowieku, który umiał rozmawiać z każdym i słuchać każdego. Człowieku, który swą wielkość czerpał z szacunku dla innych.
Jest mi bliska pedagogika Jacka Kuronia ujęta w poniższych pięciu punktach. Jeśli Minister Edukacji widzi w niej coś złego, to jest to tylko kolejny dowód na to, że trzeba się bronić przed jego wizją polskiej szkoły.
1. Budujemy różnorodny zespół, w którym każdy ma szanse być w jakiejś dziedzinie najlepszy.
2. Pracujemy metodą zadaniową, a zadanie lekko wykracza poza granice naszych możliwości.
3. We wzajemnych relacjach kierujemy się „prawem najmniejszego”.
4. Nieodłączne od edukacji jest kształtowanie postaw, a wychowawca wychowuje całym sobą.
5. Uczymy się po to, aby przekształcać świat – a nie po to, by się do niego przystosować.